Dom tajemniczy/Tom II/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Od jedenastej wieczór do pierwszej po północy.

W epoce naszego opowiadania, w pośrodku ulicy l’Arbre-Sec, stała mała karczemka szczególniejszego pozoru.
Lubo znajdowała się w Paryżu, całkiem była po wiejsku urządzona.
Po wiejsku, powtarzamy, każdemu bo wiadomo, że nad brzegami Sekwany w Barcy, Rapee, Suresnes, przed każdą szynkownią był zawsze ogródek z altankami, gdzie mieszczanie stołeczni w niedziele i poniedziałki przybywali raczyć się świeżą rybą i lekkiem winem — otóż karczma przy ulicy l’Arbre-Sec, miała ten sam prawie pozór.
Mały ogród poprzedzał domek słomą kryty.
W ogródku tym znajdowały się klasyczne altanki ze stołami i ławkami z poczerniałego drzewa...
Po nad drzwiami na pół okrągłej desce wypisane było:

„Zakład sławny z wybornych kiełbi z Pont-Neuf.“

Gospodarz był sam rybakiem i sam dostarczał klijentom swoim ryb w sieci łapanych.
Nazywał się Gorju, a lubo przeszłość dosyć miał wątpliwą, zażywał wszelako wcale niezłej reputacyi.
W lecie dobre robił interesy, ale całą zimę zaledwie koniec z końcem powiązać był w możności.
Domek Gorju składał się z dużej stancyi, mogącej pomieścić ze trzydzieści przynajmniej osób, z drugiej daleko mniejszej, przeznaczonej dla gości dostojniejszych i z kuchni zakładu.
O sto kroków od Czerwonego domu de Kerjean napotkał wiernego swojego służącego, któremu kazał czekać na siebie w tem miejscu.
Malo tego wieczoru nie miał na sobie liberyi swojego pana.
Obadwaj udali się na ulicę l’Arbre-Sec, i stanęli wkrótce przed karczmą Gorju.
Baron otworzył furtkę i wszedł do pustego ogródka.
Zatrzymał się tutaj.
— Idź... powiedział do Malo.
Służący poinformowany naprzód, o co chodzi, wszedł do karczmy i wyszedł z niej po chwili.
— Cóż?... zapytał szlachcie.
— Jest... odpowiedział Malo.
— Co robi?
— Pije i pali.
— Sam, czy w towarzystwie?
— Myślę, że sam... Pięciu czy sześciu gości siedzi nieopodal od niego, ale zdaje się, że są mu zupełnie obcy.
— Dałeś znak Gorju?
— Tak jest, panie baronie. — Zapali lampkę zaraz w małej stancyjce i tylne drzwi nam otworzy.
— Dobrze.
— Co mi pan baron teraz rozkaże?
— Wejdź do karczmy i napij się na rozgrzewkę, bo noc dyabelnie zimna... Masz talara... tylko nie upij się czasami... Nie zadługo będzie mi bardzo potrzebny...
— O!... może pan baron zupełnie być spokojny...
Luce obszedł dom do okoła, popchnął małe wązkie drzwiczki, i znalazł się, w mniejszej stancyi.
Właściciel zakładu, oczekiwał na niego w postawie pełnej szacunku z czapką wełnianą w ręku.
De Kerjean odpowiedział mu na jego ukłon, protekcyonalnem kiwnięciem głowy i przystąpił do małego okrągłego we drzwiach okienka, zkąd można było widzieć wszystko, co się w dużej izbie działo.
— Gorju, odezwał się do karczmarza, wskazując na oddzielnie siedzącego gościa, uprzedź tego człowieka, że chcę z nim mówić bez świadków...
— Uczynię to natychmiast...
— Poczekaj... Człowiek ten, musi się obawiać spotkania z agentami policyjnemi i twoje oświadczenie zaniepokoiłoby go może... Pokaż mu zatem tę oto obrączkę... a pójdzie za tobą z zupełnem zaufaniem...
Luc podał karczmarzowi znany nam już pierścionek żelazny, z wyrżniętemi na nim pochodniami.
— Przynieś mi tu także butelkę wódki, szklankę i pozostaw nas samych...
Gorju otworzył drzwi i wyszedł.
Po chwili drab o paskudnej minie, którym nie był nikt inny, jeno znajomy nasz porucznik Bandrille, ukazał się na progu.
Luc miał płaszcz zapięty pod szyję, a kapelusz tak głęboke nasunięty na oczy, że mu zasłaniał twarz całą.
Nie podobna było rozróżnić jego rysów.
— Czy to pan pragnął widzieć się ze mną?... zapytał z ukłonem.
