<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Ułaskawienie.

We dwa dni po balu w hotelu Dyabelskim, pan de Sartines, około jedenastej rano, znajdował się w gabinecie, w którym zwykle przyjmował podwładnych i zabierał się właśnie do wyjścia, gdy wszedł woźny i podał mu na srebrnej tacy dużą kopertę, zapieczętowaną wielką herbową pieczęcią.
Pan de Sartines złamał pieczęć i przeczytał z pewnem ździwieniem co następuje:

„Panie!

„Markiz de Rieux, ojciec mój, był przyjacielem waszej Ekscelencyi, a ja także nie jestem panu obcym, ponieważ miałem honor być mu przedstawionym przez pana de Simense przed dwoma laty. Na mocy tego tytułu, upraszam o audyencyę w niezmiernie ważnej sprawie.
„Racz pan przyjąć wyrazy głębokiego szacunku, z jakim mam honor być najniższym jego sługą.

„Markiz René de Rienx,

„Kapitan okrętowy marynarki królewskiej.“
— Kto przyniósł ten list?... zapytał pan de Sartines.
— Szlachcic jakiś, który się kazał zameldować jako markiz de Rieux... odpowiedział woźny.
— Dawno czeka?...
— Z pięć minut.
— A gdzież się znajduje?...
— W salonie.
— Prosić.
Po chwili woźny wprowadził Renégo i wyszedł, otrzymawszy od naczelnika oświadczenie, żeby już nie anonsował dzisiaj nikogo więcej.
Pan de Sartines przyjął z wielką uprzejmością syna starego swojego przyjaciela. René zasługiwał zresztą na to przez swoje nazwisko, znaczną fortuną i waleczne czyny, jakiemi wsławił się osobiście.
Pan de Sartines wiedział dobrze, co był wart markiz de Rieux, wiedział, jakie wielkie nadzieje pokładał w tym młodym oficerze minister marynarki.
— Kochany markizie!... zawołał pan de Sartines, po chwili poufałej z Reném rozmowy, przejdziemy może do powodu pańskiej wizyty... Napisałeś, że chodzi o rzecz nader ważną, słucham cię zatem obu uszami...
Widoczne wahanie odbiło się na twarzy — pana de Rieux.
— Szanowny naczelniku, zaczął zakłopotany, nie wiem doprawdy, jak mam zacząć opowieść moję...
— Nie wiesz pan, jak zacząć mówić o interesie z jakim do mnie przychodzisz?...
— Tak jest, niestety...
— Nie pojmuję tego doprawdy...
— Zaraz się pan jednak przekona, że chodzi o coś wyjątkowo szczególnego... To, co mam wyjawić panu, będzie dlań do pewnego stopnia niezrozumiałem w tej przynajmniej chwili, z powodu, że wiele szczegółów zmuszony będę zataić... Słowa moje wydać się panu mogą nieprawdopodobne... będzie mnie pan zarzucał pytaniami, a ja nie na wszystkie będę chciał odpowiadać...
— To znaczy, przerwał, śmiejąc się pan de Sartines, że chcesz markizie obdarzyć mnie różnemi zagadkami, a nie dać klucza do ich rozwiązania?
— Coś podobnego ekscelencyo!...
— Dla czegóż w takim razie zwróciłeś się do mnie?...,
— Bo nie mogę obejść się bez pomocy waszej ekscelencyi.
— Czegóż pan zatem wymagasz?..,
— Najzupełniejszego zaufania.
— Daleko więcej zatem wymagasz, aniżeli ofiarowywasz, kochany markizie, nie przeszkadza mi to jednakże odpowiedzieć ci bez namysłu, iż ci ufam bez granic...
— Dziękuję, ekscelencyo... serdecznie dziękuję!...,
— A teraz, co chcesz, albo raczej, co możesz mi pan powiedzieć?...
— Mogę powiedzieć panu naczelnikowi, że dzieją się w Paryżu, w świecie, do którego należymy, zbrodnie niesłychane, zbrodnie, o których ekscelencya nie wie nic jednakże.
