Dom tajemniczy/Tom IV/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Człowiek proponuje.

Dziesięć dni upłynęło od wypadków, jakie opisaliśmy czytelnikom naszym.
Przez ten przeciąg czasu, żadna ważniejsza zmiana nie zaszła w położeniu główniejszych osobistości niniejszego opowiadania.
Rewizya policyjna w domu i szynkowni przy ulicy l’Arbre-Sec, żadnych nie wydała rezultatów.
Pan de Sartines nie dowiedział się niczego.
Napróżno badano oberżystę i przytrzymanych u niego bandytów, napróżno męki im różne zadawano, nie można było wydobyć z nich żadnego ważniejszego szczegółu.
Szynkarz dla ocalenia swojej wolności, a może i życia, gotów był zdradzić tajemnice całego świata, prawił więc dużo o Coquelicocie i panu Dawidzie, ale nie był w możności dać dokładniejszych co do nich wskazówek.
Co do łotrów popchniętych fatalnością nocy owej do szynkowni Gorju, nie mogli oni nic powiedzieć sędziemu, dla tej prostej przyczyny, że sami nic zgoła nie wiedzieli.
Zatrzymano ich w więzieniu, nie potrzeba tego żałować, bo każdy z nich napewno zasługiwał na galery.
Agenci pana de Sartines przetrząsnęli cały Paryż, ażeby odnaleźć pana Dawida i Coquelicota, ale ich usiłowania nie doprowadziły do niczego, niepodobieństwem bowiem było posądzać barona de Kerjean, liberya zaś hotelu Dyabelskiego zmieniła Coquelicota do niepoznania.
Wiedźma ze swej strony szukała Renégo de Rieux, żeby się z nim połączyć w zemście, ale szukała napróżno.
Rozpacz ogarniała ją codzień większa i odbierała jej całą energię.
Żebraczy chleb, niedostatecznie podtrzymywał jej siły.
Widziała zbliżającą się godzinę, w której zmuszoną będzie szukać w śmierci zbawienia.
Kerjean nie był szczęśliwym, chociaż na pozór doszedł do celu ambitnych pragnień swoich.
Przechodził okrutne męczarnie, niepewności i obawy.
Nie miał jednej chwili spokojnej.
Położenie jego, to spacer po podminowanym gruncie, grożącym lada chwila zapadnięciem.
Markiz de Rieux nie spełnił wprawdzie dotąd żadnej ze swych pogróżek, ale nie uspakajało to wcale barona.
Wiedział dobrze, kto był René i pewnym był, że ten potężny wróg jego czekał tylko stosownej chwili, ażeby go powalić,
Co wieczór pytał się Coquelicota:
— A co?... znaleziono?... dowiedziano się czego?...
— Jeszcze nie, panie baronie... odpowiadał siepacz, ale poszukiwania prowadzone są zawzięcie i mam nadzieję, że wkrótce uwieńczone zostaną powodzeniem...
— Miej możność powiadomienia mnie tylko o tem... wykrzyknął Luc z ogniem, a dołożę dziesięć tysięcy liwrów do nagrody, jaką ci obiecałem...
Niecierpliwość i niepokój markiza de Rieux dorównywała obawom de Kerjeana.
Renému pilno było zerwać maskę z twarzy niegodnego swojego rywala, pragnął ukarać awanturnicę, której prawdziwego nazwiska nie wiedział, pragnął pomścić Joannę de Simeuse, jeżeli już za późno było ją ocalić, ale że chciał działać sam, bez pomocy naczelnika policyi, przy pomocy jedynie Bouton-d’Ora i Dagoberta, irytował się więc powolnością olbrzyma i karła, a nawet zaczął ich posądzać o niewierność.
Co do tego nie miał jednakże racyi.
Prawda, że obaj jego dzisiejsi pomocnicy byli wytrawnymi łotrami, ale i to prawda, że sumiennie spełniali swoje role w niebezpiecznej komedyi, że pragnęli za jakąbądź cenę zasłużyć na listy ułaskawiające, które miały ich na zawsze zabezpieczyć od szubienicy.
W ciągu dwóch tygodni, jakie ubiegły od chwili zarekomendowania ich przez Coquelicota i zapisania na listę fałszerzy pieniędzy, zrobili już bardzo dużo, bo zjednali sobie zaufanie towarzyszy a nawet samego de Kerjeana.
Bouton-d’Or obdarzony nadzwyczajną niezrównaną siłą, był przedmiotem ogólnego podziwu i admiracyi.
Luc podczas częstych swoich nocnych wizyt w podziemiach hotelu, lubił patrzeć, jak ten olbrzym podnosił wielki młot jedną ręką i jak wywinąwszy nim w powietrzu, uderzał silnie w ogromne kowadło, albo jak uzbrojony w ogromne obcęgi, wyciągał z ognia kotły pełne roztopionego metalu, lub gdy potężnemi swojemi płucami rozniecał jak miechem ognisko.
Dagobert nie mógł się pochwalić podobną siłą, ale przebiegły jego spryt i inteligencya, czyniły go bardzo użytecznym w stowarzyszeniu.