— Ja, odpowiedział Luc.
— Zapewne od pana Dawida?...
— Tak jest, od pana Dawida...
— Jestem na pańskie rozkazy... to jest na rozkazy pana Dawida. Od niepamiętnych czasów, wierny jego poleceniom, nie wychodzę ani na krok z karczmy, lubo się nudzę w niej okropnie. I dzień i noc wyczekuję na dyspozycye. Liczę, że się ich dowiem od pana.
W tej chwili ukazał się Gorju, postawił flaszkę wódki na stole obok cynowego kubka, oddał pierścionek baronowi i zaraz wysunął się dyskretnie.
— Jesteśmy sami, możemy mówić, odezwał się baron do Bandrilla.
I jednocześnie zdjął płaszcz, okrywający eleganckie jego szlacheckie ubranie, zdjął także i kapelusz, zasłaniający mu twarz i pokazał się porucznikowi.
Stał on przed nim i przypatrywał mu się ze ździwieniem i ciekawością, tak wyraźnie malującemi się na jego brzydkiej twarzy, że baron nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— A co!... nie poznajesz mnie?... zapytał.
— Nie! niech mnie licho porwie!... mój szlachcicu...
Wprawdzie rysy nie są mi obce, ale nie poznaję jednakże... Podobnyś pan do pana Dawida... Tak... podobnyś pan do niego nawet bardzo, chociaż on starszy przynajmniej o jakie lat piętnaście i jest tylko zwykłym obywatelem, a pan widzę jesteś magnatem. No... wybaw mnie pan z kłopotu!... Może ten świetny kostium jest tylko przebraniem?... lub może jesteś pan kuzynem pana Dawida... może jego synem?...
— Lepiej jeszcze, poruczniku Bandrille...
— Co pan przez to rozumie?...
— Ja jestem pan Dawid w swojej własnej osobie...
— Żartuj pan sobie zdrów...
— Wcale nie żartuję!... Jestem panem Dawidem, albo raczej pan Dawid nie egzystuje wcale, a jego postać jest jedną z tysiąca, jakie przybieram na siebie w miarę potrzeby i upodobania. Czy chcesz, żeby cię o tem przekonać, żeby ci opowiedzieć ze wszelkiemi szczegółami wczorajszą naszę awanturę w piwnicy dobrego kuma, i ostatnie słowa wymówione przy drzwiach zajazdu przy ulicy Puits-qui-Parle?... No... poruczniku, nie powątpiewaj, bo dzisiaj dopiero po raz pierwszy przedstawiam ci się w prawdziwej mojej postaci.
— No... no... niech mnie Pan Bóg skarze... chyba, że pan jesteś dyabłem?...
— Nie, ale jestem naczelnym wodzem „Towarzyszów pochodni.“ Jestem człowiekiem, co trzyma twoję fortunę w swoim ręku, i przychodzę cię zapytać, czy chcesz, aby ta ręka otworzyła się dla ciebie?...
— Otwórz ją, otwórz, mój szlachcicu!... wykrzyknął bandyta. Jestem gotów brać i to obiema łapami....
— Rozumiem.., ale trzeba zarobić to, co się do stać pragnie...
— Ja też tak to pojmuję. Wiem przecie doskonale, że na świecie nic nikt nikomu darmo nie daje, jestem gotów na wszystko... — Zresztą znasz mnie pan, wiesz, że mam dobrą szpadę, pięść ciężką i zwinne nogi...
— Tak... tak... wiem, że jesteś bardzo odważny... ale nie o samą tylko odwagę twoję teraz mi chodzi...
— A co jeszcze... chciałbym wiedzieć?...
— O bezwzględne posłuszeństwo, najzupełniejszą dyskrecyę, o ślepe jednem słowem poświęcenie.
— A w zamian za to posłuszeństwo, za tą dyskrecyę i poświęcenie, uczynisz mnie pan bogatym?
— Słowo szlacheckie!... Co powiedziałbyś o trzech tysiącach liwrów rocznie?...
— Powiedziałbym, że to dostatek azyatyckiego sułtana!...
— A więc będziesz miał te trzy tysiące liwrów.
— Za tę cenę stanę się wszystkiem, czem pan będziesz życzył sobie, stanę się nawet uczciwym człowiekiem, jeżeli będzie potrzeba... Możesz pan liczyć na mnie... Duszą i ciałem należę do pana i teraz, i na przyszłość...
— Dobrze... Tej nocy zaraz otrzymasz znaczną na swoje trzy tysiące liwrów zaliczkę.
— Bardzo mi się ona przyda... Cóż mam zrobić, żeby znaleźć w kieszeni mamonę?...
