Dom tajemniczy/Tom III/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Coquelicot.

Kilku młodych ludzi pośpieszyło zawiadomić natychmiast barona o wypadku żony.
— Raczcie mi panowie wybaczyć!... zawołał ten ostatni do pana de Sartines, wstając od stołu i wybiegając do sąsiedniego salonu.
Wszyscy ustępowali mu z drogi, w parę sekund znalazł się przy Carmenie, którą podtrzymywały dwie damy, a która była tak bladą, że wyglądała na nieżywą.
— Powietrza! powietrza!... zawołał Luc, proszę otworzyć okna!...
Rozkaz został natychmiast spełnionym.
Zimny prąd wpadł do salonu i zniewolił do odwrotu wszystkie kobiety, zmuszone, pomimo całej swej ciekawości, schronić się do sąsiednich pokojów, ażeby zapalenia płuc uniknąć.
Kerjean wziął Carmenę w objęcia i zaniósł do okna.
Skutek tej energicznej kuracyi okazał się natychmiast.
Cyganka zaczęła drżeć cała, otworzyła oczy i spojrzała do okoła wzrokiem wystraszonym.
Luc, przyłożył usta do jej ucha i szepnął jak można najciszej:
— Co to się stało?... Co tobie jest?... Kogoś widziała?... Mów prędko...
— Wszystko stracone!... odpowiedziała cyganka.
— Wszystko stracone!.. Dla czego?...
— Umarli wychodzą z grobów i zwracają się przeciwko nam... René de Rieux mi się ukazał...
— René de Rieux!... powtórzył Kerjean, marszcząc czoło... Ależ to niepodobna... to zapewne złudzenie tylko... podobieństwo... przypadek...
— Nie, nie!... to nie złudzenie!... Zanim mi odsłonił swoje rysy, narzeczony Janiny długo ze mną rozmawiał...
— Cóż ci powiedział?...
— Powiedział mi, że jesteś fałszerzem i mordercą, że zrobiłeś z podziemi tego hotelu norę do podrabiania pieniędzy... Ponieważ nie poznawałam jego głosu i chciałam koniecznie twarz zobaczyć, wykrzyknął:
„— Wiedziałem ja o tem dobrze, że jestem obcym dla ciebie, bo ty nie jesteś Janiną de Simeuse!...“ Uchylił kaptura i ukazał twarz straszną, jak widmo... Wtedy straciłam przytomność...
— Jaki kostium miało na sobie to mniemane widmo?...
— Kostium czarnego pokutnika...
— Masz racyę, odrzekł Kerjean, może nie wszystko jeszcze stracone, ale jest istotnie wielkie i groźne niebezpieczeństwo... Zapanuj nad wzruszeniem, nakaż milczenie trwodze... Bądź mężną, jak byłaś nią zawsze... Objaśnij swoje zemdlenie, nagłem osłabieniem, bez przyczyny... nie dopuść, aby zabawa się przerwała... Za chwilę powrócę do ciebie...
Kiedy Carmen, stosując się do zaleceń męża, przybrała na pobladłe jeszcze usta uśmiech wesoły i dała znak, aby rozpoczęto przerwane tańce, Luc biegł do przedpokoju, a tak był zajęty, że zaledwie odpowiadał na zadawane mu po drodze pytania.
— Dziękuję panom, dziękuję... powtarzał z widocznem roztargnieniem. Już dobrze, zupełnie dobrze... baronowa czuje się już jak najlepiej...
Roztargnienie to zrobiło jak najlepszy skutek.
— Pan baron de Kerjean ubóstwia żonę!... mówili jedni do drugich. Tak jest zmieniony, tak wzruszony tem zemdleniem, jakby się stało wielkie jakie nieszczęście!...
Luc wszedł do przedpokoju i zastał Male, który, dumny ze swojego srebrnego łańcucha, przechadzał się wzdłuż i wszerz z całą powagą człowieka, pojmującego godność swoję.
— Słuchaj i odpowiadaj, rzekł baron, pociągając go na bok, tak, ażeby żadne ciekawe ucho nie mogło posłyszeć słów jego. Czy nie zauważyłeś szlachcica, przebranego za czarnego pokutnika?...
— Zauważyłem, panie baronie.
— Czy miał kartę zapraszającą?...
— Miał, panie baronie.
— Kiedy przybył na bal?...
— Blizko godzinę temu.
— Czy znajduje się jeszcze w salonach...
— Nie, panie baronie.
— Kiedy wyszedł?...
— Przed dwoma minutami zaledwie przeszedł około mnie...
— Czy kazał przywoływać swojej karety i swoich ludzi?...
— Nie, panie baronie. Nikt nie czekał w przedsionku na tego szlachcica.
— Gdzie jest Coquelicot?...
— W sąsiedniej sali, bo tam mu pan baron być rozkazał.
Kerjean otworzył drzwi, prowadzące z przedsionka do salonów przyjęć.
Drzwi te ukryte były po za draperyami.
— Coquelicot!... zawołał.
Znany nam bandyta natychmiast się ukazał.
Ubrany był w liberyę fantazyjną, niepodobną do liberyi Kerjeana, u boku miał szpadę, jako lokaj dobrego domu.
— Jestem, odpowiedział, co pan rozkaże?...
Luc szepnął mu coś do ucha, a skończył temi słowy:
— Sto luidorów, jeżeli go dogonisz!... dwieście jeżeli zabijesz!...
— Rozumiem, panie baronie!... odrzekł Coquelicot, wybiegając z przedsionka. Zrobi się, co tylko można.
