<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.
Hrabia de Jussac..

Renéd e Rieux, jak sobie przypominają zapewne czytelnicy nasi, jęknął głucho i padł niby piorunem rażony na brogu kaplicy pałacowej Simeuseów, gdy posłyszał mówiącego Kerjeana: „Cóż, mości książe, czy nie dotrzymałem obietnicy?... na co pan de Simeuse odpowiedział: — i ja dotrzymam ci mojej, drogi synu... — Janina będzie twoją!...“
Dwaj lokaje zdjęci litością, podnieśli nieprzytomnego młodzieńca, zanieśli go pokoju, położyli w łóżko i energicznemi staraniami przywrócili do przytomności.
— Dziękuję wam bardzo za waszę dobroć, odezwał się młody oficer marynarki, ale teraz proszę was, pozostawcie mnie na jakiś czas samego. Potrzebuję wypocząć koniecznie...
Lokaje oddalili się z pełnem szacunku współczuciem, a za drzwiami szepnął jeden do drugiego:
— Biedny pan markiz!... żal mi, bo lubię go bardzo i jestem przekonany, że onby panienkę naszę uczynił daleko szczęśliwszą, niż ten tam jakiś de Kerjean!... Ładny wprawdzie mężczyzna, ale nie patrzy prosto w oczy. Jakoś on mi się nie zdaje... A cóż ty na to, Champagne?...
Ten ostatni odpowiedział, że podziela najzupełniej zdanie kolegi. I jemu nie podobał się narzeczony panny de Simeusa.
Zaraz po oddaleniu się lokai, wcale dobrych, jak się pokazuje, fizyonomistów, René zerwał się z łóżka na równe nogi.
Przez kilka sekund, nie zważając na swoje osłabienie, chodził dużemi krokami pe pokoju, aby cierpienie moralne zwalczyć zmęczeniem fizycznem.
Potem rzucił się na fotel przed kominkiem, na którym palił się duży ogień i rzekł sam do siebie:
— No, odwagi... energii!... Mężczyzną przecież jestem, muszę więc umieć zapanować nad sobą.
Niestety!... próżne to były słowa!...
Mężczyzna noszący w sercu ranę głęboką, nie może jej rozkazać, ażeby się zagoiła, Wolą — sączącej się krwi zatamować nie potrafi.
Zrozumiał to dzielny chłopak bardzo prędko i zamiast prowadzić bezużyteczną walkę z potokiem goryczy, który go zalewał, poddał mu się bez oporu.
Ukrył twarz w rękach i zaczął łkać konwulsyjnie.
Strumienie łez staczały się z oczu po policzkach.
— Janino... szeptał, wzywałaś mnie do siebie... ale nie mogłem ci nic poradzić!.. Inny cię ocalił... Żyjesz, ale bardziej jesteśmy od siebie przez życie, niżbyśmy byli przez śmierć rozłączeni... Gdybyś umarła była, mógłbym był pójść za tobą... przed żywą uciekać muszę... A jednakże nikt nigdy nie kochał nikogo tak, jak ja ciebie kochałem... jak kocham cię jeszcze...
Janino, niech cię Bóg uczyni szczęśliwą... i bodajbyś nigdy się nie dowiedziała, co ja cierpię przez ciebie...
Goraczka pożerała Renégo, zdawało mu się, że żar w głowie czaszkę mu rozsadzi.
Wstał z fotelu i przyłożył rozpalone czoło do zimnej szyby okna.
Mimowoli oczy jego zwracały się w stronę okien apartamentu Janiny.
Słabe światełko widać było przez zapuszczone story, zapewne nocna lampka paliła się przy śpiącej dziewczynie.
— René nie mógł znieść tego widoku, oddalił się śpiesznie od okna i padł przed obrazem, zawieszenym na ścianie, a przedstawiającym kobiety święte przy grobie Chrystusa.
Chciał się modlić, ale żadna modlitwa na myśl mu nie przychodziła. Czuł, że mu się miesza w głowie.
Tak przeszła mu noc cała.
Ogień na kominku wygasł i zimno lodowate zapanowało w pokoju.
René trząsł się, nie wiedząc o tem prawie.
Nakoniec światło dzienne się ukazało i przywróciło mu przytomność.
Uspokoił się o tyle, że mógł przynajmniej pomyśleć nad tem, co się z nim dzieje i co ma względem siebie postanowić?...