Kerjean odpowiedział na to pytaniem:
— Czy masz pod ręką człowieka pewnego, za którego mógłbyś przyjąć odpowiedzialność?...
— Mam dwudziestu takich, za których honor mogę zaręczyć... doskonali towarzysze, nie targujący się o krew swoję i sprzedający ją za dobrą zapłatę. Czy potrzeba panu wszystkich dwudziestu?....
— Tej nocy wystarczy mi jeden tylko.
— Weźmiemy zatem Coquelicota.
— Niech będzie Coquelicot... Wiesz, gdzie go znaleźć w tej chwili?...
— Która godzina?...
Baron spojrzał na zegarek.
— W pół do dwunastej, odpowiedział.
— W takim razie mogę się założyć, że go zastanę w jego Luwrze, to jest pod pierwszą arkadą mostu Notre-Dame.
To chłopak bardzo porządnych obyczajów, powraca zazwyczaj do siebie około jedenastej,
Luc wysłuchał bez najmniejszego żdziwienia tego dziwnego opisu.
— Idź więc, rzekł, jak najprędzej, wyszukaj Coquelicota i urządźcie się w ten sposób, abyście punkt o pierwszej znajdowali się na rogu ulicy Hirondelle obok kościarki... Tam na mnie czekać będziecie...
— Bezzawodnie, mój szlachcicu... Czy masz dla mnie jeszcze rozkazy jakie?...
— Żadnych a żadnych.
Bandrille ukłonił się po wojskowemu, zawrócił do drzwi, ale zatrzymał się zaraz.
— A propos... powiedział, zapomniałem...
— Cóż takiego?
— Dwóch rzeczy... Najprzód nie wypiłem za pańskie zdrowie, ta zaś butelka, jak przypuszczam, nie została postawiona tu bez przyczyny.
Otworzył flaszkę z wódką, nalał sobie pełny kubek i duszkiem go wychylił:
— Powtóre, chciałem się zapytać, czy dzisiejszej nocy trzeba będzie kogo wyszturchać, czy potrzeba może będzie samemu co oberwać?...
— Nie sądzę. Rozumiesz jednakże, poruczniku Bandrille, że o takich rzeczach nigdy się nie wie naprzód napewno...
— Słusznie... Na wszelki atoli przypadek, w jaką broń trzeba się zaopatrzeć.
— W pałasz tylko.
Bandrille wychylił drugi kubek wódki, ukłonił się i wyszedł.
Po chwili słychać było po bruku odgłosy podkutych butów.
Luc zastukał dwa razy w szybkę okienka we drzwiach umieszczonego.
Gorju ukazał się natychmiast.
— Odchodzę, uprzedź mojego służącego, żeby wyszedł za mną do ogródka.
Karczmarz pośpieszył spełnić rozkaz.
Malo nie dał czekać na siebie, i pan więc i służący udali się na wybrzeże Saint-Paul.
Pierwsza po północy wybiła na zegarze starego kościołka Matki Bozkiej Bolesnej, gdy baron, za którym Malo niby cień jego podążał, zsiadł z konia na rogu ulicy l’Hirondelle, i rzucił lejce lokajczykowi, który zaraz się oddalił.
Pan de Kerjean postąpił kilka kroków, zatrzymał się i rozejrzał w ciemności.
Dwie postacie, stojące dotąd niby dwie skamieniałe figury, teraz się dopiero poruszyły i postąpiły ku Kerjeanowi.
Baron poznał Bandrilla.
— Wierny rozkazowi, jestem na stanowisku już od dziesięciu minut!... powiedział porucznik. Mam honor przedstawić mojego towarzysza broni Coquelicot... Dobry... silny... pewny... drugi ja... Ukłoń się Coquelicot panu...
Towarzysz Bandrilla zdjął ze łba ogromną starą pilśniową czapkę, modną ongi za Ludwika XIII-go.
Był to wysoki mężczyzna, tak samo chudy, jak Morales, ubrany w łachmany, z długą u boku szpadą, która mu obijała żylaste jego łydki.
— Mój szlachcicu... rzekł on głosem chrapowatym, porucznik prawdę powiedział... Mam zamiar okazać panu, że nie lubię ociągać się przy robocie, i że ktokolwiek się do mnie udaje, ktokolwiek zaszczyca mnie swojem zaufaniem, dotrzymuję temu placu...
— Kandydat na szubienicę!... pomyślał Luc. Ale dla mnie potrzebne są takie właśnie okazy...
Głośno zaś zawołał:
— Proszę za mną...
I stanął na czele małej gromadki, składającej się z Malo, porucznika i Coquelicota.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.