— Czy tylko pewnyś, markizie, że nie wiem? Czyż nie wiesz, że są czasami względy tak ważne, wpływy tak potężne, rozkazy zresztą nawet, które mnie zmuszają do zamykania oczu?...
— Wiem o tem... Ale o tych, co ja chcę powiedzieć, nie wie wasza ekscelencya na pewno.
— Cóż to za zbrodnie tedy?...
— Naturalnie, że pan naczelnik zna starą sztukę Monechmos?...
— Któżby jej nie znał?...
— A więc, na tem banalnem podaniu starożytnej komedyi, odegrała się tragedya w pewnej rodzinie, najwybitniejszej w królestwie. Pewien oto nikczemny szlachcic (nie pytaj się pan o nazwisko), skorzystał z nadzwyczajnego podobieństwa dwóch kobiet i za pomocą sposobików, które nie są mi jeszcze wiadome, podstawił awanturnicę za córkę wielkiego domu. Dzisiaj awanturnica ta nosi nienależne jej nazwisko, a córka szlachetnego domu zniknęła gdzieś bez wieści.
— Czy ma matkę ta młoda osoba?...
— Tak ekscelencyo... ma najlepszą, najczulszą z matek...
— I ta matka dała się oszukać jednakże podobieństwem, o jakiem pan wspominasz?...
— Tak jest, ekscelencyo...
— Serce nie ostrzegło jej, że to nie jest jej córka ta, którą jej jako córkę przedstawiają.
René nie odpowiedział ani słowa.
Na ustach pana de Sartines ukazał się uśmiech ironiczny.
— Miałeś racyę, kochany markizie, uprzedzając mnie przed chwilę, iż słowa twoje wydadzą mi się nieprawdopodobnemi... No, ale mów pan dalej... słucham...
— Wątpisz pan o moim rozumie?... wszak prawda?...
— Nie. Wątpię tylko o dokładności twierdzeń pańskich, markizie...
— Ale wierzysz pan przynajmniej w mój honor?... zawołał René.
— Jak w swój własny...
— Przysięgam zatem panu na ten honor szlachecki, iż to nie podejrzenie, ale pewność, i że będę miał wkrótce stanowcze na wszystko dowody... Nikczemny szlachcic, winny tej zbrodni, która się panu nieprawdopodobną wydaje, jest mordercą, z którego szponów wyrwałem się cudem tylko, a stoi on obecnie na czele ogromnego stowarzyszenia fałszerzy...
Pan de Sartines podniósł głowę, jak koń wojskowy, gdy trąbkę posłyszy...
Oskarżenie, które dotąd wydawało mu się przywidzeniem chorego umysłu, przybierało naraz zupełnie inne kształty.
— Naczelnik stowarzyszenia fałszerzy?... powtórzył.
— Tak jest, akscelencyo.
— I pan znasz tego człowieka!...
— Doskonale..
— I wiesz pan, gdzie się znajdują nikczemne warsztaty, z których od kilku tygodni na Paryż wypływa prawdziwy strumień fałszywego złota?...
René skinął głową potakująco.
— O!... wykrzyknął pan de Sartines i pan mi nie wskażesz tego gniazda... nie wydasz tego nędznika?...
— Nie!... ekscelencyo... odpowiedział stanowczo René.
— Dla czego?... Nie wolno panu ukrywać tak wielkiej zbrodni!... Pańskie milczenie stałoby się współwiną!...
— Ekscelencyo!... człowiek, o którym mówię, jest wrogiem moim osobistym... Mam z nim porachunek pewien. Ten łotr do mnie należy... nie wydam go panu... Ale bądź spokojny, ekscelencyo, zostanie on ukarany, bo Bóg jest sprawiedliwy, zostanie niezadługo ukarany!... A co do bandy zorganizowanej pod jego rozkazami, tę, skoro tylko wodza jej braknie, łatwo policya pańska wytępić potrafi...
