Dom tajemniczy/Tom IV/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Raport Dagoberta.

Upłynęło ośm dni bez wieści o karle i olbrzymie.
Pan de Rieux zaczynał się już tem niepokoić trochę, gdy naraz dziewiątego dnia rano otrzymał zawiadomienie Dagoberta, iż przybędzie z kumem swoim wieczorem, skoro się ściemni tylko.
Bandyci byli punktualni.
René wprowadził ich znowu do małego saloniku na parterze.
— Cóż mi macie do powiedzenia?... zapytał
— Wiele rzeczy, panie markizie... odpowiedział Dagobert.
— Dobrych czy złych?...
— Wyśmienitych!... wszystko idzie jak po maśle... komedya odegrana!... nieprzyjaciel osaczony, nie wie, że ma wilka w oborze!... Jednem słowem ma pan markiz przed sobą dwóch nowych towarzyszów Pochodni!...
— Towarzyszów Pochodni!... powtórzył ze ździwieniem pan de Rieux. — Cóż to znaczy?...
— Taki nosi tytuł armia, do szeregów której zaciągnęliśmy się, aby tem lepiej spełnić rozkazy pana markiza... Jego Królewska Mość Ludwik XV tytułuje swoich piechurów gwardyą francuzką, konnicę muszkieterami, pan baron de Kerjean przezwał swoich rycerzy towarzyszami Pochodni... Niema w tem nic tak dalece złego...
— Więc to prawda?... wykrzyknął wesoło René — więc należycie do bandy fałszerzy?...
— Ależ należymy... i cieszymy się, dzięki naszej przeszłości, pewnem nawet poważaniem...
— Dla czego nie uprzedziliście mnie wcześniej o tym rezultacie!...
— Niepodobna byłe, panie markizie, dopiero wczorajszej nocy zostaliśmy ostatecznie zaregestrowani.
— Jakżeście poradzili sobie, żeby was przyjęto?...
— To cała historya, panie markizie.. Czy mamy ją opowiedzieć panu?...
— Naturalnie... bardzo jej jestem ciekawy...
A więc w jakiż sposób wszystko to się odbyło?...
— W sposób bardzo prosty... Pewnej księżycowej nocy, Bouton-d’Or i ja zaczailiśmy się w pustce przy ulicy Tombe-Issoire, po za cyprysami, obok wejścia do cysterny, ażeby widzieć dokładnie tych, co z niej wychodzili i co wchodzili do niej... Sporo było jednych i drugich... Co godzina prawie, zmęczeni robotnicy opuszczali podziemia, a w ich miejsce nowi przybywali... W jednej oddalającej się gromadzie zauważyliśmy draba o złodziejskiej prawdziwie fizyognomii... Domyśliłem się, że to musi być osobistość wybitniejszego znaczenia... Trąciłem w bok Bouton-d’Ora, a kiedy cała gromada oddaliła się trochę, wyleźliśmy z ukrycia i poszliśmy za nimi z daleka... Kiedy doszli do placu świętego Michała, rozdzielili się i porozchodzili. Drab udał się także w swoję stronę, a że on nas tylko zajmował, poszliśmy za nim na ulicę Gregoire-de-Tours, gdzie zaszedł do szynkowni pod firmą „Piwnica dobrego kuma“, znanej nam doskonale... Usiadł przy jednym stole, myśmy usiedli przy drugim... Tak byłem blizko niego, żem go się dotykał prawie... Wyciągnął z kieszeni nóż, otworzył go i położył obok butelki z wódką, którą mu podano, i za którą zapłacił nowiuteńką sztuką złota... Że nóż położony był umyślnie na moję intencyę, to było jak dzień jasne. Nie zląkłem się tego wcale... pochyliwszy się owszem do mojego sąsiada, odezwałem się po cichu:
„— Kolego...
„— Nie jestem kolegą ludzi których nieznam, odpowiedział mi łotr gburowato.
„— Możemy zrobić znajomość...
„— Wątpię...
„— A ja nie... i na dowód powiem koledze... iż znam go już trochę dawniej...
„— Łżesz, garbusie!... wykrzykną: drab ze złością, zamierzając się na mnie..