Chociaż nie obeznany jeszcze z tajemniczym przemysłem, którego członkiem pozostawał, miał on zawsze do udzielenia dobrą jakąś radę, znalazł zawsze jakiś znakomity w głowie swej pomysł.
Ile razy postąpiono według jego wskazówek, tyle razy dobrze postąpiono.
Kerjean myślał już o wyniesieniu Dagoberta do godności kierownika warsztatów, a na Bouton-d’Ora patrzył z pewną dumą, jak Fryderyk wielki, patrzący na olbrzymich swoich grenadyerów.
Olbrzym i karzeł nie dali się olśnić łaskawością, jaką ich obdarzano, nie tracili z pamięci listów swoich ułaskawiających, i czekali niecierpliwie okazyi, ażeby na nie zasłużyć jak najprędzej.
Zajmiemy się w tej chwili Dagobertem i Bouton-d’Orem i powrócimy do opowiadania przerwanego chwilowo temi szczegółami.
Jedenastego dnia po uwięzieniu Gorju i jego gości i po umieszczeniu Janiny w Salpertière oraz ucieczce Periny, karzeł i olbrzym, około dziewiątej wieczór, zatrzymali się przy ulicy Corisaie, przed znaną nam kratą żelazną.
Dali sygnał, jaki już słyszeliśmy parę razy i na jaki markiz oczekiwał zawsze niecierpliwie...
Tym razem nie pan de Rieux przyszedł im jednakże otworzyć, ale kamerdyner jego, przybyły przed tygodniem z Brest, człowiek, któremu René ufał jak najzupełniej... On wprowadził przybyszów do małego saloniku na parterze...
Szeroka twarz Bouton d’Ora wydawała się bardziej dziś, niż zwykle ożywioną... Dagobertowi oczy błyszczały...
— Mamy honor złożyć nasze uszanowanie panu markizowi!... powiedział karzeł, kłaniając się do ziemi...
— Straciłem już nadzieję, że was kiedy zobaczę!... wykrzyknął René...
— To pan markiz źle nas sądził... szepnął z uszanowaniem Dagobert...
— Dla czegóż tak długo nie dawaliście żadnej o sobie wiadomości?...
— Bo nie mieliśmy nic nowego, nic interesującego dla pana markiza...
— A dzisiaj?... zapytał żywo oficer marynarki...
— Dzisiaj jesteśmy w możności zadowolnić pana markiza... dokończył Dagobert...
— Zupełnie?...
— Nie tak zupełnie znowu, żeby można działać: zaraz dziś w nocy, albo chociażby jutro... ale najzupełniej nam się chyba uda...
Oczy markiza zabłysły...
— Może... może bardzo prędko!... zakończył Dagobert... i wyjął z kieszeni dwa przedmioty i położył je na stole przed markizem...
— Co to jest?... zapytał René...
— Klucz i kawałek wosku, na którym jest wycisk, jak się pan markiz może o tem przekonać od jednego rzutu oka...
— Cóż to za klucz?...
— Od drzwi, stanowiących komunikacyę podziemną z apartamentami Hotelu dyabelskiego...
— A ten wycisk?...
— To zamek drzwi następnych... Jutro zaraz ten sam towarzysz, który zrobił ten klucz oto, zabierze się do roboty drugiego klucza z tego wycisku... i śmiem utrzymywać, że nie będzie potrzebował poprawiać swojego arcydzieła...
— Więc tajemnicze przejście ma tylko dwoje drzwi?...
— Ani mniej, ani więcej, panie markizie... Przekonałem się o tem na własne oczy ubiegłej nocy, podczas, gdy baron de Kerjean zwiedzał warsztaty... Zagrałem w grubą grę nieprawdaż?.. Ale co robić?... Kto nie ryzykuje, nic nie ma!... Prawie w trzeciej części przejścia pomieszczone są drzwi drugie... Ponieważ były otwarte, mogłem więc swobodnie odcisnąć zamek i będziemy mogli otworzyć go kiedy nam się spodoba... Na końcu korytarza potrzeba wejść na schody i unieść klapę, ażeby się znaleźć w salonach hotelu...
— Wyśmienicie!... Ale przejście to jest zapewne pilnie wewnątrz strzeżone...
— Nie...
— Pewnym jesteś?...
— Najpewniejszym.. baron de Kerjean ufa podług wszelkiego prawdopodobieństwa, grubości drzwi i silnym zamkom, i nie podejrzewa, aby ktoś miał interes dostawać się do jego mieszkania tą tajemniczą drogą... Jeżeli się nie mylę, to pójdzie nam gładko... Gdyby jednak ktoś znalazł się na naszej drodze... no... to tem gorzej dla niego... Bouton d’Or zabawi się wtedy nożem...
O!... niech pan; będzie spokojny... wykrzyknął olbrzym... znamy my się z tym dobrze...
— Krew!... mruknął René z widoczną odrazą.
— Mam honor zapewnić pana markiza... rzekł Dagobert... że wypadek to nieprawdopodobny... Nie spotkamy nikogo przynajmniej w korytarzu, bo co do pałacu, za to nie odpowiadam...