Wtedy to napisał list do księżnej, któryśmy już czytali poprzednio, i położył go na stole.
Następnie otworzył drzwi przyległego gabinetu, w którym roku zeszłego pozostawił różne ubrania, jakie ani w Brest, ani na statku potrzebne mu nie były.
Zrzucił mundur zakurzony i pokryty błotem, obmył w zimnej wodzie twarz bladą i zmienioną, poprawił włosy, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł z pałacu, nie obudziwszy nikogo i nikogo nie spotkawszy.
W XVII-ym wieku chmary zamiataczy nie zalegały ulic o wschodzie słońca, mieszkańcy każdego domu obowiązani byli sami utrzymywać jaki taki koło niego porządek, a musimy dodać, że bardzo się źle wywiązywali z tego zadania.
René znalazł się zatem na mieście pustem zupełnie.
Szedł prosto przed siebie, nie troszcząc, się w jakim idzie kierunku.
Pustka i cisza uśpionego jeszcze grodu zgadzały się ze stanem jego duszy.
Niebo szare ciążyło nad Paryżem, wezbraną Sekwaną płynęły grube kawały lodu, rozbijając się z trzaskiem o filary mostowe, stada kruków fruwały w powietrzu.
— Wszystko to ponure, jak i serce moje!... myślał René.
I szedł dalej wybrzeżem od Notre-Dame z biegiem rzeki.
Na moście Pont-au-Change, zatrzymał się na kilka minut.
Oparł się o poręcz i wpatrywał w zburzone bałwany.
— Parę sekund starczyłoby na zakończenie męczarni moich, powiedział sobie. Jeden wysiłek woli, jedno poruszenie i zasnąłbym snem wiecznym w tej wilgotnej trumnie... Co mnie powstrzymuje?... co mnie do życia przykuwa?... Po co mam cierpieć, kiedy śmierć taka blizka i taka łatwa?...
Po raz drugi już od wczoraj myśl o samobójstwie przychodziła mu do głowy.
Ale trwało to tylko błyskawicę.
Młody szlachcic przypomniał sobie zaraz wczorajsze słowa kapłana i pociągnął dalej.
Minął Pont-Neuf i doszedł do Tuilleries, nie otwartych jeszcze o tak wczesnej porze, potem minął plac Ludwika XV-go i zapuścił się w step błotnisty, zmieniony później w pole Elizejskie, czyli w najpiękniejszą miejscowość świata i doszedł do wzgórz de Chatelle.
Tu się zatrzymał; nogi wymówiły mu posłuszeństwo.
Od trzech dni nie jadł i nie spał, a zabił dwadzieścia koni w fantastycznie szybkiej podróży swojej...
— Gdzież ja jestem?... zapytał sam siebie, rozglądając się do okoła.
Poznał, że okolica jest mu znajoma, o jakie bowiem sto kroków od miejsca, gdzie się zatrzymał, stał pałac starca, którego wielce szanował, pałac hrabiego de Jussac ex-kapitana okrętowego.
René rozpoczął był marynarską swoję karyerę przed latu piętnastu pod rozkazami tego dzisiejszego weterana.
I odtąd za każdą bytnością w Paryżu odwiedzał dawnego zwierzchnika, a kochał go prawie, jak ojca.
— No... powiedział sobie René z pewną ulgą w sercu, przypadek dobrze zrobił, sprowadzając mnie tutaj... Uścisnę tu przyjazną rękę... znajdę tu poczciwe serce... Temu, co kierował pierwszemi memi krokami na okręcie, będę mógł opowiedzieć moję boleść bez narażenia się na szyderstwa...
Poszedł więc zastukać do drzwi pałacu, i kazał się zaanonsować.
Pan de Jussac, lubo od lat kilku opuścił służbę czynną z powodu ran, w bitwie otrzymanych, zachowywał dawniejsze zwyczaje.
Zimą czy latem wstawał o wschodzie słońca. Nie kazał też czekać gościowi, i wydał rozkaz, ażeby go natychmiast wprowadzono.
— A! kochane dziecię... zawołał radośnie, otwierając ramiona do uścisku, cóż za szczęśliwy wypadek sprowadza cię w chwili, kiedy się najmniej tego spodziewałem!
Mówiąc te serdeczne słowa, hrabia spostrzegł zmienioną twarz Renégo i zaczerwienione oczy.
