Dom tajemniczy/Tom IV/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ciągu przeszłego rozdziału, opuściliśmy uliczkę l’Estoufade w chwili, kiedy pożar pochłaniał Dom czerwony i kiedy poczciwa jakaś kobiecina, kazała przenieść Janinę de Simeuse do swojego mieszkania, aby zająć się ratunkiem biednej dziewczyny.
Wyjątkowo zacną tę kobietę, nazywano matką Urszulą, chociaż nie miała dzieci i nie należała do żadnego zakonu.
Lubiono ją, szanowano i uważano za świętą prawie, bo w istocie, była to siostra miłosierdzia dla biedaków.
Matka Urszula bogatą nie była. Jako cały majatek, posiadała mały domek z ogródkiem, na parterze sama mieszkała, a pięterko przynosiło jej co najwyżej sto dukatów rocznie.
Jakim sposobem z tak małemi środkami, mogła przychodzić z pomocą wszystkim, którzy się do niej zwracali?...
Sekret to łatwy do odgadnięcia.
Matka Urszula nie wstydziła się wcale żebrać dla biedaków.
Pukała do drzwi bogaczy i przemawiała do szczęśliwych tego świata, za wydziedziczonymi ich braćmi.
Żadne drzwi nie zamykały się przed nią, umiała poruszać najzimniejsze serca, umiała zwyciężać najzapamiętalsze egoizmy, potrafiła rozwiązywać najszczelniej pozamykane woreczki.
Niektóre z wielkich dam odwiedzały skromne jej mieszkanko i pomagały jej w cichości w dobrych uczynkach.
Księżna de Simeuse należała do tej liczby.
Dawała co miesiąc wdowie dosyć znaczną sumę i parę razy do roku, po wysłuchaniu mszy świętej w kościele Matki Bozkiej siedmiu boleści, wstępowali do domku wdowy, położonego na wprost kościoła..
Młody doktór, nieznany prawie jeszcze, ale mający w przyszłości zażywać ogromnej sławy, doktór Louis, przyszły lekarz Jego królewskiej mości króla Ludwika XVI-go, oddał się na usługi matki Urszuli i przybywał bezpłatnie za każdym razem, kiedy go wzywała, a trafiało się to często po siedm razy na tydzień.
Zaprowadźmy naszych czytelników do mieszkania wdowy w kilkanaście dni po pożarze Czerwonego domu.
Parter składał się z kuchni i trzech małych pokoików.
Matka Urszula zajmowała jeden, w dwóch innych stały łóżka przeznaczone dla chorych, bardzo rzadko kiedy próżne.
Najgorętszem pragnieniem biednych robotników, gdy ich spotkał jaki wypadek, było dostać się do matki Urszuli, nie zaś do szpitala.
Tego ostatniego obawiano się tak samo wówczas jak i dzisiaj.
Wybiła godzina trzecia po południu.
Wejdźmy do jasnego, widnego pokoiku, którego okno wychodziło na ogród.
Nie prostszego i nic czyściejszego, jak urządzenie tego pokoiku.
Szare obicie, stare dębowe łóżko, stół, parę krzeseł, wygodny fotel, pokryty wypłowiałą materyą, czyściutkie, białe firanki przy łóżku i w oknie, nad kamiennym kominkiem duży wizerunek Chrystusa z kości słoniowej, na hebanowym krzyżu, wspaniałe dzieło sztuki, podarowane matce Urszuli przez jednę z najmożniejszych dam Francyi, oto dokładny obraz owego pokoiku w którym znajdowały się w tej chwili trzy osoby.
Najprzód Janina de Simeuse, blada, leżała nieruchomo w łóżku z przymkniętemi oczami, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, dalej przy dużym fotelu doktór Louis, cały ubrany czarno, z laską hebanową o złotej gałce, pilnie wpatrujący się w śpiącą i wreszcie w nogach łóżka wdowa, w ciemnej, prostej sukni, z takim samym kaftanikiem i w dużym czepku na głowie, od którego karbowana falbanka, otaczała jej twarz pomarszczoną, ale inteligentną i uczciwą.
Mowa tej kobiety prostą była tak samo, jak ubranie.
— I cóż, doktorze?... spytała, cóż powiesz dzisiaj o naszej biednej chorej?...
— Nie mogę powiedzieć nic nadto, co już tyle razy mówiłem: sen spokojny, gorączki żadnej, żadnego nerwowego wzburzenia... Straszne wstrząśnienie, jakiego doznała ta nieszczęśliwa, nie sprowadziło fizycznych cierpień, o jakie się obawiałem. Jednem słowem, nie widzę żadnego niebezpieczeństwa... Pozostaje tylko strona moralna, o którą muszę się ciebie, matko, wypytać. Cóż nowego od wczoraj?...
— Zupełnie nic nowego. Biedne dziecko, skoro otworzy oczy, jest strasznie nieprzytomne.
