<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI
Przestępstwo rozbitka.

Z każdą chwilą coraz więcej burzył się ocean Spokojny, coraz wyżej piętrząc bałwany. Rzekłbyś, że wydźwignęła go wgórę jakaś siła tajemna, wydarta z dna niezmierzonej głębiny. Góry wodne, w tej chwili godne takiego miana, nadbiegały z południa w skłębionej ciżbie, pokryte olbrzymim pokrowcem śnieżnobiałej piany, i z rykiem przeciągłym łamały się o boki okrętu, który z trzaskiem ustawicznym przechylał się gwałtownie to na bakier to na sztymbor, to znów nagle stawał dęba jak koń uderzony ostrogą.
Morze, utraciwszy blask świetlanego lazuru, sposępniało, jakby chciało iść w zawody z czarniawą barwą chmur, które tłocząc się bezładnie, pędziły po niezmiernych przestworach niebios.
Wiatr, który jeszcze przed chwilą dął w jednym kierunku, nagle jakby oszalał, hasając impertynencko z południa na północ, ze wschodu na zachód i sposobiąc się do gwałtownego ruchu wirowego. Świstał wśród olinowania „Nowej Georgji“, zawzięcie potrząsał pomarszczonemi kliwrami, chrzęścił żaglami i niemal zginał maszty.
Kapitan Hill, spojrzawszy na barometr, stwierdził nie bez wielkiego wzruszenia, że strzałka wskazuje niezwykłą cyfrę 705 milimetrów!
— Czeka nas prawdziwy cyklon! — ozwał się do porucznika Collina, który stał przy sterze.
— Skądże się biorą owe cyklony, czyli tajfuny, które zdobyły sobie tak smutną sławę na morzach japońskich i chińskich oraz na oceanie Spokojnym? — zapytał porucznik.
— Zazwyczaj powstają wskutek spotkania dwóch lub więcej przeciwnych prądów powietrza, wywołujących ruch kołowy nader niebezpieczny dla okrętów, które znajdą się pośrodku.
— Czy rozciągają się na znacznej przestrzeni?
— Przeważnie mają zasiąg od czterystu do pięciuset kilometrów; widywano jednak cyklony, ciągnące się na tysiąc kilometrów. Właśnie lękam się, że ten cyklon, który nam zagraża, ma podobne rozmiary, bo spadek barometru jest bardzo poważny.
— Jaki kierunek miewają zwykle cyklony?
— Najczęściej ciągną z południo-zachodu na północo-wschód, a ich ruch wirowy przy spotkaniu się dwóch prądów odbywa się zazwyczaj od strony prawej ku lewej.
— Więc będziemy mieli trąbę morską?
— Być może, poruczniku; dobrze byłoby też przygotować naszą małą armatkę.
— Czy pan zamierza rozbić burzę kulami?
— W większości wypadków sam wybuch wystarcza, by ją przerwać na chwilę. Kula nie odniosłaby skutku, gdyż zdołałaby co najwyżej przebić słup wody.
— Ale to niebezpieczne dla okrętu, który znajduje się wpobliżu!
— Tak, to prawda… bo masa wody, opadając w morze, powoduje wielkie falowanie… Jednakże wszystkiego raczej należy wypróbować, niż dać się otoczyć przez rozszalałe ściany wodne, które są obdarzone taką siłą obrotu, że potrafią zagarnąć lub wzbić wgórę nawet największe okręty.
Rozmowę przerwała potężna błyskawica, która niby szabla olbrzymia rozcięła zwały chmur; w chwilę później ozwał się głuchy grzmot, gubiący się w oddalach widnokręgu.
Kapitan Hill zeszedł ze swego posterunku i, trzymając w ręku tubę, wstąpił na mostek kapitański, by komenderować każdym manewrem. Porucznik Collin podążył na przód okrętu, gdzie okrętnicy ustawiali się do zwijania żagli.
Huragan zbliżał się z nadzwyczajną szybkością, zakłócając morze i niebo. Natarczywe podmuchy wiatru, schłostawszy i rozkołysawszy fale, piętrzące się ustawicznie z hukiem przeraźliwym, wspinały się jedna za drugą na pokład „Nowej Georgji“, która z chyżością ptaka mknęła ku południo-zachodowi.
Słońce od kilku godzin znikło, i na oceanie zaciężyła ciemność głęboka. Przy świetle jednak błyskawic widać było porwane cyklonem i trzepocące się w powietrzu wielkie albatrosy o białem i czarnem upierzeniu, tęgich dziobach zdolnych przebić czaszkę ludzką i okazałych skrzydłach mających co najmniej pięć stóp długości. Widać było, jak borykały się z wiatrem, kłębiąc się ponad falami, a wśród ryków i poświstów rozdąsanej przyrody słychać było ich wrzaski chrapliwe i niezgodne.
