Dom tajemniczy/Tom II/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Kolacya.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne układ zawarty pomiędzy księciem a baronem de Kerjean, układ, na mocy którego ten ostatni przyrzekł przez cały nieszczęsny miesiąc poświęcić się wyłącznie dla mieszkańców pałacu Simeuse i wieczorami dopiero od nich wychodzić.
Łatwo się bardzo domyśleć, że Luc zasiadał codziennie do stołu z rodziną książęcą.
W XVIII-ym wieku godziny posiłku nie były te, co dzisiaj.
Obiady jadano o 12-ej, wieczerze o 8-ej.
Przejdźmy próg sali jadalnej Simeusów i zobaczmy, co się tu działo podczas kolacyi nazajutrz potem, gdy Perina i Carmen osłonięte protekcyą barona, miały czelność przybyć do pałacu.
Wspaniała sala, o jakiej mowa, sąsiadująca z wielkim salonem, miała trzy okna, wychodzące na ogród.
Nie nie mogło wyrównać przepychowi i gustowi jej urządzenia.
Prześliczne obrazy, zdobiły ściany, prześliczne rzeźby, przedstawiały różne przedmioty z rolnictwa, rybołóstwa, ogrodnictwa i gastronomii.
Ogromne szafy, artystycznej roboty, a w nich ciężkie, eleganckie srebra, i żywe kolory najpiękniejszej porcelany saskiej, chińskiej i japońskiej, odbijały jaskrawo od ciemnego koloru starego dębu.
Zawieszony po nad kwadratowym stołem, nakrytym misternie cienkim obrusem, świecznik holenderski rozlewał światło świec czterdziestu ośmiu, dwa kandelabry stojące, umieszczone na rogach tegoż stołu, dopomagały do oświetlenia à giorno całej olbrzymiej sali.
Pan de Simeuse z domowego życia usuwał wszelkie ceremoniały.
Chciał, aby miał możność mówić zawsze swobodnie i otwarcie, nie chciał, żeby mu liczna służba przeszkadzała obecnością swoją.
Tym sposobem usługiwał im jeden tylko kamerdyner, stary sługa, wypróbowanej wierności.
Z powodu poświęcenia się barona de Kerjeana, uważano go za członka rodziny, w niczem więc dla niego zwykłego obyczaju nie zmieniono.
Luc de Kerjean siedział pomiędzy Janiną i księżną, a dawał dowody wielkiego taktu i obycia się ze światem.
Jego zachowanie się względem pani de Simeuse, nacechowane byłe nieskończonym szacunkiem.
Gdy się zajmował Janiną, umiał nadawać twarzy swojej wyraz czułości prawdziwie ojcowskiej i czasami tylko z trudnością powstrzymane westchnienie, albo łza nagła, szybko, ukradkiem obtarta, zdradzały prawdziwy stan jego duszy, dawały pojęcie o wielkości poświęcenia, które podjął z taką szlachetnością.
Nic z tego wszystkiego nie uszło baczności księcia de Simeuse i nie śmielibyśmy twierdzić, czy nie żałował czasami, iż nie może przyjąć tak dobrego zięcia.
Dziewiąta wybiła właśnie na zegarze flamandzkim, stojącym pomiędzy dwoma wazonami na kominku, na którym szczapy drzewa się paliły.
Kolacya miała się ku końcowi.
Ambroży, postawiwszy na stole deser, wina hiszpańskie, likiery i kawę, usunął się sam w tej chwili.
Pan de Simeuse wybrał z pomiędzy flakonów jeden z kryształu weneckiego w złote gwiazdki, napełniony płynem wspaniałego koloru.
— To... powiedział, podnosząc flakon pod światło — to prawdziwa ozdoba piwnic moich... Jest to wino Alicante. Pochodzenie jego jest historyczne... Jego Królewska Mość Ludwik XIV, w dzień urodzin ojca mojego, przysłał dla babki mojej całą baryłkę tego nektaru. Zaglądano do niej w ważnych tylko okolicznościach, a i tak zaledwie parę tylko butelek pozostało. Podaj mi szklankę Blanko, i ty także Janino... i ty baronie... Wypijemy, jeżeli zgodzicie się na to, za zdrowie naszego króla, jako wierni jego poddani.
Trzy szklanki weneckie w formie tulipanów, wyciągnęły się jednocześnie ku panu de Simeuse.
Książe nalał po połowie żonie i córce, a sobie i Kerjeanowi po brzegi — następnie z godnością wielkiego pana, który się ma za jednę z najsilniejszych podpór monarchii, wstał jak się wstaje w chwili przemowy do monarchy.
Luc poszedł za jego przykładem.
Już pan de Simeuse, otworzył usta żeby życzyć długiego życia i powodzenia Ludwikowi XIV — ale brakło mu czasu do wypowiedzenia zwykłej w takich razach formułki.
