Dom tajemniczy/Tom IV/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz o zwykłej godzinie, to jest pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczór, Dagobert i Bouton d’Or: przybyli do podziemi i wzięli się z gorliwością do zwykłych obowiązków swoich.
Karzeł miał w kieszeni ów sławny klucz od drugich drzwi, o którym wieczorem opowiadał — i postanowił wyprobować go tej jeszcze nocy.
Około 12-ej drzwi od korytarza otworzyły się cicho na wysmarowanych zawiasach i Kerjean się ukazał.
Rzadko kiedy upłynęło dwadzieścia cztery godzin, żeby nie odwiedził warsztatów.
Lubił nie tylko doglądać robót, ale rozmawiać z towarzyszami Pochodni, uważał ich bowiem za rodzaj straży, zupełnie sobie oddanej i wiernej.
Dagobert czekał właśnie na tę wizytę.
Korzystając z tego, że wszystkich uwaga zwróconą była na głównego wodza stowarzyszenia, otworzył pierwsze drzwi zamknięte przez Kerjeana i pobiegł szybko do drugich — na krótkich nogach swoich.
Włożył klucz w zamek i zaraz się przekonał, iż ślusarz wykonał robotę sumiennie.
Nie rozległ się żaden zgrzyt, nie zjawiła się żadna trudność.
Zakręcony klucz obrócił się najdokładniej i drzwi się otworzyły.
— Dobrze idzie!... pomyślał Dagobert, markiz de Rieux będzie zadowolony!...
Miał zamknąć z powrotem i uciekać, gdy nagle zadrżał gwałtownie, spostrzegłszy przy słabem świetle latarki zawieszonej u sklepienia, postać ludzką, wysoką a chudą, stojącą o kilka kroków od niego i bacznie mu się przypatrującą.
Tym człowiekiem był Coquelicot.
Siepacz powrócił do pałacu i zapytał o barona, bo chciał mu zdać sprawę z jakiejś misyi sobie powierzonej.
Dowiedział się od Moralesa, że Kerjean był w podziemiach, chcąc więc okazać wielką gorliwość swoję, udał się tam za nim.
— Widziałem już gdzieś tę dziwną twarz i śmieszną figurę... myślał sobie Coquelicot, przypatrując się Dagobertowi, a głośno zapytał:
— Kto jesteś przyjacielu?...
— Kto ja jestem?... powtórzył karzeł, siląc się na odwagę. Zdaje mi się, że łatwo się tego domyśleć... jestem towarzyszem pochodni...
— A co robisz tutaj?...
Odpowiedzieć na to pytanie było trochę trudno.
Dagobert próbował się wykręcić, udając szczerość.
— Mógłbym skłamać... odrzekł, ale wolę powiedzieć prawdę. Muszę przyznać, że z natury jestem trochę zanadto ciekawy... Zobaczywszy otwarte drzwi, chciałem zobaczyć, gdzie prowadzi korytarz... Może źle zrobiłem, ale przecie nie zasłużyłem na powieszenie...
Mogło to być prawdą i Coquelicot to przypuszczał.
— Baron nie lubi ciekawych... gdyby cię spotkał, drogoby cię to kosztowało... Wracaj czemprędzej do podziemi i nie chwal się ze swojej ciekawości... Radzę ci szczerze...
Dagobert nie dał sobie powtarzać tego dwa razy.
Zawrócił się i zniknął.
Coquelicot szedł za nim powoli i znowu sobie powtarzał:
— Gdzie ja, u dyabła, widziałem tego garbusa?...
Niepewność siepacza nie trwała długo.
Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, kierując się w stronę Kerjeana, otoczonego robotnikami, gdy oko w oko spotkał się z Bouton d’Orem.
Olbrzym wywijał nad kowadłem potężnym młotem.
Jasne światło ogniska oświetlało dokładnię tę charakterystyczną figurę.
Ktokolwiek go raz zobaczył, nie zapomniał nigdy.
— Nie mylę się, pomyślał Coquelicot, to ten sam człowiek, który mnie tak uraczył w noc balową!... Pracował wówczas na rzecz markiza de Rieux, a mały garbus mu towarzyszył... Jakim sposobem oba ci ludzie znajdują się dzisiaj w usługach barona i jakim sposobem należą do towarzyszów Pochodni?... To mi się bardzo podejrzanem wydaje!... Drab ten cięciem szpady o mało mnie nie wysłał do lali... Zaprzysiągłem, że się pomszczę!... Albo w błędzie jestem, albo zemsta ta nastąpi wkrótce...
Bouton d’Or, zajęty swoją robotą, nie spostrzegł Coquelicota.