Mieszkańcy morza byli też jakby zaniepokojeni, gdyż pomiędzy falami ukazywały się nieprzeliczone zgraje rekinów o potężnych szczękach uzbrojonych trzema rzędami zębów; w powietrzu zaś unosiły się zastępy dziwnych ryb latających, jaskółek morskich[1], opatrzonych szerokiemi, podobnemi do skrzydeł płetwami. Ryby te wzbijają się wgórę silnem uderzeniem ogona, przebiegają przestrzeń 150-200 metrów, poczem ledwie opadłszy w morze, podejmują lot powtórnie, rozpościerając płetwy brzuszne i poruszając niemi tak szybko, jakby ich miały nie dwie, ale cztery.
„Nowa Georgja“, choć zaatakowana zewszechstron przez wielkie przelewy, wdzierające się niekiedy na sam pokład, trzymała się jednak tęgo i dzielnie stawiała czoło huraganowi.
Wiedziona żelazną ręką starego Asthora, trzymała się trwale kierunku południowo-zachodniego, by w ostatecznym razie móc znaleźć schronienie w zatokach którejś z wysepek. Kołysała się nieboga rozpaczliwie, pokrywała się od plichty do rufy wodą, nurzała się w łonie fal opryskujących pianą jej silne burty, wdzierała się na czuby gór ruchomych, staczała się na dno przepaści, bukszprytem chłostała przelewy, ilekroć nachyliła się wprzód, jednakże zawsze wychodziła zwycięsko z tych ciągłych opresyj.
W pewnej chwili wiatr oddawna rozpętany, wyzbywszy się wszelkich hamulców, skręcił w stronę południowo-zachodnią, wywołując owo spotkanie dwóch prądów powietrza, które jest zarodkiem cyklonów. I oto na południu ukazał się jakby stożek, zstępujący, zda się, z chmur, by usadowić się na wzburzonej powierzchni morza.
Kapitan Hill, choć człek odważny i zdecydowany na wszystko, pobladł na ten widok.
— Na południu powstaje trąba morska! — rzekł, zwracając się do porucznika Collina, który przyszedł za nim na mostek kapitański.
— „Nowa Georgja“ umyka śpiesznie, panie kapitanie — odrzekł porucznik. — Może, nim trąba się utworzy, my już będziemy daleko.
— Miejmy w Bogu nadzieję! Nie boję się o siebie, ale o moją biedną Annę.
— Bądźmy dobrej myśli, panie kapitanie.
Huragan wciąż rósł na siłach. Uderzenia wichury były tak gwałtowne, jakby siłę swą zawdzięczały trąbie powietrznej oddalonej o parę zaledwie kroków od okrętu. Maszty chybotały się okrutnie, z żagli leciały strzępy, najtęższe brasy i gafle chwierutały się jak źdźbła zboża, a najgrubsze wanty i sztaki trzeszczały, tak iż każdej chwili można się było obawiać ich pęknięcia.
Fale za falami wskakiwały na okręt, waląc weń zawzięcie z przodu i od rufy, od bakortu i sztymborku, obluzowując liny i pachołki, przerzucając szalupy i tworząc wyłomy w burtach. Zdało się, jakoby się zawzięły rozbić boki okrętu, by wciągnąć go w straszne otchłanie oceanu Spokojnego.
Zapadła noc czarna jak dno beczki z dziegciem. Nic nie było widać oprócz ciemności, które zdawały się gęstnieć z każdą chwilą, jakby chciały powiększyć niesamowitą grozę oceanu. Jedynie na widnokręgu migały niekiedy błyskawice; przy rażącem, nagłem ich świetle widać było matrosów, co z włosami rozwianemi, pobladłemi twarzami, błędnemi oczyma i w zachlapanej odzieży biegali po pokładzie. Na mostku dostrzec można było wysoką sylwetkę kapitana, a na przodzie okrętu ponurą postać rozbitka.
Wśród wycia wichury, poświstu wiatrów i ryku fal rozlegały się co pewien czas z czarnej czeluści gatu wstrząsające ryki dwunastu tygrysów, oraz odgłosy zapamiętałych uderzeń o boki klatki, zadawanych przez bestje przerażone hałasem burzy i miotaniem się okrętu.