Dziwne, niewytłomaczone zdarzenie powstrzymało mu słowa na ustach, a u księżnej i u księżniczki wyrwało okrzyk przerażenia.
Światłość biała i oślepiająca, niby błyskawica, oświetliła naraz, na kilka sekund, ciemności ogrodu. Deszcz iskier wytrysnął z ziemi, jak gdyby pękło nagle jakieś ogniem ziejące podziemie, a wreszcie rozległ się huk okropny, rozdzierający, podobny do huku dziesięciu armat, jednocześnie grających.
— Co to jest?... co to ma znaczyć?... wykrzyknął książe przerażony — i pobiegł do okna.
Pani de Simeuse i Janina poszły za jego przykładem.
Na dwudziestą część sekundy Luc de Kerjean pozostał w tyle, a kiedy przyłączył się do Simeusea i dwóch kobiet, stojących w zagłębieniu okna, dziwna, sina bladość twarz mu pokryła, oczy zaś ponurym ogniem błyszczały.
Ręka szlachcica spełniła bez drżenia niegodne dzieło, przygotowane i wykonane z dyabejską zręcznością.
Flakon dany mu przez wiedźmę, został prawie próżny...
Większa połowa czerwonego płynu, strasznego eliksiru letargu albo śmierci, przelaną została do szklanki Janiny de Simeuse,..
— Cóż, mości książe, zapytał głosem pewnym, nie zdradzającym żadnego pomieszania, czy odnalazłeś pan klucz tej zagadki?...
— Doprawdy, że nie!... odpowiedział pan de Simense — nie nie widzę... Cisza i ciemności wszędzie... Hałas i światło, które nas uderzyły przed chwilą, są niewytłomaczoneni...
— Gdyby to w lipcu, sądziłbym, że pioruna spadł gdzieś nie daleko; ale w lutym, śmiesznem byłoby przypuszczenie podobne... Atmosfera jest czystą, a zresztą gwiazdy świecą na niebie... To coś cudownego chyba...
— Boże mój... szepnęła księżna przyciskając Janinę do piersi. — Boże!... a jeżeli tajemnicze niebezpieczeństwo, krążące nad naszym domem w ten sposób się nam objawiło...
— Niechaj księżna pani uspokoić się raczy... rzekł z szacunkiem de Kerjean. Każda rzecz ma swoją przyczynę naturalna... Pójdę i postaram się poszukać tej przyczyny...
Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z jadalnej sali.
W przedpokoju zastał służbę przestraszoną.
Dał jej rozkaz, aby wzięła pochodnie i udała się za nim.
Postanowił przepatrzeć różne części ogrodu.
Książe, księżna i Janina stały ciągle przy oknie i patrzyły z ciekawością na światełka migające pod drzewami z liści ogołoconemi...
Nakoniec wszystkie pochodnie skierowały się w jednę stronę, a za chwilę powracały wszystkie do pałacu.
W dziesięć minut potem, szlachcic bretoński powrócił do sali jadalnej, a miał w ręku dziwny jakiś przedmiot.
— I cóż kochany baronie?... zapytał książe.
— Raz jeszcze stwierdziłem głęboką prawdę, zawartą w przysłowiu: „Szukaj a znajdziesz.!“ Szukałem, znalazłem i... przynoszę rozwiązanie zagadki.
Powiedziawszy to, baron ukazał księciu i księżnie dziwny jakiś przedmiot.
Była to rakieta wystrzelona, z której czuć było jeszcze proch i saletrę.
— Co to jest?... zapytał pan de Simeuse.
— Fajerwerk.. poprostu rakieta niezwykłej wielkości, puszczona zapewne bardzo gdzieś daleko, a spadła przypadkiem w ogrodzie.. Nic pospolitszego nad ten mniemany fenomen...
Po tak kategorycznem wytłómaczeniu zjawiska, można było śmiać się tylko z mimowolnie doświadczonej trwogi.
To też wszyscy zasiedli z powrotem do stołu.
— A teraz... odezwał się książę... teraz kiedy dzięki przytomności umysłu i niezmordowanej uprzejmości barona, wszelkie obawy zostały usunięte, wypijmyż zdrowie króla Ludwiką XIV-go, naszeg0 sławnego monarchy, którego oby nam Pan Bóg zachował jak najdłużej...
(Ciąg dalszy nastąpi). Szklanki zostały opróżnione jednocześnie.
Kerjean zobaczył, że na dnie szklanki Janiny nie pozostało ani kropli i spojrzał na zegar stojący na przeciw niego.
— Kwadrans na dziesiątą... pomyślał, o wpół do czwartej potrzeba będzie działać....
Kolacya skończyła się wesoło.
O dziesiątej baron pożegnał de Simeusów i wyszedł.