Nic sobie nie robiłem z tego i spokojnie mówiłem dalej:
„— Na dowód, że nie skłamałem, mogę powiedzieć koledze, zkąd powracasz i co robiłeś przez całą noc...
Drab zmienił postawę, chwycił nóż w prawą rękę, a spojrzeniem szukał miejsca, w któreby najlepiej uderzyć.
Zacząłem znowu mówić, żeby przerwać niebezpieczne przygotowania:
„— Nie spiesz się tak z wydawaniem sądu na mnie, kolego... Nie jestem szpiegiem naczelnika policyi, przeciwnie, ścigany jestem dzień i noc przez charty pana de Sartines... Nazywam się Dagobert do usług... profesya moja, to nocna kradzież, a oto mój towarzysz Bouton d’Or... O tym biedaku, musiałeś zapewne słyszeć kolego... Zabił on więcej strażników i żandarmów w swoim życiu, niżeli kolego masz palców u rąk obudwu... Widzisz więc, że możemy się porozumieć... Dodam nawet, że powinniśmy się porozumieć...
Przezwisko Bouton d’Or, widocznie dobre zrobiło wrażenie na draba, bo rozpogodził się na twarzy i nóż położył na stole.
„— Wszystko to mało mnie obchodzi... odburknął ostro. Powiedz lepiej, czego chcesz odemnie... i czego mnie zaczepiasz?...
„— Chciałem cię prosić o protekcyę...
„— O protekcyę... o jaką?...
„— Żebyś mi dopomógł zamienić niekorzystne moje rzemiosło na lepsze... Kradzież nocna, co dzień staje się trudniejszą i niebezpieczniejszą... a nadto nie wiele przynosi... Pracuję co sił starczy, a widzisz, jak wyglądam... Mało roboty, a dużo zysku, oto czego mi potrzeba... Cała ambicya moja i mojego towarzysza, to przystąpienie do towarzystwa fałszerzy pieniędzy...
Drab ściągnął brwi i znowu sięgnął po nóż machinalnie.
„— Co ty mi gadasz o fałszerzach monety?... zapytał. Szalony jesteś, czy co?...
„— Co nie, to nie, kolego, odpowiedziałem, zbliżając się do niego, wcale nie jestem szalonym, ale najdoskonalej poinformowanym... o czem cię przekonam zaraz...
Opowiedziałem mu ze wszelkiemi szczegółami, co się działo w podziemiach Dyabelskiego hotelu pod przewodnictwem barona de Kerjean i żeby mu wytłomaczyć, jakim sposobem ja i Bonton d’Or, byliśmy posiadaczami tego sekretu, wytłomaczyłem mu, że wtedy, jak hotel był jeszcze niezamieszkały, uważaliśmy się za prawdziwych właścicieli podziemi.
Opowiadanie było ciekawe.
Drab słuchał z wielką uwagą.
Każde moje słowo, przekonywało go o mojej szczerości i dobrej wierze, bo przecie przekonanym był, że wiem dosyć, aby całą bandę oddać w ręce policyi, gdyby mi przyszła fantazya.
Przez kilka sekund wpatrywał mi się bystro w oczy, jak gdyby chciał wyczytać, co się dzieje w głębi mej duszy, a w końcu odezwał się w najlepszym już humorze:
„— Daję słowo, koledzy, zaczynam wierzyć, iż dobrzeby było gdybyśmy się porozumieli... Wydajecie mi się obadwaj tęgiemi łotrami i możecie nam być użyteczni...
„— Weźmiesz nas na próbę... wykrzyknąłem, o więcej nam nie chodzi!
„— To się da zapewne zrobić... Jestem naczelnikiem brygady i mam prawo przyjąć pewną liczbę bandytów...
„— A to się świetnie składa!... Przedstaw że nas zaraz jutro.
„— O, o!... zanadto się śpieszycie!... jeżeli was przedstawię, to muszę przyjąć za was odpowiedzialność na siebie...
„Muszę zebrać wiadomości o was przedewszystkiem...
„— Rozumiem... ale u kogóż się dowiesz?...
„— Nie obawiajcie się, mamy swoję policyę i to doskonałą... Powiedzcie mi tylko, gdzie mieszkacie...
