Dom tajemniczy/Tom II/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.
Wizyta. — Laboratoryum. — Raport.

Taka stanowcza obietnica pana de Jussac, pocieszyła Renégo.
Miał on prawie pewność, że książe de Simeuse, chociażby w ostatniej chwili zerwie małżeństwo, na jakie zgodził się przez wdzięczność jedynie, i nie odda za nic w świecie swej jedynej córki człowiekowi bez honoru...
Ale ażeby rezultat ten osiągnąć, słowa same nie wystarczą, oskarżenia nie poparte dowodami nie będą mogły mieć znaczenia...
Hrabia de Jussac obiecuje dostarczyć te dowody i to zaraz dziś jeszcze...
Uspokojony i prawie wesoły, zgodził się młody marynarz na przyjęcie posiłku, przyjął ofiarowaną sobie pożyczkę dwóchset luidorów, bo jak pamiętamy, wyjechał z Brest z kilkoma tylko sztukami złota w kieszeni, przyjął również uprzejme zaproszenie, żeby zamieszkał w pałacu Chatelle przez cały czas pobytu w Paryżu.
Około drugiej po południu, pan de Jussac kazał zaprządz do karety i powiedział swemu gościowi:
— Zabieram cię ze sobą... chłopcze kochany...
— A gdzie pojedziemy, panie hrabio?... zapytał René.
— Do jednego z dawnych moich przyjaciół, stuletniego wprawdzie staruszka, ale cieszącego się pomimo to dobrem zdrowiem i zupełną przytomnością umysłu, do pana markiza de la Tour-Landry...
— Piękne to nazwisko, panie hrabio, błyszczy ono prześwietnie na kartach historyi naszej... odrzekł René. Ale nie mam honoru znać markiza, on mnie również nie zna...
— Więc cię ja zaprezentuję... Twoje przeznaczenie spoczywa w rękach tego właśnie mego przyjaciela... on posiada dowody, o jakich ci mówiłem, przekonany też jestem, że jego świadectwu książe de Simeuse uwierzy bezwzględnie...
— Ot... wykrzyknął René, jedźmy panie hrabio... jedźmy jak najprędzej!...
Konie pana de Jussac, inwalidy jego stajen, (najmłodszy dokończał ośmnastego roku życia), nie dorównywały bynajmniej niecierpliwości naszego bohatera i potrzebowały blizko godzinę dla dostania się na plac Royale, gdzie markiz mieszkał w jednym z tych pałaców ogromnych, w których schody zajmują przestrzeń większą od wielu całych domów teraźniejszych.
Lokaj zsiadł z kozła, ażeby się dowiedzieć, czy pan de la Tour-Landry przyjmuje, a odpowiedź, jaką przyniósł, była uderzeniem piorunu dla Renégo.
Markiz, nieobecny od dwóch dni, miał znaleźć się w Paryżu dopiero nazajutrz po południu.
Kareta zawróciła, a pan de Jussac pocieszał, jak mógł swojego towarzysza, dowodząc mu, że wiele jeszcze wody upłynie, nim Janinę poślubi de Kerjean.
Nie udamy się za powracającymi panami, poprosimy natomiast czytelników, aby zechcieli nam towarzyszyć na wybrzeże Saint-Paul, i wprowadzimy ich do pokoju położonego w najbardziej oddalonej części hotelu.
Drzwi tej izby grube, obite w wewnątrz materacem, opatrzone w potrójne zamki i mocne zasuwy, broniły wejścia ciekawym i niedyskretnym osobom.
Pokój miał jedno tylko okno na podwórze, opatrzone żelaznemi kratami i tak samo jak drzwi zasłonięte materacem.
Lampa mosiężna, o trzech płomieniach, u sufitu zawieszona i w abażur zaopatrzona, rozlewała żywe światło, wyrażające światło dzienne.
Lampa ta oświetlała kolekcyę przyrządów i narzędzi dziwnego pozoru.
Użytku ich nie można było się domyśleć z pierwszego wejrzenia.
Stały tu piecyki, podobne do tych, jakie widzieliśmy w szklannym gabinecie wiedźmy, był ogromny miech kowalski, były naczynia przerozmaitej wielkości i kształtów przerozmaitych.
Widać tu było także wagi, ważki, obcęgi, młotki większe i mniejsze, nożyce do cięcia metalu, piłki stalowe, kamienie i niezliczoną liczbę różnego rodzaju przedmiotów.
Na półkach i na stołach, zwracały uwagę flaszki, flaszeczki z etykietami dziwnych nazwisk, zawierające wytwory chemiczne, trucizny i różne kwasy.