— Co ty jesteś taki blady... co zaledwie trzymasz się na nogach?... René!... dziecko moje, co tobie jest?... Nie spotkało cię nic chyba złego przecie?...
— Panie hrabio... odpowiedział René, przed trzema dniami, byłem najszczęśliwszym z ludzi, dzisiaj jestem strasznie nieszczęśliwy.
— Nieszczęśliwy?.. zawołał pan de Jussae z bolesnem ździwieniem, ty?...
René skinął głową.
— Kochane dziecię... powiedział starzec. Pilno mi poznać twoje cierpienie, bo chcę je z tobą podzielić... bo cię chcę pocieszyć...
— Niestety!... panie hrabio, cios, jaki mnie dotknął, jest tego rodzaju, że niczem się nie da ułagodzić... nie pozwoli zapomnieć o sobie...
— Chybabym się nie znał w moim wieku na ludziach, żebym się nie domyślał, iż ci ranę w serce zadano...
— Nie myli się pan hrabia... stracone jest życie moje, złamana przyszłość moja...
— Kobieta cię zdradziła?...
— Nie kobieta, panie hrabio, ale przeznaczenie...
— Twoja ukochana umarła?...
— Niestety!... okropnie to powiedzieć, ale daleko mniejbym cierpiał, gdyby ona rzeczywiście umarła...
— René, biedne moje dziecię... wiesz, że serce moje jest dla ciebie otwarte... wiesz, że cię kocham jak syna... Wcale też nie przez prostą ciekawość, ale tylko przez przywiązanie odwołuję się do twojego zaufania... Największa boleść łagodzi się wylaniem, opowiedz mi wszystko...
— Po to przyszedłem, panie hrabio... odpowiedział młody człowiek, ściskając rękę starca, posłuchaj więc mojej smutnej historyi.
Wiemy już wszystko, co René opowiedział hrabiemu.
— Żałuję cię bardzo, moje dziecko... rzekł pan Jussac, wysłuchawszy do końca, żałuję cię z całej duszy. Masz racyę, przeznaczenie cię zdradza, fatalność prześladuje!... O!... biedne, złamane serce, co też ty cierpieć musisz. Pojmuję niemożliwość pocieszania cię w podobnem nieszczęściu.
Pan de Jussac chwycił za rękę Renégo, pochylił głowę na jego piersiach i zapłakał.
Na chwilę zapanowało milczenie.
Nakoniec odezwał się ten ostatni.
— Moje dziecię, nie powiedziałeś mi nazwiska tego szczęśliwego młodzieńca, który ma możność pokonywania śmierci... Jakże się nazywa ten spadkobierca magicznych tajemnice Mikołaja Flamela?...
— Nazywa się baron de Kerjean... odpowiedział ponuro René z mimowolną nienawiścią.
Pan de Jussac drgnął.
— Luc de Kerjean?... powtórzył z widocznem żdziwieniem.
— Hrabia znasz tego człowieka?... wykrzyknął René.
— Bretończyk... wszak prawda?
— Tak.
— Lat trzydziestu pięciu do trzydziestu ośmiu...
— Tak, rzeczywiście.
— Mieszka w małym domu na wybrzeżu Saint-Paul?...
— Nie wiem... Ale powiedz mi pan, panie hrabio, czy pan go znasz?...
— Tak i nie... Nie mogę powiedzieć, że go znam, bo go nigdy nie widziałem, ale dużo słyszałem o nim.
— Co mianowicie?...
— Słyszałem o nim takie rzeczy, że wydaje mi się nieprawdopodobnem, ażeby mógł się połączyć z córką książąt de Simeuse.
— Czy nie jest dobrym szlachcicem?...
— O! pod tym względem niemam mu nie do zarzucenia...
Rodzina jego uchodzi słusznie za jednę z najstarszych i najdawniejszych w Bretonii. Nie urodzenie, tylko życie tego człowieka czyni go niegodnym ogromnego honoru, jaki mu chce uczynić książe de Simeuse.
— Co pan hrabia wie o de Kerjeanie?...