— Położenie się zmieni, skoro tylko próg jego przestąpimy... odpowiedział markiz... jeżeli bowiem chcieliby nas wypchnąć siłą... i my użyjemy siły, a prawo będzie po naszej stronie...
— To jasne, jak dzień... potwierdził Bouton Or.
— Bo... ciągnął René... żeby doprowadzić do skutku śmiały nasz zamiar... nie możemy, o ile mi się zdaje, pozostać o własnej sile...
— I ja jestem tego zdania... potwierdził Dagobert...
— Czy z ludzi Kerjrana, z którymi jesteście w ciągłym stosunku, nie możnaby kilku przekupić, nie obawiając się zdrady z ich strony?...
— Wszyscyby się dali przekupić... ale nie śmiałbym im proponować... Zaledwie jest dwóch, czy trzech takich, na których mógłbym liczyć... Czy pan, markiz upoważni mnie do traktowania z nimi i oznaczenia im wynagrodzenia po spełnionym czynie?...
— Daję ci najzupełniejszą ku temu władzę...
— Nawet, gdybym im obiecał listy ułaskawiające?...
— Czy ludzie, o których mówisz, są mordercami?...
— Nie, panie markizie... nie mają nic podobnego na swojem sumieniu... są to zwyczajni złodzieje...
— W takim razie, prosić będę za nimi naczelnika policyi, a pan de Sartines, uwolniony przezemnie od fałszerzy pieniędzy, nie odmówi mi z pewnością...
— Jeżeli tak, to pan markiz może liczyć na trzech nowych sprzymierzeńców...
— Z kamerdynerem moim, którego wierność i odwaga granic nie mają, będzie nas zatem siedmiu... Czy to wystarczy?...
— To więcej, niźli potrzeba do porwania jednej kobiety... odrzekł Dagobert... Cała służba spać będzie, a zanim się obudzi, my już daleko odlecimy...
— Kareta czekać będzie na ulicy l’Enfer... ciągnął René... ja sam będę powoził, gdy po skończonej wyprawie będziemy mieli baronową de Kerjean w naszych rękach...
— Kiedy pan markiz działać pragnie?...
— Jak można najprędzej, ale to od was więcej, niż odemnie, zależy...
— A więc dzisiejszej nocy zajmiemy się kaptowaniem ludzi... jutro drugi klucz posiędziemy... następnej nocy przekonamy się, czy klucz łatwo funkcyonuje... i jeżeli pan markiz uważa za stosowne, możemy popróbować szczęścia na trzecią noc z kolei...
— Zgoda... odrzekł René. A czy was jeszcze zobaczę?...
— Nie... Chyba w razie, gdyby zaszła jakaś nieprzewidziana przeszkoda, o której musielibyśmy uprzedzić pana markiza...
— Na którą godzinę naznaczacie schadzkę?...
— Na dwunastą w nocy.
— Gdzież spotkam się z wami?...
— Na ulicy Tombe-Issoire, przy furtce...
— Jak zdołacie mnie i mojego kamerdynera wprowadzić do podziemi?...
— Nic łatwiejszego... Przygotujemy ubranie i pan markiz przebierze się za robotnika, poczernimy panu twarz i ręce uczynimy niepodobnym do poznania... To samo zrobimy z kamerdynerem... Poprowadzę pana markiza i powiem mu hasło... Szyldwach zna mnie dobrze i nie zrobi żadnej kwestyi... Bouton d’Or uczyni to samo z pańskim kamerdynerem... Dostawszy się do podziemi dam znak moim trzem ludziom... Zbierzemy się około pana markiza, zasłonimy go przed niepotrzebnemi oczami i skierujemy się ku drzwiom przejścia... Skoro je otworzymy i wejdziemy w korytarz, zaraz je za sobą zamkniemy i sprawa wygrana, bo niepodobnaby było nas gonić, gdyby nawet spostrzeżono nasze nagłe zniknięcie, co zresztą także wydaje mi się nieprawdopodobnem... Widzi pan markiz, że wszystko przewidziane, i że gdyby nas fatalność jaka zawiodła w ostatniej chwili, nie będzie to winą planu, dobrze i ostrożnie obmyślanego...
— Wierzę, że nam się uda, wierzę w to z całej duszy!... odpowiedział René. A przytem oddaję najzupełniejszą sprawiedliwość gorliwości waszej... Cokolwiek się stanie, obiecana nagroda słusznie wam się będzie należeć i z pewnością was nie ominie...
— Więc... zapytał Dagobert z zapałem, więc nasze ułaskawienie?...
— Otrzymacie je odemnie za trzy dni, daje wam na to słowo honoru.
— Niech żyje pan markiz!... wykrzyknęli z zapałem Dagobert i Bouton d’Or. Niech błogosławioną będzie ręka, która nas ocaliła.
I obaj bandyci opuścili pawilon przy ulicy de la Corisaie, a karzeł raz jeszcze powtórzył:
— Za dwa dni, panie markizie, o północy!... Ulica Tombe-Issoire przy furtce pustego placu...
— Bądźcie spokojni... odrzekł żywo René, nie będziecie czekać na mnie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.