Udał się prosto do Czerwonego domu, gdzie nań wiedźma oczekiwała niecierpliwie w towarzystwie Carmeny.
Pierwsze słowa barona, gdy wszedł do sali, były:
— Wszystko idzie dobrze!... wszystko na dzisiejszą noc przygotowane...
— Na noc dzisiejszą?... powtórzyła Carmen z nerwowem drżeniem, którego pokonać nie mogła.
— Boisz się, czy co?... zawołał Luc. — Uprzedzam, że się cofać zapóźno... odezwała się wiedźma groźnie. Wiedz, że już nie należysz do siebie...
Cyganka pogardliwie wzruszyła ramionami.
— A! jak wy mnie źle znacie oboje!... odrzekła. — Ja się was nie boję!... ja się nikogo i niczego nie boję!... ja się wcale cofać nie myślę!... Ale co w tem dziwnego, że dusza moja drży w chwili, w której rozegrać się ma pierwsza część partyi, od której zależy życie moje?... Drżę, ale silną jestem!... Nie obawiam sie!... Kiedy nadejdzie chwila właściwa, nie zabraknie mi odwagi... kiedy wybije stanowcza godzina, nie będę drżała wtedy!...
— Ma racyę... szepnął Luc, ja wierzę jej zupełnie.
— Dziękuję... powiedziała Carmen.
— Co się tam stało dziś wieczór?... zapytała wiedźma, opowiedz mi wszystko szczegółowo...
Kerjean zdał sprawę z tego, o czem my wiemy już dobrze.
Kiedy opisał wrażenie, jakie wywołała eksplozya, Morales zatarł ręce i przybrał minę tryumfującą.
— Caramba!... zawołał, to prawdziwie genialna myśl, ta olbrzymia praca użyta do odwrócenia uwagi księcia i do pozostawienia kochanemu baronowi czasu na nalanie eliksiru!... Z pewnością, że mój szlachetny przyjaciel de Kerjean, jest nie lada człowiekiem... ale bodaj, że i mnie należy się pewna także zasługa... Nie była to tak łatwa sprawa przerzucić zapaloną rakietę przez mur od ulicy Clovis i przerzucić tak, aby spadła w dobre miejsce... Dokonałem sztuki mistrzowskiej...
— Nikt nie myśli temu przeczyć, powiedział śmiejąc się Luc — i bądź pewnym, że potrafimy ci to wynagrodzić...
— Liczę na was... Caramba... mruknął przez zęby cygan.
— Jednakże... ciągnął baron, zaczynałem się już obawiać... Kolacya była na ukończeniu... Jeszcze dziesięć minat opóźnienia, a byłoby zapóźno... O mało, żeś wszystkiego nie zepsuł...
— Caramba!... wiedziałem ja o tem dobrze... odrzekł Morales, ale nie mogłem nic poradzić... Od ósmej byłem na ulicy Clovis, na stanowisku... ale do działania potrzeba było spokoju, a tu przechodnie jakby się uwzięli na mnie... Skoro tylko zdarzyła się stosowna chwila, pochwyciłem, jak to powiadają okazyę za włosy, i zapaliłem knot resztką cygara...
Kerjean przyznał racyę cyganowi i zwrócił się do Periny.
— Myślę, że z twojej strony wszystko gotowe... czy tak?... zapytał.
— Ma się rozumieć, że wszystko gotowe... odrzekła mieszkanka Czerwonego domu.
— Drabiny?...
— Lekkie i mocne, składają się z kilku części, co pozwala daleko je łatwiej przenieść...
— Lektyka?...
— Czeka w sali na dole.
— Liberya?...
— Ułożona na krześle.
— Ubiór dla Carmeny?
— Najzupełniej taki sam, jaki miała wczoraj panna de Simeuse.
— Doskonale... Nie zostaje mi nic zatem, jak tylko uprzedzić ludzi i zaraz się tem zajmę.
Luc owinął się płaszczem, który rzucił wchodząc na krzesło, a kapelusz nasunął na oczy.
— Kiedy powrócisz?... spytała wiedźma.
— Około drugiej nad ranem... wejdę od ulicy l’Estouffade, drzwiami, od których klucz posiadam.
— Czy sam będziesz?...
— Nie... będą mi towarzyszyć moi ludzie...
— W takim razie, znajdziesz światło na dole i tam pozostawisz twych ludzi... Zdaje mi się, że zupełnie byłoby zbytecznem objaśniać tych ludzi, gdzie ich mianowicie prowadzisz...
— Uwaga zupełnie słuszna... byłbym może jednak i sam się tego domyślił... Do widzenia zatem Perino!... Do widzenia, piękna oblubienico moja!...
Powiedziawszy to, Luc ujął rękę Periny, pocałował ją z wielką galanteryą i wyszedł z mieszkania wiedźmy.
— Udajmy się za nim.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.