— Wiem, że zaprzepaścił cały swój majątek na rozpusty. To zresztą nie miałoby wielkiego znaczenia w moich oczach... Szaleństwa młodości można okupić w wieku dojrzałym... Ale Luc, od czasu zupełnej swojej ruiny, prowadził się jak nędznik ostatniego rodzaju. Żył dostatnio, lubo nie miał żadnych dochodów stałych — podtrzymywał się za pomocą przemysłów bardzo niewyraźnych... wszystkie drzwi uczciwych domów zamykały się przed nim stopniowo, żadna uczciwa ręka nie dotknęła jego ręki, jego opinia od dawna zbrudzona, niema dziś już nic do stracenia...
— Ależ to niepodobna... panie hrabio!... zawołał René, broniąc z rycerską wspaniałomyślnością znienawidzonego rywala. To niepodoba!... musi w tem wszystkiem być pomyłka, kalumnia!... Taki łotr, jak ten, którego hrabia opisujesz, nie miałby odwagi sięgać po rękę panny de Simeuse, książe byłby go z pewnością odtrącił z pogardą...
— Baron de Kerjean, jak wszyscy awanturnicy tego rodzaju, jest zapewne łotrem bardzo przebiegłym... odparł pan de Jussac, musiał szatańskim jakim podstępem zdobyć zaufanie pana de Simeuse... Krótko mówiąc, szołdra to, z pod szubienicy oberwany... pirat lądowy... Czyż może być coś gorszego?...
— Któż mówi tak o nim?...
— Wszyscy, bez żadnego wyjątku...
— Panie hrabio, opinia publiczna, jest czasami bardzo niesprawiedliwą... czy istnieją fakty jakie prawdziwe?...
— Najprawdziwsze.
— Jakie?...
— Między innemi, ten pan baron de Kerjean, dał się przed paru laty złapać na gorącym uczynku szacherki w faraonie... Chodziło o grubą sumę... Przeciwnik jego, syn możnej rodziny, obszedł się z nim jak należało, a wyzwany następnie na pojedynek, odmówił z racyi, że nie może spotykać się ze złodziejem...
— Panie hrabio, błagam cię, powiedz mi nazwisko tego młodego człowieka...
— Kawaler de Launay.
— Gdzie ja go znaleźć potrafię?... Udam się zaraz do niego... wypytam się i poproszę o oświadczenie piśmienne...
— Niestety, biedny chłopcze, pan de Launay nie żyje, poległ przed czterema laty w pojedynku.
— A więc i dowód kradzieży zaginął... szepnął René... Któżby teraz zarzucił ją de Kerjeanowi... Wziętoby go za oszczercę!... Czy jest jeszcze co innego, panie hrabio?..,
— O! naturalnie!... Pan baron Luc de Kerjean nieraz i nie dziesięć razy sumy przegrane płacił pieniędzmi fałszywemi...
— Czy masz pan na to dowód?..
— Mam pewność, ale dowodu materyalnego nie posiadam...
René zwiesił głowę.
Nadzieja zabłysła mu w oczach, ale zaraz zniknęła.
Zamyślony hrabia de Jussac, zdawał się coś sobie przypominać.
Naraz wykrzyknął:
— Przypomniałem sobie... przypomniałem!... René, dziecko moje, uspokój się... daję ci słowo szlacheckie, że baron de Kerjean nie zaślubi panny de Simeuse... Podobne małżeństwo nie może przyjść do skutku!... Ja ci przysięgam na to...
— A kto mu przeszkodzić może, panie hrabio?.. zapytał René, na którego blade policzki wystąpiły teraz rumieńce.
— Ja!...
— Jakim sposobem?...
— Otworzę oczy księciu, przemówię do jego honoru, wytłómaczę mu, że nie może przyjąć za zięcia fałszerza, gdyby nawet, jak mi powiadasz, a czemu ja nie wierzę, ten fałszerz córkę mu ocalił...
— Fałszerz, powiadasz hrabio?... wykrzyknął René.
— Powiedziałem i powtarzam...
— Dowód?... powtórzył po raz drugi René, czy masz pan dowód występku?...
— Będę go miał... albo raczej będziemy go mieli, mój chłopcze...
— Kiedy?...
— Zaraz... za kilka godzin.
— O! uczyń to, panie hrabio... jęknął błagalnie René, ściskając ręce pana de Jussac. Uczyń to dla mnie... nie dopuść tego obrzydłego małżeństwa. oddaj mi moję narzeczoną, a przywrócisz mi życie... do ostatniego tchnienia będę cię błogosławił, mój przyjacielu, mój ojcze, mój zbawco!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.