Możeby go nie poznał nawet.
Siepacz oddalił się odeń i podszedł do barona,
Odprowadził pana swego na bok, opowiedział w kilku słowach powód, jaki sprowadził go do podziemi, a następnie dodał:
— Mam panu baronowi zakomunikować rzeczy daleko jeszcze ważniejsze...
— Co takiego?...
— Czy pan baron pewnym jest wszystkich ludzi, jacy się tu znajdują?...
— Wszyscy odbyli próby... wszyscy wykonali przysięgi... wszyscy wiedzą, co ich czeka za zdradę... Nie mogę, zdaje się, o nich wątpić... ale dla czego zadajesz mi podobne pytanie, Coquelicocie?...
— Dla tego, iż pewny jestem, że pan baron jest w błędzie — mogę przysiądz, że znajdują się zdrajcy pomiędzy towarzyszami pochodni...
— Zkąd ta pewność!... wykrzyknął Kerjean.
— Mam tę pewność, panie baronie... tylko mówmy cicho... obawiam się uszów, będących w pobliżu...
— Zdrajcy są tutaj?... szepnął baron, ale w jakim celu?... w jakim interesie?... Czy możesz mi dać dowód jaki na to, co mówisz?...
— Mogę, panie baronie.
— No to dawaj go natychmiast.
— Niech pan baran wydać raczy naprzód rozkaz, aby nikogo nie wypuszczano z podziemi...
— Dobrze... wydam taki rozkaz...
Kerjean dał znak i zbliżył się doń zaraz jeden z towarzyszów pochodni.
Człowiek ten posiadał pewien stopień w złowrogiej armii barona, miał obowiązek roznoszenia szyldwachom rozkazów i haseł.
— Niechaj natychmiast wszystkie wyjścia zostaną pozamykane, oświadczył Luc, niechaj szyldwachy strzelają do każdego, ktoby chciał uciekać z podziemi!... Idźcie i ani słowa o instrukcyi, jaką wam dałem... Nikt, oprócz tych, do kogo to należy, niechaj nie wiedzą o niej.
Towarzysz Pochodni skłonił się baronowi i odszedł wykonać rozkazy.
— Spełniłem wszystko, co chciałeś... rzekł Luc do Coquelicota, teraz mów zatem...
— Służę panu baronowi...
— Kogo uważasz za zdrajców?...
— Dwóch.
— Wskaż mi ich obu...
Siepacz rzucił sępim okiem po tłumie i bez trudności napotkał olbrzyma i karła.
Wyciągnął rękę i wskazał ich baronowi.
— Co?... wykrzyknął tenże, Dagobert i Bouton d’Or!... dwóch nowozaciężnych, których obdarzyłem całem mojem zaufaniem, których ceniłem sobie szczególnie, jako siłę i rozum!... Czy pewny jesteś tego, co mówisz?...
— Tak pewny, jak to, że mówię teraz do pana barona...
— Ci dwaj ludzie są zapewne członkami policyi?...
— Nie... odrzekł Coquelicot, potrząsając głową.
— Cóż to zatem za jedni?...
— Należą do tego, którego szukamy napróżno, a którego dzięki przypadkowi, odnajdziemy nakoniec!... Należą do markiza Renégo de Rieux...
Kerjean cofnął się zdumiony.
— O!... to byłoby zanadto świetne. Jeżeli to prawda, zrobiłeś majątek!...
— Od tej chwili zatem uważam się za bogatego...
— Dawajże dowód, jaki obiecałeś...
— Zaraz, panie baronie.
Coquelicot opowiedział teraz w krótkości o spotkaniu przed chwilą Dagoberta w tajemniczem przejściu, o jego pomieszaniu, niezręcznej odpowiedzi i szybkiej ucieczce, objaśnił nadto, że karzeł był towarzyszem olbrzyma i że obaj pilnowali, aby nie ścigano czarnego pokutnika, czyli Renégo de Rieux, gdy wyszedł z balu w hotelu Dyabelskim.
W miarę, jak siepacz opowiadał, baron coraz większego nabierał o prawdziwości słów jego przekonania.
— Tak... tak... to prawda!... Ci ludzie, to najmici Renégo de Rieux... powtarzał. Od nich dowiedział się on o tajemnicach podziemi... Zaciągnięcie się ich w szereg towarzyszów pochodni, ciągła ich obecność tutaj, musi ukrywać jakieś plany tajemne, jakiś spisek przeciwko mnie uknuty... Mój wróg czyha na mnie, ale prędzej jego godzina wybije!...
Coquelicot nadstawił ucha i nie stracił ani słowa z monologu wypowiedzianego półgłosem przez Kerjeana.