Pan de Sartines nic nie odpowiedział na razie, choć miotała nim złość ukryta i obrażało go milczenie Renégo.
Szukał jakiego zręcznego sposobu wydobycia tajemnicy, ale zrozumiał wkrótce, iż nie przełamie silnego postanowienia markiza.
— Kochany panie de Rieux... powiedział głosem spokojnym, nie nalegam na pana... nie zadaję ci nawet żadnego pytania, a pokładam w panu, jak już powiedziałem, bezwzględne zaufanie... Oświadczyłeś, że potrzebujesz pomocy mojej... Czem panu służyć mogę?... Rozporządzaj mną dowolnie, oddaję ci z góry do dyspozycyi najzręczniejszych agentów... słuchać będą ślepo pana, spełnią wszystko, co im polecisz...
— Dziękuję waszej ekscelencyi...
— Przyjmujesz pan?...
— Nie posądzaj mnie pan o zarozumiałość... ale muszę działać sam...
— W takim razie mogę tylko zapytać powtórnie, po co pan przyszedłeś do mnie — naczelnika policyi, skoro możesz się obejść bez niego i bez pomocy, jaką ci udzielić jestem gotów?...
— Proszę o rzecz jednę, niezbędną do tego, aby mi się zamiary moje udały...
— Wytłomacz się pan jaśniej.
— Błagam ekscelencyę o wydanie mi listu ułaskawiającego.
— Dla kogo?
— Dla dwóch ludzi, którzy na pozór niegodni są łaski o jaką upraszam dla nich...
— Jak się nazywają ci ludzie?...
— Dagobert i Bouton d’Or...
— Cóż oni zrobili takiego? — jaką popełnili zbrodnię?... — jak zostali skazani?
— Na Dagobercie, o ile mi się zdaje, ciążą względnie lżejsze winy — jest to złodziej z profesyi — nadzwyczaj zręczny i inteligentny, jest to wytrawny łotr, który nigdy jednak nie przelał krwi. Bouton d’Or, ex psiarczyk księcia de Guemenée, w daleko jest gorszem położeniu. Zabił w lasach Poitou paru poszukujących go żandarmów i jest pod wyrokiem śmierci.
— A więc to jakiś niebezpieczny rozbójnik...
— Nie mogę taić przed waszą ekscelencyą, że taka jest rzeczywiście o nim opinia...
— I pan prosisz o ułaskawienie dla łotrów podobnych?...
— Tak, ekscelencyo...
— Więc ich potrzebujesz?...
— Stanowczo są mi potrzebni... Bez nich nie mógłbym nic zdziałać... Muszę dodać, że ci ludzie za moim wpływem porzucili występną drogę, po jakiej postępowali... Ocalili mi życie... zapewniłem im przyszłość i otrzymałem już niezaprzeczoną ich wdzięczność... Jednem słowem mam prawo zupełnie liczyć na nich... Ponieważ jednak wciągnę ich w przedsięwzięcie w jakiem łatwo śmierć znaleźć mogą, chcę im dać wynagrodzenie za przysługę. jaką mi oddać mają... Pragnę, aby po dokonaniu dzieła i odniesieniu zwycięztwa, mogli wejść swobodni i ufni na poczciwą, prawą drogę...
— Czy to za pomocą tych ludzi... zapytał pan de Sartines, zdobyłeś pan wiadomość o fałszerzach pieniędzy?...
— Tak jest, ekscelencyo.
— Czy należą do stowarzyszenia?...
— Nie.
— Wiele, jak pan sądzi, potrzeba będzie czasu, na przeprowadzenie pańskich planów?...
— Najwyżej dwa miesiące...
— Czy obiecuje mi pan po upływie tego terminu, jeżeli pana zawiodą rachuby, wskazać miejsce, gdzie pracują fałszerze i wyjawić nazwisko dowódzcy?...
— Przyrzekam to uroczyście, ekscelencyo...
— Doprze... wydam panu zatem żądane listy.
Twarz Renégo zajaśniała radością.