Wymieniłem bez wahania ruderę w Montrouge, z czego zdawał się być zadowolony. Podobne mieszkanie nie mogło budzić żadnych podejrzeń...
Nigdy najsprytniejszy agent pana de Sartines, nie zdołałby wcisnąć się do nory podobnej.
„— No, dobrze... powiedział naczelnik brygady, zgadzam się zrobić wam przysięgę o którą prosicie, ale mam nadzieję, że i wy o tem nie zapomnicie...
„Bądźcie tutaj pojutrze o północy. Będę już wiedział o was i powiem co zadecydują...
Wszystko poszło jak najlepiej, nadzieje nasze się spełniły. Pożegnaliśmy naszego nowego protektora i opuściliśmy, Bouton-d’Or i ja, piwnicę dobrego kuma.
Na trzecią noc, a było te onegdaj, stawiliśmy się na godzinę oznaczoną. Niedługo nadszedł drab z miną uśmiechniętą, co dobrze wróżyło.
„— Zostaliście przyjęci... rzekł, zebraliśmy o was wiadomości. Kilku z pomiędzy naszych, przypominają sobie Bouton-d’Ora i wyroki, jakie wydano na niego. Te wyroki są rękojmią waszego przyszłego poświęcenia dla sprawy ogólnej... Zaręczyłem zresztą za was, a rekomendacya moja ma, nie chwaląc się, pewne i duże nawet znaczenie. Następnej nocy zaprowadzę was do podziemi, złożycie przysięgę i zostaniecie członkami zgromadzenia towarzyszów Pochodni...“
Ponieważ okazałem pewne ździwienie, posłyszawszy tę nazwę, naczelnik brygady powiedział mi to, co przed chwilą miałem zaszczyt powtórzyć panu markizowi.
Następnej nocy, około jedenastej, drab przezwany Cocodrillem, zgłosił się po nas w miejsce umówione. Zawiązał nam oczy i wprowadził do pustki przy ulicy Tombe-Issoire. Ostrożność całkiem była zbyteczna, bo lepiej i dawniej od niego znaliśmy wszystkie wejścia do podziemi, oświadczył jednakże, że działa według przepisów, i że w żaden sposób odstąpić od nich nie może.
Obrewidował nas następnie od stóp do głów, żeby się przekonać, czy nie mamy ze sobą broni, zabrał nam noże, to nas trochę zaniepokoiło, ale to także, jak powiedział, należało do przepisów, my zaś nie należymy do tych, co się cofają w stanowczej chwili. Pozwoliliśmy ze sobą robić, co mu się podobało i daliśmy się poprowadzić za ręce jak ślepi. Kazał nam zejść po żelaznej drabinie cysterny, przeprowadził przez galeryę, a kiedy nam odwiązał przepaski, zobaczyliśmy się pod sklepieniami.
Teraz przyszła kolej na próby.
Było ich trzy. Kilku zamaskowanych ludzi poprowadziło nas do ogniska, zajmującego przestrzeń około dwudziestu kroków, a jakiś groźny głos krzyknął:
„— Przechodźcie przez ten ogień.
Bez wahania Bouton-d’Or i ja rzuciliśmy się w płomienie... O! panie markizie, trzeba przyznać, iż pan baron de Kerjean ma świetne pomysły! Ogień ten, to niby te psy, co szczekają a nie gryzą... błyszczał ale nie parzył... Jakaś poprostu kombinacya chemiczna, zapewne z fosforem. Przekonaliśmy się, że nie mamy się czego obawiać, a nasza stanowczość zrobiła jak najlepsze wrażenie na całem otoczeniu.
Wtedy zaczęła się inna znowu próba,
Postawiono nas na skraju studni, która się wydawała przerażająco głęboką... błyszczące ostrza szpad i ostre żelazne kolce powbijane były do okoła ścian tej przepaści. Najodważniejszego przeszłyby dreszcze... Na szczęście wiedzieliśmy naprzód co sądzić o tych rupieciach... głos, który nam rozkazał przejść przez płomień, krzyknął teraz: — „Rzućcie się w otchłań!...“
Natychmiast ja i Bouton-d’Or skoczyliśmy w studnię z gracyą i lekkością. Rozległ się szmer zachwytu. Ale doprawdy wcale nieuzasadniony...