Na podwórzu Coquelicot napotkał i zaczepił kilku lokai, ci mu powiedzieli, iż czarny pokutnik tylko co około nich przechodził, udał się na lewo i zdawał się poszukiwać swojej karety...
Coquelicot wyskoczył na ulicę; długi podwójny szereg pojazdów ciągnął się po obu jej stronach.
Bandyta powtórzył swoje pytanie stangretowi, który przypadkiem nie spał na koźle, a ten odparł z przekonaniem:
— Czarny pokutnik nie musi być ztąd daleko... poszedł w stronę placu Świętego Michała.
Coquelicot puścił się w pogoń.
Zaledwie uszedł z pięćdziesiąt kroków, gdy zobaczył, że jedna z karet wyjechała z szeregu i popędziła galopem.
Za karetą podążało dwóch ludzi, karzeł i olbrzym, mieli oni na sobie szerokie płaszcze i duże z galonami kapelusze, na oczy nasunięte.
Coquelicot wziął ich za lokai.
— Hej! koledzy, wołał cały zdyszany, nie wiecie, kto wsiadł do tej karety?...
— Może i wiemy, odpowiedział olbrzym.
— Nieprawda, że to szlachcic, w przebraniu czarnego pokutnika?...
— I to także być może, odpowiedział piskliwym głosem karzeł.
— Do pioruna, koledzy!... zawołał niecierpliwie Coquelicot, gadajcie, albo tak, albo nie; chodzi mi bardzo o stanowczą odpowiedź.
— A to sobie pocieszny jakiś oryginał, powiedział karzeł, co nam do tego, co ciebie obchodzi!...
— Gbury!... wrzasnął Coquelicot, chwytając za rękojeść szpady.
Ale dodał zaraz:
— Nie mam czasu kłócić się teraz z wami, może się jeszcze spotkamy, a wtedy zobaczycie!...
I chciał pójść dalej.
— Halte!... krzyknął karzeł, stając na środku ulicy.
— Nie puścimy!... dodał olbrzym, stawając przy małym swoi towarzyszu.
Kareta szybko się oddalała.
Coquelicot wyciągnął szpadę i wywinął nią szalonego młynka.
— Do wszystkich dyabłów!... zaryczał wściekły, usuńcie się, jeżeli nie chcecie, żebym przeszedł po waszych ciałach.
Olbrzym roześmiał się na całe gardło.
— Po naszych ciałach!.. powtórzył. Ha! ha! ha!... sprobuj no tylko!... Chciałbym widzieć, jak się zabierzesz do tego...
I zrzuciwszy płaszcz, wyciągnął olbrzymią szpadę, której śmiało mu pozazdrościć mógł Morales.
Kareta zniknęła na zakręcie ulicy l’Enfer, turkotu kół nie słychać już było.
— Co! chcesz się sprobować?... powiedział Coquelicot. A więc niech się stanie, jak chcesz, pomyślał. Zapłacisz mi, głupi łotrze, za dwieście luidorów, jakie przez ciebie straciłem!...
I skoczył z podniesioną szpadą na Bouton d’Ora, którego czytelnicy nasi już zapewne poznali.
Wszyscy stangreci, rozbudzeni kłótnią, pozsiadali z kozłów i ucieszeni niespodziewanem widowiskiem, otoczyli kołem przyszłych zapaśników.
Pojedynek rozpoczął się przy migającem świetle lamp, porozstawianych na murze hotelu.
Czy jednak mamy nazywać pojedynkiem spotkanie dwóch bandytów?...
Była to walka bez żadnych zasad, ale straszna i nie długa.
Coquelicot, rozjątrzony utratą nagrody, natarł na Bouton d’Ora z całą siłą.
Olbrzym, korzystając ze swojego wzrostu i herkulesowej siły, bronił się najpierw z nadzwyczajną obojętnością, ale stopniowo rozpalał się także i zaczął atakować.
Widziano wtedy, jak używał swojej długiej szpady, bądź jak maczugi, bądź jako piki.
Ciężka broń fruwała około głowy Coqnelicota, ostry koniec, muskał mu piersi.
Ex-przyjaciel pułkownika Bandrille, daleko lepszy rębacz od Bouton d’Ora, napróżno zasłaniał się przed tem płomiennem ostrzem, groziło mu ono nieustannie, a coraz bliżej.
Nagle Bouton d’Or krzyknął.
Szpada jego napotkała szpadę przeciwnika i złamała ją, jak gdyby szklaną była, zakręcił wtedy swoją i z siłą kuli karabinowej, wpakował ją w piersi wroga, tak, że lewą łopatką się wydobyła.
Bandyta padł na wznak, a krew mu z ust buchnęła, miał jednakże tyle jeszcze siły, iż wymówił przed zupełnem straceniem przytomności:
— Hotel Dyabelski!... zanieście mnie... do hotelu!...
Potem zamknął oczy, nie ruszył się już więcej.
I Bouton d’Or otarł tymczasem najspokojniej broń swoję i zarzucił płaszcz na ramiona.
— Kumie, rzekł po cichu, pochylając się do karła, zdaje mi się, iż nie mamy już nic tutaj do roboty i że należy nam powracać do domu. Jak się tobie zdaje?...
— Jestem tego samego zdania... odrzekł Dagobert, a dodam przytem, że pan markiz de Rieux będzie chyba zupełnie kontent z naszej dzisiejszej roboty...
Uśmiech prawdziwego zadowolenia zjawił się na ustach Bouton-d’Ora, i dwaj kandydaci na uczciwych ludzi przeszli po przez ciekawy tłum spokojnie.
Rozstępowali się wszyscy przed nimi i nikomu nawet na myśl nie przyszło, ażeby ich zatrzymywać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.