Naczelnik policyi otworzył szufladę ogromnego biurka, przy którem siedział.
Wyjął z czerwonego portfelu pakę drukowanych blankietów z podpisem i pieczęcią królewską, umoczył pióro i rzekł do Renégo:
— Bądź pan łaskaw powtórzyć nazwiska protegowanych swcich...
— Dagobert i Bouton d’Or.
— To przezwiska ich tylko zapewne?...
— Nie wiem, czy się nazywają inaczej...
— Wszystko jedno... Wpisuję Dagobert i Bouton d’Or, a pan dopiszesz nazwiska... Oto jest formalne ułaskawienie!... Przeszłość bezwzględnie zniknęła... Pan wszakże zostajesz odpowiedzialnym za zbrodnie, jakich bandyci ci mogą się dopuścić w przyszłości... Czy zastanowiłeś się nad tem, markizie?...
— Tak jest, ekscelencyo, bez wahania przyjmuję odpowiedzialność...
— Niech się stanie zatem wola pańska... Podpisuję...
Pan de Sartines podał Renému dwie ćwiartki papieru, na których po za podpisem króla, widniał podpis naczelnika policyi.
— Ekscelencyo!... wykrzyknął młody człowiek, spełniłeś nadzieję moję!... Sprawiedliwości stanie się zadość... przysięgam!...
— Oby ci Bóg dopomógł, kochany markizie... A proszę, nie zapominaj, że na pierwsze wezwanie, agenci moi gotowi ci przyjść z pomocą.
René podziękował znowu panu de Sartines.
Zwinął pargamin, pożegnał naczelnika i rzekł na wyjściu te słowa:
— Jeżeli w przeciągu dwóch miesięcy nie zdołam doprowadzić do końca mojego zamiaru, to umrę napewno śmiercią gwałtowną... W takim razie pomiędzy pozostałemi po mnie papierami, znajdzie się zapieczętowana koperta z adresem waszej ekscelencyi... Koperta ta zawierać będzie wszystko, co wasza ekscelencya wiedzieć pragnie i wtedy dokończy pan naczelnik tego, czego ja nie będę mógł dokonać...
— Trzeba żyć, kochany markizie!... odrzekł z uśmiechem pan de Sartines. Wszakże, gdyby cię spotkało nieszczęście, będziesz mógł mieć tę pociechę, iż zostaniesz należycie pomszczony.
— Zapewne, że to duża także dla mnie pociecha.
Tego samego dnia około dziewiątej wieczorem, René wyprawił starego sługę, który pełnił przy nim obowiązki kamerdynera i kucharza — i sam pozostał w pawilonie przy ulicy Corisaie.
Postawił zapaloną świecę na stole w saloniku na parterze, dołożył drzewa na kominek, obejrzał starannie pistolety i wsunął je do kieszeni czarnego aksamitnego szlafroka, jaki miał na sobie.
Po skończeniu tych przygotowań, rzucił się w fotel i czekał, aż na zegarze zawieszonym na ścianie wybije dziesiąta.
Zaraz się też dał słyszeć przyśpieszony turkot kół; markiz wybiegł z salonu i pomimo zimna wyszedł do ogrodu z gołą głową.
Nie upłynęło kilka sekund, gdy od ulicy Corisaie dało się słyszeć głośne, powtórzone po trzykroć gwiznięcie.
René nie odpowiedział na sygnał, ale otworzył zaraz drzwi od ogrodu i wszedł w wązką ciemną dróżkę, prowadzącą na ulicę Corisaie.
Dwóch ludzi czekało po za kratą.
W ciemności zalewie rozpoznać ich można było.
— Kto jesteście i czego chcecie?... zapytał pan de Rieux.
— Czy pan markiz nas nie poznał?... odpowiedział cienki głos Dagoberta. Nie byłoby zresztą nic w tem tak bardzo dziwnego, boć czarno, jak w kominie... To ja Dagobert i mój kumcio Bouton d’Or... Pan markiz kazał nam się stawić tu dzisiaj...