— I symptomata obłędu zawsze te same?...
— Najzupełniej... podobne do siebie, jak dwie krople wody... To ma pozór rozsądny i spokojny, i zdaje się, że zacznie mówić rozumnie, to naraz oczy się jej rozszerzają, wygląda, jak przestraszona, trzęsie się cała, jakby się mnie bała; kiedy się chcę zbliżyć do niej, ucieka, a najczęściej chowa się za firanki łóżka... Po godzinie, czasami później, atak mija i staje się spokojną, wychodzi ze swojego ukrycia, siada, nic nie mówiąc, w tym oto fotelu, wpatruje się w sufit i mruczy jakieś słowa, których nie mogę zrozumieć...
— Czy zadawaliście jej jakie pytania?...
— Nie raz jeden naturalnie...
— I cóż odpowiadała?...
— Frazesy bez żadnego związku; zrozumiałam tylko: „René“ i „moja matko“...
— Niestety — szepnął doktor — to obłęd zatem zupełny... Gwałtowny przestrach a także upadek, na który patrzyłaś, matko, pomieszały na zawsze może zmysły tego biednego dziecka!...
— Ależ, doktorze, z waryacyi można wyleczyć przecie...
— Nie zawsze...
— Czasami się jednak udaje...
— Zapewne... czasami...
— A więc sprobuję... Nie wiem dla czego, ale żadna z moich chorych nie interesowała mnie tak, jak ta piękna dziewczyna... pokochałam ją, jak własną córkę... Tak, tak, ja jestem kobietą i chrześcijanką, sprobuję ją wyleczyć...
— Nie potrafisz tego uczynić, poczciwa matko Urszulo!...
— Dla czego?...
— Dla tego, że aby wyleczyć z choroby czysto moralnej, twoje poświęcenie i największe starania nie wystarczą, nie przydadzą się na nic...
— Ależ, Boże wielki... czegoż zatem potrzeba jeszcze?...
— Specyalnej wiedzy, której ty, matko, nie posiadasz...
— Ale ty, doktorze, taki jesteś uczony, że mógłbyś być lekarzem głowy koronowanej, gdyby ci tylko oddano sprawiedliwość... ty dopomożesz mi, jak zawsze... i we dwoje zdołamy może uratować ten biedny rozum, niezupełnie bodaj jeszcze stracony!...
Młody doktór potrząsnął głową.
— Przykro mi, matko Urszulo, że muszę ci powiedzieć prawdę... waryacya potrzebuje specyalisty... Ja nie przydam ci się na nic... Dodam też, że ażeby zwalczać podobną chorobę, potrzeba mieć środki odpowiednie... Waryacya tego biednego dziecka jest spokojną w tej chwili, ale kto wie, czy nie zamieni się w gwałtowną i niebezpieczną... Jesteś prawdziwą Opatrznością dla tych, co cierpią... ale poświęcenie twoje musi mieć pewne granice...
Ta piękna nieszczęśliwa godna jest pożałowania... Ale wieleż to równie nieszczęśliwych zapuka jutro a może dziś jeszcze do drzwi twoich!... Czy odmówisz im przyjęcia?... Biedna waryatka niepotrzebnie zajmowałaby miejsce innym... nie będziesz jej mogła tutaj trzymać... Miłosierdzie twoje nie pozwoli ci na to!...
Matka Urszula pochyliła głowę na piersi i zamyśliła się głęboko.
Rozumiała dobrze, że doktór miał racyę, ale zdawało jej się okropnem rozstawać się ze swoją ukochaną.
— Prawda... prawda... rzekła po chwili — pan doktór dobrze mówi, nie sprzeczam się o to... skoro jest pewność, że nie można jej wyleczyć... nie mogę jej trzymać u siebie... To jasne, jak dzień... Ale cóż z nią zrobimy... Nie mogę przecie z kawałkiem chleba i kilku groszami, włożonemi w kieszeń, puścić jej na ulice Paryża... Cóżby się stało z biedaczką... trzeba mieć przecie litość koniecznie...
— Ależ, odpowiedział doktór Louis, nie łatwiejszego, jak pomieścić ją w jakim domu obłąkanych... chętnie się tem zajmę...
— W domu obłąkanych... powtórzyła matka Urszula, o jakim pan mówisz?...
— O Salpetrière naprzykład.
Wdowa poruszyła się żywo.
— Salpetrière!... wykrzyknęła, nigdy! nigdy! Nie powtarzaj pan tego nazwiska, szanowny doktorze, bo mi się zaraz słabo robi...
— Dla czego?... Zkąd pochodzi ten przestrach?... zapytał młody doktór.