Koło północy rzuciła się na okręt silniejsza jeszcze zawierucha — tak gwałtowna, że zalała wodą cały przód okrętu.
Kapitan Hill, obawiając się, że „Nowa Georgja“ może zbyt silnie przechylić się na jeden z boków i nie powstać więcej, kazał zwinąć topżagle i bramżagle, pozostawiając w rozwinięciu jedynie żagle dolne.
Kilku marynarzy zaczęło wdrapywać się na drabinki sznurowe, jednakże wstrząsy, których doznawał okręt, oraz zapędy fal, sięgające znacznie ponad klamburty, udaremniły śmiałkom to przedsięwzięcie; byli więc zmuszeni zejść na pokład, nie chcąc, by poniosła ich wichura i rzuciła w przestwór huczących bałwanów. Dwom tylko ludziom udało się po przebyciu tysiącznych niebezpieczeństw dotrzeć do krajcbramrei i zwinąć żagiel.
Natomiast fokżagiel, silnie wydęty przez wichurę, szamotał się tak bardzo, że zagrażał bezpieczeństwu okrętu i fokmasztu. Trzeba było koniecznie zwinąć go, a przynajmniej unieszkodliwić silnym ciosem noża.
Porucznik Collin, człek młody i w gorącej wodzie kąpany, a przytem lekceważący sobie wszelkie niebezpieczeństwa, widząc daremne wysiłki marynarzy, rzucił się ku przodowi okrętu i, uchwyciwszy silnie drabinkę, jął wdrapywać się wgórę. Po chwili zniknął w ciemności. W tejże chwili poruszył się z miejsca ktoś drugi; był to rozbitek.
Niedostrzeżony przez nikogo wśród głębokiej ciemności i uderzeń bałwanów, zmiatających bezustanku pokład okrętu i nie pozwalających matrosom zachować równowagi, uczepił się liny grotmasztu i z małpią zręcznością wspiął się oburącz wzwyż, a w chwilę później znalazł się jednocześnie z porucznikiem na fokrei.
— Ty tu, Billu? — spytał porucznik, widząc go wpobliżu.
— Tak jest, panie poruczniku — odpowiedział rozbitek z dziwnym akcentem w głosie. — Zrobiłem panu niespodziankę?
— Którędy tu wszedłeś?
Nieszczęśliwy porucznik stawiał jedynie słaby opór i czuł, że napastnik dusi go coraz gwałtowniej…
— Po grotsztaku.
— Pomóżże mi więc.
Porucznik siadł okrakiem na rei, trzymając się biegnącej wgórze sztaby żelaznej, a oparłszy nogi o linę, znajdującą się poniżej, starał się dostać do bras, aby zwinąć żagiel. Nagle poczuł, że czyjeś ręce ścisnęły mu kurczowo gardło z taką siłą, że nie był w stanie wydać nawet najlżejszego okrzyku. Czyniąc rozpaczliwy wysiłek, odwrócił głowę i ujrzał za sobą potworną twarz rozbitka, wykrzywioną szatańskim uśmiechem.
Porucznik pomyślał o obronie. Oderwawszy więc jedną rękę od belki, próbował odtrącić nią napastnika. Atoli rozbitek był człowiekiem silnym, a w owej chwili wydawał się trzykroć silniejszy.
Statek, wstrząsany falami, chwiał się zaciekle; wiatr huczał groźnie wśród omasztowania i miotał gwałtownie reją, a oni obaj wiedli wciąż z sobą zawziętą walkę w milczeniu. Nieszczęśliwy porucznik, nie mogąc opuścić rei, by nie rozbić się o pokład okrętu, stawiał jedynie słaby opór i czuł, że napastnik dusi go coraz gwałtowniej.
Ta walka, tocząca się pośrodku między niebem a morzem, wśród gęstej ciemności i ryczącego szturmu, trwała zaledwie minutę. Porucznik Collin poczuł nagle, że ręce napastnika ściągają go na koniec rei…, poczem stracił przytomność.
Rozbitek czekał chwili, gdy okręt przechylił się na sztybor. Wówczas wyprostowawszy się i uchwyciwszy reję obiema nogami, jednem pchnięciem strącił swą ofiarę w głębinę rozszalałego żywiołu. Collin znikł w falach bez śladu.
— Ten już nie piśnie ni słówka! — mruknął głucho rozbitek. — Idźże spytać się ryb, czy powiozą mnie na wyspę skazańców.
Powiódł wkoło oczyma, by przekonać się, czy nikt go nie widział, poczem w milczeniu zszedł na pokład, mieszając się między załogę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. Exocoetus evolans