René wyjął klucz i otworzył furtkę.
— Idźcie naprzód, rzekł, tylko ostrożnie i w milczeniu, nie trzeba budzić śpiącej służby...
Wiemy dobrze, że René był sam jeden tylko, frazes więc, jaki wypowiedział, tak samo, jak pistolety, w które się zaopatrzył, znaczyły jedynie, iż nie zupełnie dowierzał gościom swoim.
Dagobert i jego towarzysz posłuchali otrzymanego zalecenia i szli jak mogli najciszej, prawie oddech powstrzymując.
Minęli ogród i zostali wprowadzeni do małego saloniku.
— Siadajcie, powiedział im René, zabierając jednocześnie miejsce w fotelu po drugiej stronie stołu, na którym świece się paliły. Mam wam dużo do powiedzenia i dużo będę od was wymagał... Czy mogę na was liczyć zupełnie?...
— Zawsze, panie markizie!... odpowiedzieli obaj kamraci z przekonaniem, co było dobrą wróżbą.
— A więc słuchajcie, rzekł pan de Rieux.
Byliśmy przy tem, jak pan de Rieux upewniał pana de Sartines, iż wkrótce będzie miał dowód podstawienia awanturnicy w miejsce córki szlachetnych rodziców i zniknięcia tej ostatniej, dowód podwójnej zbrodni, przygotowanej i spełnionej przez nędznika i fałszerza.
Od balu w hotelu Dyabelskim, od rozmowy z Carmeną nabrał René zupełnego pod tym względem przekonania, iż potrafił odkryć prawdę.
Zdawało mu się nieprawdopodobnem, aby Janina, jego kuzynka, przyjaciółka i narzeczona, mogła nie poznać jego głosu i to w tak długiej rozmowie. Przypomniał też sobie teraz wszystkie szczegóły spotkania się z nią w dzień pojedynku z Kerjeanem i każde słowo, jakie posłyszał, wydawało się zupełnie teraz inaczej.
— Nie, Janina de Simeuse nie byłaby tak mówiła!... Nie, Janina de Simeuse nie byłaby go tak zdradziła... nie byłaby zapomniała w kilka godzin o całej przeszłości. Ta kobieta, co została baronową de Kerjean... ta kobietą, która mnie nie zna, musi być wspólniczką nędznika w skradzeniu nazwiska i majątku!
Ale cóż się stało z Janiną!... Czy ją zabito dla zagrabienia jej miejsca?... Okropne myśl... straszna wątpliwość!... Janina zginęła może napróżno wzywając pomocy... Albo żyje gdzie może jeszcze, ukryta w jakim lochu i wzywa mnie i czeka, ażebym ją wybawił... Spełnię mój obowiązek, jakikolwiek on będzie!... Zgłębię wszystkie przepaści, jakie odgaduję — rozświecę najczarniejsze ciemności... I przysięgam żywemu Bogu, albo odnajdę Janinę żywą, albo pomszczę okropnie zmarłą!...
Oto co sobie powtarzał René. Ale jakżę dojść do odkrycia prawdy tak zręcznie maskowanej, jak dosięgnąć potężnych winowajców, otaczających wszystko najgłębszą tajemniczością. Pan de Rieux stawiał sobie ustawicznie te zapytania napróżno. Przeszedł dzień, nastąpiła noc bezsenna, a René szukał ciągle nici Aryadny, iżby się pokierować w labiryncie otwartym pod nogami. Układał plan zaczepny, silił się na wyszukanie broni tak pewnej, iżby go nie zdradziła w strasznej walce, do jakiej się gotował. Nakoniec na trzeci dzień rano, wyczerpany znużeniem, ale ożywiony nadzieją, wykrzyknął z gorączkową radością: Znalazłem. Sposobem, jakiego zwykle używał, dał znać Dagobertowi i Boutonu-Dorowi, żeby przybyli o dziesiątej na ulicę de la Corisaie.
Potem ubrał się pośpiesznie, napisał list nam wiadomy i udał się do pana de Satrines, prosząc o audyencyę.