— O ja znam dobrze to Selpetriére!... odpowiedziała matka Urszula. Byłam tam raz, pragnąc odwiedzić pewną waryatkę... Na samo wspomnienie, skóra mi cierpnie doprawdy... Ani to klasztor, ani to szpital... To coś podobnego do więzienia, do wielkiego więzienia, przepełnionego krzykiem, płaczem i zgrzytaniem zębów... Z nieszczęśliwemi istotami, zamkniętemi w tym zakładzie, obchodzą się, jak z kryminalistami... Odzywają się do nich z groźbą na ustach i batem w ręku... To okropne!... Myślałam, że zobaczę tam chore, a zobaczyłam męczennice... Nie oddam tej dziewczyny w ręce podobnych katów...
— Niech i tak będzie, matko Urszulo, uspokójcie się i nie mówmy już o tem...
— Tak, tak... nie mówmy więcej o tem... Ah! cóż za myśl okrutna przyszła ci do głowy, doktorze... nie mogę przyjść do siebie...
— Cóż jednak w takim razie zrobimy z tą kobietą?... spytał doktór.
— Opowiadano mi, że są w Paryżu podobno instytuty prywatne, zarządzane przez uczonych lekarzy i słyszałam, że tam z waryatami i waryatkami obchodzą się z największą względnością i nie zaniedbują niczego, ażeby ich wyleczyć!... Nie wiem, czy sobie nie żartowano ze mnie?...
— Wcale nie, domy takie w samej rzeczy egzystują w Paryżu.
— No, to dzięki Panu Bogu, wybawieni jesteśmy z kłopotu... Pomieścimy w którym z nich naszę dziewczyninę...
Doktór aż się uśmiechnął z naiwności wdowy.
— Moja poczciwa matko Urszulo, rzekł, nie wszyscy są tak jak wy litościwi i bezinteresowni na świecie. Dyrektorzy podobnych domów zdrowia, przyjmują pensyonarki za znacznem tylko wynagrodzeniem.
— Rozumiem to przecie, doktorze, rozumiem, bo przecie każdy żyć musi... A wieleż oni za to biorą?...
— Żaden z tych doktorów nie wziąłby pacyentki za mniej niż pięćdziesiąt dukatów miesięcznie jestem tego zupełnie pewny i to jeszcze wyjątkowe tylko, gdybym ja naprzykład osobiście o to poprosił. Czy możecie, matko Urszulo, wydać pięćdziesiąt dukatów miesięcznie?... Chyba, że nie...
Wdowa wzniosła oczy i ręce do nieba.
— Wielki Boże!... zawołała, nie tylko pięćdziesięciu, ale nawet dziesięciu, ani pięciu dukatów na miesiąc, nie byłabym w stanie wydawać...
— No, to nie myślmy o tem i poszukajmy czego innego...
— Nie, nie... przeciwnie, wcale nie myślę odstąpić od tego zamiaru...
— Jakto?...
— Ja jestem wprawdzie biedną, ale są przecie bogacze na świecie... Znam wielu takich i mówię panu, że to, czego ja zrobić nie potrafię, oni mogą zrobić i zrobią może...
— Macie zamiar udać się do kogoś?...
— Tak, tak... udam się do pewnej damy, bardzo litościwej, która mi nigdy niczego nie odmówiła... udam się do prawdziwego anioła kobiety... do księżny de Simeuse...
— Pójdziecie matko do księżnej?...
— Zaraz jutro rano... Poproszę jej, żeby tu przyszła i pokaże jej to biedne dziecię, takie piękne i godne pożałowania... Opowiem, co chcę dla niej uczynić, a księżna mnie zrozumie... bo jest matką i ma córkę, którą kocha nad wszystko na świecie... Serca macierzyńskie, to nieomylne serca...
Co znaczy pięćdziesiąt dukatów miesięcznie dla takiej pani, która posiada majątek kolosalny... Da z pewnością, da te pieniądze, a nasze biedactwo wyzdrowieje... Cóż doktór na to powie?...
— Powiem, że podobnie chrześcijańskie poświęcenie, pokonywa najcięższe trudności, powiem, że pełen jestem dla was, matko, szacunku i uwielbienia, powiem wreszcie, że bierze mnie ochota paść przed wami na kolana...
Wdowa zaczerwieniła się zawstydzona.
— Eh! eh!!... wykrzyknęła niecierpliwie, nie o to wcale chodzi... Po co te wszystkie pochwały, kiedy ja na nie nie zasługuję wcale!... Powiedz mi doktór lepiej, czy wierzysz, że mi się uda?...
— Pewny jestem, że się uda i obiecuję, iż chora wyzdrowieje.
Matka Urszula klasnęła w dłonie, podniosła się i podeszła do Janiny, żeby ją pocałować w czoło.
Młoda dziewczyna od razu się przebudziła, otworzyła oczy, odrzuciła włosy, opadające jej na czoło, popatrzyła kolejno to na doktora, to na matkę Urszulę i wolno wymówiła trzy wyrazy, jakie nieustający powracały jej na usta, do jakich jednak nie zdawała się przywiązywać żadnego wyraźnego znaczenia:
— René... moja matko...