Dom tajemniczy/Tom II/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Początek wykonania.

Zamiast iść dalej ulicą l’Hirondelle, baron wszedł na ulicę l’Estouifade, i zatrzymał się przed małemi drzwiami, które otworzył kluczem, jaki miał przy sobie.
Posesya Periny nie przedstawiała się szczególnie, bandyci więc nie mogli odgadnąć, że zostali do Czerwonego domu wprowadzeni.
Mała lampka stała na ostatnim stopniu schodów.
Kerjean wziął tę lampkę i wprowadził towarzyszy swych do sklepionej nizkiej sali, gdzie się znajdowały drabiny poskładane, lektyka i liberya.
Liberya ta nadzwyczaj prosta z sukna ciemnego koloru, miała formę, jaką nosili starzy, zaufani słudzy, używani specyalnie przez magnatów, w ich awanturach miłosnych.
Przeznaczoną była dla Malo i Coquelicot, którzy mieli odegrać rolę tragarzy lektyki.
Podczas kiedy obadwaj zajęci byli zmiana ubrania, de Kerjean opuścił nizką salę i wszedł na piętro.
Carmen, Morales i wiedźma siedzieli na tych samych miejscach, na których był ich pozostawił.
Na widok cyganki, baron nie mógł powstrzymać okrzyku ździwienia.
Tak samo ubrana i tak samo uczesana, jak panna de Simeuse, tak była uderzająco do tamtej podobną, iż de Kerjean mimowoli zapytywał sam siebie, czy nie jest igraszką dziwnej jakiejś halucynacyi... czy to nie prawdziwą Janinę ma przed oczami...
— Cóż powiesz?... wykrzyknęła wiedźma.
— Powiem, że natura dopomogła nam do ziszczenia się naszych zamiarów tem świetnem zjawiskiem — powiem, że zjawisko to daleko świetniejszem jest, aniżeli myślałem... — powiem wreszcie, że tak pewny jestem powodzenia, iż gdyby życie moje w grę wchodziło, nie miałbym żadnej o nie obawy.
Carmen odpowiedziała uśmiechem.
— A mnie, kochany baronie jakże znajdujesz? zapytał Morales, stając przed baronem.
— Przepysznie!.. niema o czem mówić... odpowiedział Luc, siląc się na powagę. Słowo szlacheckie... dodał, wyglądasz tak dobrze, że nie poznaję cię... wcale!...
Morales ujął się ręką pod bok i zaczął się obracać w kółko, wąsów podkręcając...
— Caramba!.. wołał, kochany baronie, uznaję cię za człowieka gustu i wielkiego znawcę!... Pióra upiększają ptaka... Moja dystyngowana fizyognomia, ogromnie zyskuje na porządnem i odpowiedniem stanowisku memu ubraniu!...
Cygan naprawdę był olśniewający.
Na kamizelce z białego atłasu, srebrem haftowanej, miał ubranie z zielonego aksamitu, ze złotemi haftami.
Spodnie z materyi popielatej, pończochy blado różowe, na trzewikach z czerwonemi obcasami złote sprzączki o fałszywych dyamentach, a mała balowa szpada z rękojeścią zasianą kamieniami, godnie kompletowała ten jego strój galowy.
— Niema co mówić... ciągnął de Kerjean, że odpowiadasz w zupełności ideałowi skończonego kawalera, ale wszystko na świecie ma swój czas właściwy... Teraz idź otóż i dokonaj metamorfozy, zmień ten kostyum dworski na najskromniejsze ubranie, jakie ci nowa twoja garderoba może dostarczyć...
— Eh!... Caramba, a to po co, proszę ja ciebie baronie?...
— Cóż to!... wykrzyknął ten ostatni, czy myślisz, że nasza dzisiejsza wyprawa będzie jakimś balem tańcującym, albo schadzka miłosną?... Bierz przykład ze mnie!...
Powiedziawszy to, Luc odwinął płaszcz i pokazał, że od stóp do głów ubrany był czarno,
— Idź!... i powracaj jak najprędzej!...
Powiedział ostatnie słowa tonem, nie znoszącym żadnej repliki.
Morales zrozumiał i wysunął się zaraz potulnie.
Kiedy powrócił po kilku minutach, świetny motyl przedzierzgnięty już był w ćmę najzwyczajniejszą.
Wzdychał ciężko, bo żal mu było atłasów, aksamitów i haftów złotych.
Perina wyjęła z szufladki małe pudełeczko, przedzielone na dwie połowy, w jednej znajdował się pręcik stalowy, zakończony dyamentem, w drugiej gałka ze smoły.
— Patrzcie!... zawołał Morales naiwnie, a toć to wszystko co nam potrzebne, aby bez hałasu powyjmować szyby... Z temi małemi przyborami wchodzi się do pierwszego lepszego domu, jak do siebie...
O!... ja się znam na tem!...
Carmen, pomimo cynizmu, jakim lubiła się popisywać, zaczerwieniła się po same uszy, posłyszawszy, jak się brat niedyskretnie wydał z sekretu.
— Nie wiedziałem... zawołał Luc, żeś tak jest obeznanym z wchodzeniem do domów...
— Czy ja to powiedziałem?... zapytał ździwiony cygan.
— Mniej więcej...
— A więc nie będę się zapierał.. Cóż chcecie, moi godni przyjaciele... napotyka się czasami w życiu sytuacye bardzo trudne... Trzeba się wywijać jak można... Zapewniam was, że niema wcale głupich zawodów... są tylko głupi ludzie!...
— To pysznie powiedziane!... zawołał Kerjean.
Wybiła druga.