Wiemy już, o co prosił naczelnika policyi i jaki osiągnął skutek.
Jedna jeszcze kwestya pozostaje do wyjaśnienia w postępowaniu pana de Rieux, a mianowicie, dla czego w chwili rozpoczynania śmiertelnej walki z tak strasznym nieprzyjacielem, nie chciał przyjąć pomocy, jaką mu pan de Sartines ofiarowywał.
Miał ku temu przyczynę bardzo prostą. Przez szlachetne, może nawet przesadzone, ale w każdym razie honorowe uczucie, uważał za niemożliwe, ażeby do sprawy w którą Janina de Simeuse wchodziła, mieszała się policya. Chciał walczyć własnemi siłami, chciał, żeby Janina jemu tylko zawdzięczała ocalenie swoje.
Miał też i to na względzie, że jeżeli Janina skazana jest bezpowrotnie i jeżeli pozostaje mu tylko zemścić się za nią, lepiej będzie, gdy dokona tej zemsty nie w imię prawa, ale w imię ofiary...
Powróćmy teraz do pawilonu przy ulicy Corisaie do saloniku, gdzie Dagobert i Bouton-d*’Or poprzysięgli panu de Rieux, że bardziej, niż kiedy może liczyć na nich.
— Słuchajcie uważnie!... rzekł René.
— Słuchamy... odpowiedzieli kamraci.
— Nie raz zapewne... zaczął pan de Rieux... narażaliście życie dla błahych bardzo powodów?...
— Nie sto razy nam się to przytrafiło, panie markizie, odrzekł Beuton-d’Or z przekonaniem.
— Czy nie zawahalibyście się narazić raz jeszcze, ciągnął René, gdybym tego od was zażądał dla bardzo ważnej sprawy i gdybym ofiarował wam stosowne podług zasług wynagrodzenie?...
— Pan markiz wie dobrze, że się nie zawahamy!... odpowiedział Dagobert. Nie dawniej, niż onegdajszej nocy, daliśmy tego dowód, wyzwalając pana od łotra, który go śledził, w podejrzanych z pewnością zamiarach...
— Dobrzeście uczynili!... odrzekł pan de Rieux, i jużem podziękował wam za to... Ale teraz chodzi o niebezpieczeństwo za niebezpieczeństwem...
— Pan markiz raczy nam wytłomaczyć, o co chodzi, my zaś z góry przyrzekamy, iż jesteśmy gotowi na wszystko...
— No, więc przystępuję prosto do celu... Przypominacie sobie, że dziesięć, czy jedenaście dni temu, zdołaliście się bardzo śmiało i bardzo zręcznie wsunąć w nocy do podziemi Dyabelskiego hotelu i że zobaczyliście tam fałszerzy przy pracy...
— Pan markiz może nawet dodać, mruknął Bouton d’Or, że o mało nie zostawiliśmy tam kości naszych... Do pioruna!... wielki czas był umykać!... Chwila dłużej, a mielibyśmy do czynienia z dwustu nieżartującemi zbirami!... To trochę na dwóch za wiele!... Wiem dobrze, żem wart dziesięciu, ale Dagobert nie jest taki obżartuch, ażeby połknął stu dziewięćdziesięciu innych...
— Chciałem wam właśnie zaproponować, ażebyście raz jeszcze dostali się do owych podziemi...
Bandyci spojrzeli na siebie i znacząco się skrzywili.
— Cóż, nie odpowiadacie?... rzekł z uśmiechem pan de Rieux.
— To zupełnie to samo, co się dać posiekać na pasztet!... zauważył Dagobert, jest się zatem i bardzo nad czem zastanowić... tu chodzi o śmierć i życie...
— A wam tak bardzo chodzi o życie?...
— Ma się rozumieć, zwłaszcza od czasu, gdy dzięki łaskawości pana markiza, używamy dobrobytu...
— A gdybym wam ofiarował sumę, jaką już wam raz wypłaciłem?...