Przepaść była wysłana słomą i nie miała więcej nad dziesięć stóp głębokości. Co do ostrzy i ognistych sztyletów, wszystko to było z pomalowanego papieru i uginało się za dotknięciem.
Głos się odezwał:
„Odważni jesteście, ale to jeszcze nie wszystko, musicie jeszcze okazać się wiernymi przysiędze, jaką złożycie!... Jeżeli na wasze nieszczęście nie dotrzymacie tej przysięgi, będziecie ukarani jako zdrajcy, i ukarani tak, jak ukarani zostali tej nocy dwaj towarzysze pochodni, których trupy podepczecie nogami i których krwi się napijecie.
Jednocześnie rzucono przed nas dwa ciała ludzkie, z trupio blademi twarzami, owinięte w białe całuny, poplamione ciemną krwią w okolicach serca, a zamaskowani ludzie podali nam dwie czary wyrżnięte z czaszek, napełnione płynem, który był do złudzenia do krwi podobny.
Postawiłem prawą nogę na jednem z ciał i wychyliłam czarę do ostatniej kropli. Bonton d’Or uczynił to samo....
Pan markiz rozumie doskonale, iż wszystko było udane; mniemane trupy, były to wypchane manekiny z woskowemi twarzami. Krew, było to wyśmienite stare wino, zgęszczone jakąś domieszką...
Wyszliśmy zwycięzko z potrójnej próby i pozostało już tylko wykonanie przysięgi. Cocodrille, protektor nasz, przeczytał nam kilka paragrafów, a myśmy je za nim powtarzali.
Przysięgliśmy, że nietylko nie zdradzimy, ale wydamy zaraz tego, coby się zdrady chciał dopuścić, przyrzekliśmy, że w razie potrzeby zgładzimy każdego własną rękę, wzywaliśmy na nasze głowy najstraszniejsze męki w razie niedotrzymania przysięgi!...
To był ostatni akt długiej, bo dwugodzinnej prawie ceremonii. Ogłoszono nas potem towarzyszami pochodni, zapisano nasze nazwiska w listę, na której było już blizko trzysta nazwisk innych, i dano nam te oto pierścienie żelazne, na których w miejsce oczka wyrżnięta jest mała pochodnia, jak pan markiz może się o tem przekonać na, własne oczy...
Cocodrille zabrał nas zaraz następnie do siebie i rozpoczął bardzo sumiennie naszę edukacyę. Będziemy kształcić się pod baczną jego opieką i nocy następnych, aż dopóki niepoznamy dokładnie naszego nowego rzemiosła. Oto cośmy zrobili.
Początek szczęśliwy, i zdaje nam się, że pan markiz będzie z nas zadowolony...
René podziękował im bardzo i przyznał, że im się słusznie należy jak największa pochwała.
— Jak prędko... zapytał, będziecie mogli oddać się obserwacyom o jakich wam mówiłem?
— Za kilka dni... odpowiedział Dagobert, tak zaraz niepodobna, trzeba, żeby się do nas przyzwyczajono w podziemiach, żeby miano w nas zupełne zaufanie, żeby nasze kręcenie się nie zwróciło niczyjej uwagi.
— Bardzo słusznie, odpowiedział René, polegam zupełnie na waszym rozsądku... Działajcie, jak można najprędzej, nie mam wam nic więcej do powiedzenia... Pamiętajcie, że mnie bardzo pilno doprowadzić do końca to trudne i niebezpieczne przedsięwzięcie i że listy uniewinniające was czekają gotowe.
— O! panie markizie!... wykrzyknął karzeł z komiczną egzaltacyą, łakniemy ich niecierpliwie!... Niech pan markiz będzie spokojny, nie stracimy ani dnia, ani godziny i skoro tylko zbierzemy potrzebne wiadomości, przybiegniemy zaraz z niemi...
Nadchodziła godzina, o której mieli się udać do podziemi, pożegnali więc pana de Rieux i poszli nu ulicę l’Eufer.
W godzinę olbrzym i karzeł z zapałem godnym podziwu, oddawali się nauce fałszowania pieniędzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.