Podłoga miejscami powypalana, pokryta była popiołem, obrzynkami i opiłkami metalowemi, pomiędzy któremi błyszczały monety złote i srebrne, zupełnie nowe, ale niedokładnie odbite.
W laboratoryum, jakieśmy opisali, kształcił się Karjean w sztuce fałszowania pieniędzy, czego zapewne domyślili się już nasi czytelnicy.
W chwili, w której przestępujemy próg tego pokoju, Luc sam jeden się w nim znajdował, a był w kostiumie, w którym trudnoby było poznać wykwintnego eleganta. Miał na sobie bluzę niebieskawą, podartą i powypalaną w wielu miejscach, przyczem rękawy po łokcie zawinięte, odsłaniały muskularne jego ręce. Prawą ręką poruszał z gorączkową szybkością miechem, rozniecając ognisko piecyka, a oczy zwracał to na zawartość rozpalonego do białości naczynia, to na zegar, w lewym ręku trzymany.
Po upływie pewnej liczby minut, przestał poruszać miechem. Porwał tygielek żelaznemi szczypcami i wylał zawartość w podłużną glinianą formę.
Kilka chwil starczyło do zupełnego ochłodzenia wylanego w ten sposób metalu. Wtedy rozbił formę i wydobył z niej rulon błyszczący, podobny do najczystszego złota, dokładnej objętości podwójnego luidora. Za pomocą stalowej piłki, Karjean odpiłował odpowiedniej grubości blaszkę, włożył ją pod stępel, zakręcił kołem maszyny i wyjął najpyszniejszą sztukę czterdziesto-ośmio liwrową, przedstawiającą po jednej stronie Jego królewską mość Ludwika XV, a po drugiej datę 1772 r.
Luc robił z tą fałszywą monetą próby przerozmaite; najpierw zanurzył ją w silnym bardzo kwasie i wyszła z niego bez zmiany; potem ważył na szali razem z dobrą monetą, i waga okazała się najzupełniej jednaką.
Przypatrywał się przez lupę i wykończeniu nie znalazł nic do zarzucenia.
Rzucił liczman na płytę marmurową i okazało się, że dźwięk metaliczny, podobny był zupełnie do dźwięku złota prawdziwego.
Rozpoczął nareszcie doświadczenia ostateczne; probiercze usiłowania wydały rezultat cudowny.
Rozmaite połączenia sprawiły, że próba złota wypadała najdokładniejsza.
Dziwny uśmiech ukazał się na ustach barona.
— No!... rzekł sam do siebie, albo mi dyabeł dopomógł, albo udało mi się tym razem zupełnie!... Zdobyłem sekret robienia złota!... A jeżeli tak jest jak mi się zdaje, to cel moich długich zabiegów został osiągnięty. Jeżeli doszedłem do tego, że twardość i elastyczność kompozycyi, że połysk jej, ciężar gatunkowy i dźwięk, nieulegają żadnemu zarzutowi, to kamień filozoficzny został odnaleziony, i... jestem królem świata!...
Pozostawała jedna jeszcze jedyna próba, która zawsze dotychczas chybiała.
To też nie bez żywego wzruszenia i nie bez silnego bicia serca, położył pan baron fałszywą monetę na kowadle i uniósł jeden z ciężkich młotów.
Jednocześnie przekleństwo wyrwało się z zaciśniętych ust nędznika.
Podwójny luidor zamiast spłaszczyć się pod uderzeniem, rozprysnął się jak szkło i prawie się w pył zamienił.
Więc usiłowania nie powiodły się raz jeszcze, więc problemat nie był jeszcze rozwiązany.
Po odurzającej uciesze, nastąpiło fatalne rozczarowanie.
— Nic... mruczał Luc z goryczą i zniechęceniem... nic nie zostało odnalezionem!... trzeba szukać znowu!...
Zabrakło mu zresztą czasu na rozmyślanie o przyczynie tego niepowodzenia i o sposobach zatryumfowania nad uporczywą trudnością, bo oto dzwonek umieszczony przy ścianie, odezwał się kilkakrotnie.
Kerjean otworzył okienko pod grubym materacem, aby zobaczyć, kto dzwonił.
Przekonawszy się, pośpieszył drzwi otworzyć.
Malo zupełnie przeistoczony dla każdego, oprócz dla swego pana — wszedł do laboratoryum.