— Dwadzieścia tysięcy liwrów?... wykrzyknął Dagobert.
— Tak... dwadzieścia tysięcy liwrów... Cóżbyście powiedzieli?...
— Byłaby to ofiara bardzo ponętna... Ale... umarli nie potrzebują niczego... Wolimy okazać się filozofami i poprzestać na mniejszem...
— A czy zapominacie, że lada chwilę policya może na was zwrócić oczy... może was pochwycić i każe powiesić?... Toby także zakłóciło ów spokój, jakiego pożądacie?...
— Prawda, że brzydka perspektywa... powiedział karzeł. Ale pan markiz pozwolił nam mieć nadzieję, iż dzięki wysokiej jego protekcyi do naczelnika policyi, potrafimy uniknąć tego fatalnego losu...
— Zapewne... jeżeli jednak nie będę z was miał gotowych na wszystko pomocników... nie będę miał powodu zajmować się waszą przyszłością... musicie to rozumieć doskonale...
— A jeżeli się zgodzimy zaryzykować naszę skórę dla pana markiza?...
— No!... wtedy, to co innego, wtedy hojnie dotrzymam wszelkich obietnic...
— To jest, że pan markiz wyjedna nam ułaskawienie?...
— Zupełne ułaskawienie... Możecie liczyć na nie...
— I dostaniemy nadto i te dwadzieścia tysięcy liwrów?...
— Co do jednego grosza.
Dagobert pochylił się ku Bouton d’Orowi, rozmawiał z nim czas jakiś po cichu, a potem odezwał się do Renégo:
— Gdybyśmy byli pewni, że pan de Sartines nie odmówi żądaniu pana markiza...
— To byście, czego żądam, zrobili?... dokończył pan de Rieux.
— W takim razie, warto by było... zejść raz jeszcze do podziemi... w takim razie, gdyby było potrzeba, dostalibyśmy się nawet na dno piekła...
— To dobrze!... wykrzyknął pan de Rieux radośnie. Przygotujcie się do wielkiej wyprawy, bo ja... już się widziałem z naczelnikiem policji...
— I pan markiz mówił mu już o nas?... zapytał żywo Dagobert.
— Mówiłem i opowiedziałem mu o przysługach, jakieście mi uczynili... zapewniałem o waszej chęci poprawy... zaręczyłem za was na przyszłość i prosiłem o listy ułaskawiające...
— I pan de Sartines obiecał?...
— Więcej niż obiecał... bo posiadam już dla was listy...
— Czy to być możeż...
— Oto są...
I René rozłożył na stole, przed roziskrzonemi oczami Dagoberta i Bouton d’Ora, drogocenne pargaminy.
— Czy widzicie... ciągnął René, że są w zupełnym porządku... Nie brakuje im nic... ani podpisu króla, ani podpisu naczelnika policyi... ani pieczęci państwowej... Potrzebuję tylko wpisać prawdziwe wasze nazwiska, bo ich nie wiedziałem... Skoro raz dostanie się to do kieszeni waszych, będziecie wolni, jak ptaki, a spokojni, jak niewinność... będziecie mogli spotykać bez obawy panów sędziów z Chatelet... pisarz sądowy będzie dla was taką samą osobą, jak każda inna i będziecie mogli pójść sobie swobodnie od czasu do czasu na plac de Grève i przypatrzeć się, jak wieszają łotrów, a nie zrobi to na, was bolesnego wspomnienia...
Dagobert i Bouton d’Or wyciągnęli drżące i chciwe ręce.
René szybko cofnął papiery.
— Oddam je wam... ale wtedy, gdy na nie zasłużycie... Sowicie opłaciłem przeszłość... tę nagrodę zachowam na przyszłość...
— W takim razie, panie markizie... wykrzyknął z ogniem Dagobert, pozwól nam pan zacząć zasługiwać na tę nagrodę jak najprędzej, chociażby tej nocy jeszcze... Jesteśmy gotowi... Czy natychmiast mamy udać się do podziemi?...