— Co pan baron rozkaże?... zapytał następnie.
— Niech zwiążą tych ludzi i wezmą pod silną straż oddzielnie, ażeby nie mogli przemówić do siebie ani słowa... Wybadam sam każdego z osobna...
— Dobrze, ale ja nie mogę tu rozkazywać... panie baronie, nie znają mnie tutaj wcale, nie usłuchają zatem moich poleceń.
Kerjean przywołał tego samego towarzysza, któremu wydał poprzednio rozkazy.
— Ten pan, rzekł, wskazując na Coquelicota, jest zastępcą moim... Słuchajcie go, jakbyście mnie słuchali...
Coquelicot i towarzysz pochodni zniknęli zaraz w tłumie.
Po kilku minutach, baron zobaczył dwa oddziały, jeden z sześciu, drugi z trzech ludzi złożone, kierujące się w stronę Bouton d’Ora i Dagoberta.
Coquelicot szedł w pewnem oddaleniu za sześcioma ludźmi, zmierzającymi do kowadła, przy którem pracował olbrzym.
Ex-psiarczyk księcia de Guemenée, kuł z całej siły ogromną sztabę metalu, podnosił i opuszczał młot z mechaniczną akuratnością i herkulesową siłą, nie zwracając wcale uwagi na to, co się do koła niego działo.
Można też wyobrazić sobie jego żdziwienie i jego wściekłość, gdy mu nagle ów silny młot z rąk wytrącono, gdy ośm silnych ramion ujęło go w pół i powaliło na ziemię jak kłodę.
Zwalczony podstępem, zaczął olbrzym ryczeć i szamotać się niby wół do szlachtuza prowadzony, a następnie, ochłonąwszy trochę, zebrał całą siłę, naprężył wszystkie muskuły i próbował odrzucić precz napastników, aby powstać na nogi.
Próżne to były atoli usiłowania.
Mocne powrozy i pasy skórzane tak go omotały, że ani mógł się poruszyć.
Okrzyk wściekłości zamarł mu w zaciśniętem gardle, twarz mu się rozczerwieniła, żyły wystąpiły na czoło i szyję, oczy krwią nabiegły.
Przez parę sekund, można było przypuszczać, że apoplektyczny udar wyekspedyuje go na tamten świat niebawem.
— Prędko!... prędko!... wołał Coquelicot, dostrzegłszy te zatrważające symptomaty, postawcie go na nogi, bo inaczej będzie po nim!... A on nie może tak umrzeć!... do wszystkich dyabłów... musi wyśpiewać przedtem wszystko, co wie... kochanek...
Sześciu zbirów zabrało się do dzieła i z nadzwyczajną trudnością postawili olbrzyma na nogi. Bouton d’Or ciężki był, jak marmurowa statua.
Uznał się za pokonanego, nie próbował już obrony, nie mógł już nawet ustać na nogach.
Sześciu siepaczy otoczyło go do okoła, żeby upaść mu nie pozwolić.
Zniknął niepokojący kolor twarzy, żyły się pochowały, oczy nie wyrażały już wściekłości, stały się tylko zupełnie błędne.
Coquelicot odetchnął.
— Niebezpieczeństwo minęło!... zamruczał sam do siebie. Przed chwilą byłem pewny, że już skończy... Ale teraz wszystko w porządku!... O... wystraszył mnie gbur przeklęty. Kto długi płaci, ten się bogaci, dodał ze złowrogim uśmiechem. Otrzymałem kiedyś od niego pchnięcie szpadą... muszę mu więc sowicie odpłacić za to...
Trzej inni ludzie, którzy skierowali się byli w stronę Dagoberta, bardzo łatwo pokonali wątłą figurkę jego.
Nieszczęśliwy garbus, znał swoję bezsilność i wcale się nie próbował opierać.
Podał obojętnie obie ręce i te mu natychmiast po za plecami związano.
Nie wydał żadnego okrzyku, żadna skarga nie wyszła z ust jego.
Nie zapytał też nawet, za co go tak niespodzianie pochwycono.
Poprzestał na zadaniu samemu sobie zapytania:
— Co to ma znaczyć?... O co mnie posądzają?... Dagobercie, mój biedny przyjacielu, bodaj żeś się załapał, ananasie!... Rzuciłeś się w paszczę wilka, ażeby uniknąć powroza!... ładnieś się urządził, pieszczochu, nie na wiele zda ci się teraz list ułaskawiający... Wykręć się, jeżeli zdołasz, życzę ci powodzenia, z całego serca, ale nie dałbym dukata za twoję skórę!...