Baron potrzebował widocznie wylać na kogo zły swój humor, bo zaledwie wpuścił służącego i drzwi za nim zamknął, zawołał ze złością:
— Dałbym w zakład moję głowę, żeś głupcze jakiś upił się podług zwyczaju w szynku!... Jak śmiesz przychodzić o tej godzinie, skoro wiesz, że cię oczekuję z niecierpliwością od samego rana?... Nie wiem doprawdy, dla czego nie biorę na ciebie kija, aby cię wygrzmocić, jak na to zasługujesz!...
— Niesprawiedliwie mnie pan sądzi, panie baronie, odrzekł Malo tonem pełnym szacunku, ale i stanowczości.
— Cóż mi masz na usprawiedliwienie swoje powiedzieć?.. Nie jesteś pijany?...
— Jestem na czczo od wczoraj wieczora... przysięgam.
— W takim razie... zkąd powracasz?...
— Spełniałem rozkazy pana barona...
— Na prawdę?...;
— Mam honor zapewnić pana barona, że ja kłamać nie potrafię...
— Zobaczymy... odrzekł ułagodzony trochę Kerjean, zdajże mi sprawę z czynów swoich... a mów dokładnie i krótko...
— O piątej rano... zaczął służący, stanąłem przy bramie pałacu Simeuse, jak to już raz byłem uczynił przed trzema tygodniami w okoliczności, o której pan baron dobrze zapewne pamięta...
— No... no... dalej...
— Nad ranem brama się otworzyła i pan markiz de Rieux wyszedł z pałacu...
— Sam?...
— Tak, panie baronie, sam jeden i z miną człowieka, niewiedzącego, dokąd idzie... Szedłem za nim w pewnem oddaleniu, ukrywając się starannie w zagłębieniu bram, ile razy było tego potrzeba. Gdy pan de Rieux przybył do mostu de Change, oparł się o poręcz i patrzył na płynącą wodę, jakby miał ochotę rzucić się do rzeki...
— Głupcze!... wykrzyknął Luc, trzeba mu było pomódz do tego...
— Nie miałem rozkazu... odparł Malo, nie mogłem działać na własną rękę...
— Czy był kto na wybrzeżu?...
— Ani żywej duszy, pustka była zupełna...
— Możesz się pochwalić, że pominąłeś prześliczną okazyę do oddania mi znakomitej przysługi!... No, dalej.
— Pan de Rieux poszedł prosto przed siebie, aż do Chatelle. Tu zadzwonił do bramy pałacu, należącego, jak mnie objaśniono, do hrabiego de Jussac, byłego marynarza... Czekałem długo i nakoniec około drugiej, pan de Jussace i pan de Rieux wyjechali razem. Naturalnie udałem się za niemi...
— Gdzież się udali...
— Na plac Royale.
— Do kogo?...
— Do pana markiza de la Tour-Landry.
Kerjean zbladł ogromnie.
— Do markiza de la Tour-Landry?... powtórzył.
— Tak jest, panie baronie.
— I widzieli się z sobą?...
— Nie, panie baronie... słyszałem, jak szwajcar powiedział do lokaja:
„— Pana markiza niema od dwóch dni, powróci jutro dopiero.“
Luc, posłyszawszy te słowa, odetchnął swobodniej.
Malo prawił dalej.
— Hrabia de Jussace wydał rozkaz powrotu do domu, a że się domyśliłem, iż pan baron oczekuje na mój raport, nie podążyłem za karetą, lecz tutaj przybyłem.
— Dobrześ zrobił... bąknął Luc, niezmiernie wzruszony. Konie natychmiast... Ubieram się i wyjeżdżam...
— Czy pan baron zabiera mnie ze sobą?...
— Tak... Jadę do Czerwonego domu... Zmień prędko ubranie... i siadaj ze mną... Nie trzeba karety, pojedziemy konno... Bądź gotów w tej chwili!...
Malo zniknął.
Luc wyszedł z laboratoryum, zamknął je i klucz zabrał ze sobą, wszedł do swego gabinetu i zaczął się prędko ubierać, szepcząc półgłosem te niewyraźne słowa:
— Rozbicie u portu!.. Niebezpieczeństwo tuż... tuż... Czuję to dobrze!... Co robić?... Perina musi mi poradzić... Ona będzie wiedziała, co zrobić... ona mi powie wszystko... Musimy zdziałać co do jutra... musimy walczyć... musimy zwyciężyć... zwyciężyć, albo zginąć!...
Kerjean przebrał się w kilka minut.
Konie biły już kopytami o bruk podwórza, gdy ukazał się Malo, przebrany w liberyę.
Baron skoczył na siodło i puścił się galopem w stronę Czerwonego domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.