— Powstrzymajcie trochę wasz zapał... odpowiedział pan de Rieux, narazilibyście się tej nocy na bezowocne niebezpieczeństwo, a ja tego wcale sobie nie życzę, bo was potrzebuję i na przyszłość...
— Czy pan markiz pozwoli sobie zadać jedno pytanie?... szepnął Dagobert z pokorą.
— Dla czegóżby nie?... możecie się pytać wiele chcecie.
— A więc, dla czego mamy opóźniać to, co można uczynić natychmiast?... czyż następnej nocy, mniej się narazimy niż dzisiejszej?...
— Muszę wam najprzód wytłomaczyć, jaki jest mój plan i czego od was wymagam, nie chodzi tym razem, żeby wpaść do jamy fałszerzy i przepędzić tam kilka minut, narażając się na posiekanie... Nie... czego innego od was żądni: Chcę, żebyście zręcznym jakim podstępem, mogli się zaciągnąć w szeregi barona de Kerjean... chcę, aby podziemia hotelu Dyabelskiego stały się, tak, jak dawniej, miejscem waszego pobytu... Czyście mnie zrozumieli?...
— Doskonale.
— I cóż na to odpowiecie?...
— Bodaj, że to nie będzie niemożebne... ale trudne dyabelnie...
René wyjął znowu listy.
— Czy sądzicie, powiedział, że taka nagroda, nie warta zachodów?...
— Sprawiedliwie... odrzekł Dagobert, i zrobimy wszystko, jak będziemy umieli najlepiej... Przypuśćmy, że nam się udało wstąpić do bandy... że jesteśmy fabrykantami fałszywej monety... Cóż dalej robić mamy?...
— Zapoznać się najdokładniej ze wszystkiemi tajemniczemi przejściami, jakie łączą podziemia z hotelem, i zbadać w jaki sposób są strzeżone... Potrzeba w jakikolwiek bądź sposób zyskać zaufanie strzegących tych przejść i przekonać się, czy nie możnaby kupić sobie tych cerberów.
— Oh!... co do tego, panie markizie, niema obawy... Na tym świecie wszystko jest do sprzedania, pewny więc jestem, że ci stróże nie będą wyjątkiem...
René mówił dalej:
— Chcę dostać się przy waszej pomocy do hotelu Dyabelskiego w danej chwili... naprzykład wśród nocy... żeby dokonać śmiałego porwania... Podobne przedsięwzięcie wydać się wam może niedorzecznem, ale nic niema niepodobnego dla człowieka silnej woli, nie cofającego się przed niczem!... Jeżeli mi wiernie dopomożecie, pewny jestem, że mi się uda...
— My panu z pewnością dobrze usłużymy!... wykrzyknął Bouton d’Or, postaram się, aby godnie zasłużyć na obiecaną nagrodę!...
— Z radością ją wam doręczę, odrzekł pan de Rieux, i nie każę na nią czekać!... Skoro żona barona de Kerjean, porwana przez was z jej hotelu, będzie uwięzioną w tym oto pawilonie, nie będziecie mieli już żadnego powodu obawiać się sprawiedliwości ludzkiej... Dług zostanie wam zapłacony!... Idźcie więc, i żeby zapomnieć o niebezpieczeństwie, myślcie o nagrodzie...
I René odprowadził Dagoberta i Bouton d’Ora do kraty, każąc im iść przed sobą, a trzeba przyznać, że ostrożność ta bardzo była potrzebną, bo nie raz podczas rozmowy Bouton d’Or powtórzył sobie, że najłatwiejby było przez nową zbrodnię posiąść tak bardzo pożądany list ułaskawiający.
Szczęśliwą miał myśl pan de Rieux, uprzedzając, że służba jego śpi i za najmniejszym szmerem może być przebudzoną, bo tylko obawa tego przebudzenia nie dozwoliła Bouton d’Orowi uledz pokusie.
Nawrócenie na dobrą drogę olbrzyma pozostawiało wiele jeszcze do życzenia...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.