— Czas ruszać, powiedział baron, powstając. Na ulicę Clovis jest ztąd dosyć daleko, a będziemy szli wolno. — Perino, gdzie jest maska Carmeny?...
Wiedźma pedała maskę aksamitną młodej kobiecie, która owinęła się już szerokim płaszczem z kapturem.
— Życzę szczęścia!.. powiedziała mieszkanka Czerwonego domu, nie położę się przez noc całą... będę czekać twego powrotu, baronie... i przysięgam ci, że rachować będę nie tylko godziny, ale minuty i sekundy...
Pociągnęła ku sobie Carmen, pocałowała ją w czoło i rzekła tonem proroczym:
— Do widzenia, Janino de Simeuse!...
Cyganka założyła maskę na twarz i wziąwszy pod rękę Moralesa, poszła za Kerjeanem.
Na dole wszystko było gotowe.
Malo i Coquelicot przebrani w liberyę drzemali, siedząc na ławce.
Bandrille machał szpadą w ręku, żeby się rozgrzać, jak powiadał.
Carmen wsiadła w lektykę.
Drabiny położono na noszach i przykryto, żeby je ustrzedz przed oczami przechodniów, gdyby się przypadkiem znaleźli na drodze.
Kerjean otworzył drzwi od ulicy.
Malo i Coquelicot unieśli swój ciężar i puścili się w drogę pod eskortą barona, Bandrilla i Moralesa.
Malo niósł latarkę szczelnie zamkniętą, żeby nie widać było światła.
Noc była prześliczna — mróz dosyć silny obsuszył ulice zwykle mokre i błotne — księżyca nie było, tysiące atoli gwiazd, błyszczących jaskrawo, rozpraszało zalegające ciemności.
Paryż podobny był do miasta umarłego, albo pustego zupełnie.
Ani jedna żywa dusza nie przeszkadzała nocnej wyprawie de Kerjeana.
Złodzieje pochowali się przed zimnem, strażnicy bezpieczeństwa publicznego spali na stanowiskach swoich.
Malo i Coquelicot szli prędko, o ile tylko pozwalał im dźwigany ciężar, do którego nie byli przyzwyczajeni.
Baron, cygan i Bandrille podążali za nimi, otuliwszy się w płaszcze szerokie.
Nie mówili ani słowa do siebie.
Mała gromadka minęła most — minęła wązkie uliczki kwartału Łacińskiego i weszła na wzgórze świętej Elżbiety, w chwili, gdy trzecia godzina rano biła na zegarze sąsiedniego kościoła.
Zatrzymała się u stóp wysokiego muru, który ogród pałacu Simeusów opasywał.
Malo i Coquelicot postawili na bruku lektykę i przeciągnęli zmordowane ramiona.
— Słuchajcie rozkazów, zawołał baron, bo są nader ważne.
Bandyci przybliżyli się z szacunkiem.
— Ty Malo, rzekł Kerjean, staniesz o pięćdziesiąt kroków ztąd na rogu Wałów świętego Wiktora i nie pozwolisz nikomu wejść w tę ulicę. W razie potrzeby, możesz nawet użyć szpady...
— Wypełnię polecenie sumiennie... odpowiedział sługa.
— Ty Coquelicot, ciągnął Luc, zajmiesz stanowisko, przy rogu ulicy Clevis...
— I zapewniam pana... przerwał łotr, że nikt nie przejdzie bez mojego pozwolenia... Niech pan będzie o to spokojny!...
— Będę spokojny... ponieważ jednak potrzeba wszystko przewidywać, ponieważ nie można dać się złapać niespodziewanie, niemożna narazić się na rozprawę z przeważającą siłą, jak dajmy na to z patrolem, pilnuj, żeby na nas nie zwrócono uwagi... W danym razie chwyćcie obydwa lektykę i oddalcie się, nie powracając aż niebezpieczeństwo przeminie.
— Rozumiem...,
— Tak samo postąpicie, i z równą ostrożnością uciekać będziecie, gdybyście posłyszeli krzyk jaki w ogrodzie...
— Czy nie potrzeba będzie w takim razie przesadzić muru i lecieć na pomoc?... zapytał Coquelicot.
— Nie. Będzie nas trzech, więc w każdym razie damy sobie radę.
Moralesowi, gdy posłyszał o niebezpieczeństwie, nogi drżeć, a zęby dzwonić zaczęły.
Dzięki jednakże ciemności, nic dojrzeć nie pozwalającej, cygan trzymał się jak mógł i nie skompromitował reputacyi walecznego rycerza, jaką sam sobie przyznawał.
Malo i Coquelicot oddalili się na punkty wskazane im przez barona.
— Teraz baczność!... rzekł ten ostatni, bo nadeszła chwila działania!...
Przy pomocy Bandrilla i Moralesa przystawił drabinę, która haki miała stalowe i była tak silną, jak gdyby z jednej sztuki zrobiona.
Drabina ta oparta o mur, przewyższała go o kilka cali.
— Uczyńmy tę samą operacyę od strony ogrodu... powiedział baron.
Luc, Bandrille i Morales, każdy wziął po jednej części z drugiej drabiny.
Kerjean przywiązał ślepą latarkę do lewej ręki i zaczął szybko schodzić.
Bandrille i Morales poszli za jego przykładem.
Wkrótce szlachcic, cygan i bandyta, znaleźli się w wysypanej piaskiem alei, formującej taras szeroki wzdłuż ulicy Clovis.
Wszyscy trzej skierowali się teraz ku pałacowi, który imponująco rysował się wśród nocy, po drugiej stronie tarasu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.