<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Druga młodość
Pochodzenie Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Druga młodość.

Poznałem ją, gdy jeszcze była panienką na prowincyi. Wówczas, przed laty, przebywałem w tej okolicy u znajomych celem polowania. Okolica ta górzysta, leśna, obfitująca w rozmaitego rodzaju dziczyznę, do tego stopnia, że nieraz spotykało się lisa, albo wilka o jakie sto kroków od zająca, albo od szeregu dzikich gęsi, pływających spokojnie po stawach, jakich tu również nie brakło.
Stary baron, jej ojciec, wysłużony pułkownik, przyjął mnie bardzo życzliwie i zaprosił do częstych odwiedzin na przyszłość, z czego oczywiście nie omieszkałem skorzystać i byłem częstym gościem w uroczym, małym zamku, którego mury i wieżyce, oplecione bluszczem, gotyckie okna, balkony i kręte schody, przypominały górzystą krainę Szkocyi.
Bernardyna była jedyną córką barona, a że matka jej dawno odumarła, więc młoda dziewczyna sprawowała rządy gospodyni, nie zaniedbując wszakże rozrywek prawdziwej amazonki. Jeździła konno wspaniale, strzelała celnie, jak opryszek, wiosłowała wreszcie tak, że budziła istny podziw zręcznością i odwagą. A była przytem istną pięknością. Postać o wspaniałych liniach posągowych, twarz owalna, świeża, usta koralowe, oczy duże, niebieskie, włosy jasnoblond, bujne, złożyły się na obraz pełnej młodości i piękna.
Byliśmy ze sobą przyjaciółmi, nic więcej, ale jej miękkie, dystyngowane ruchy, czy to na koniu, czy na przechadzce, czy w saloniku, jej uśmiech, jej wdzięk, budziły we mnie uczucia bardzo wiele mówiące. Niestety, nie ja jeden tonąłem w zachwycie. Szczęśliwy był Marceli, który jej prawie na krok nie odstępował podczas polowania i przejażdżek, pełniąc u jej boku funkcye pazia, albo raczej wiernie oddanego sługi.
Można było odrazu odgadnąć, że oboje kochali się, może nawet do szaleństwa. Była to jednak miłość taka sobie młodzieńcza, żywiołowa, nie krępowana rozsądkiem. Oboje wiedzieli zresztą bardzo dobrze, że nigdy się nie pobiorą, ponieważ przyjaciel mój, Marceli, był ubogi, a tylko wiekiem jej równy. Oni jednak na to bynajmniej nie zważali. Bernardyna była wolna, nie miała ani matki, ani ciotki, ani guwernantki, któraby śledziła jej kroki. Wykorzystywała więc dziewczyna swą wolność i dała się porwać, samochcąc, potędze miłości, która uczyniła ją szczęśliwą. Młoda dusza rozkwita; jak kwiat do słońca...

∗                    ∗

Znałem ją jako piękność niezwykłą i dlatego, gdy po latach kilkunastu spotkałem ją w Paryżu, doznałem bardzo przykrego uczucia... Była zamężna od lat czterech i wyglądała na trzydziestkę. Piękność jej i młodość poszły na marne odrazu, z powodu pierwszego dziecka, a może zresztą i z innego powodu. Wyszła zamąż, bo życzył sobie tego ojciec. Mąż jej, hrabia Ronstan, był dyplomatą. Posiadał wiele orderów i mało... włosów, ale za to twarz jego zdobiły prześliczne angielskie bokobrody. Starszy od niej o lat dwadzieścia, poważny, elegancki, dumny, w słowach i ruchach ograniczony, był doskonałym typem wielkiego pana. Zdaje się, że na świecie nic go nie interesowało, nie miał pociągu do żadnych zabaw i sportów. Jeżeli należał do Jockey-Clubu i grał tam czasem w karty, jeżeli miewał stosunki z kosztowną przyjaciółką, która przedtem zabrała pewnemu rumuńskiemu księciu majątek i imię, to czynił to wszystko jedynie dlatego, że należało to do... dobrego tonu. Z tych samych przyczyn utrzymywał stajnię rasowych koni i nie opuścił żadnych wyścigów.
Bernardyna zaś nabrała zupełnie przeciwnych manier. Ziewała nieustannie, nawet w teatrze, nawet u krawcowej, podczas konferencyi nad nową, najmodniejszą suknią.
Wydała mi się wyższa, niż przedtem. Postać jej wzrostu, mniej więcej średniego, wydłużyła się, schudła. Gdy się wydekoltowała, ramiona jej przybierały formę dwóch znaków zapytania i wydłużały się nad miarę. Najlepsza szminka nie zdołała ukryć na jej twarzy licznych piegów i plam. Była to twarz o mało co niepodobna do oblicza zabalsamowanej przed sześciu tysiącami lat księżniczki egipskiej. Oczy jej przygasły, jak płomyk w dogorywającej lampie, a uśmiech, ongiś tak czarowny, przemienił się w coś groźnego i smutnego bez granic.
W przeciwstawieniu do niej, hrabia był uosobieniem uprzejmości, ona jednak nie miała nic dla niego prócz urywanych, opryskliwych półsłówek, giestów zdenerwowania, niechęci i spojrzeń, oznaczających nietajoną nienawiść.
A mimo to była to — jak się zwykle mówi — cnota chodząca. Nie można jej było zarzucić nawet najmniejszego błędu; nie mówiono o niej wcale, nie interesowano się nią, jakby wogóle nie istniała. Czasem, gdy wyszła na przechadzkę, podziwiano jej kosztowną toaletę, jej samej... nie raczył nikt zauważyć.
Widziałem ją raz w lasku, gdy jechała konno. Tańczyła na siodle, jak małpa na grzbiecie pudla. To już nie była ta, która budziła ongiś we mnie tyle podziwu, tyle zachwytu! Przepadło wszystko, minęło, utonęło w przeszłości, w pyle archiwalnym, jak statuy Canovy, obrazy Tycyana, jak elegie rzymskiego Göthego... Minęło wszystko bezpowrotnie!

∗                    ∗

W dwadzieścia lat później spotkałem hrabinę w pewnej miejscowości kąpielowej w Czechach. Była już wdową. Zmieniła się do tego stopnia, że jej poznać nie mogłem. Było to wieczorem na deptaku. Byłbym ją ominął, gdyby była się nie zatrzymała, i nie ozwała się do mnie:
— Co pan tu robi, zwaryowany człowieku? — zapytała mnie, śmiejąc się z mego zakłopotania, a właściwie zdziwienia. Odmłodniała zupełnie. Nikt nie byłby jej przypisywał więcej lat nad trzydzieści, a mimo to dźwigała na sobie już pełne cztery krzyżyki. Nabrała nieco tuszy, zaokrągliła się w liniach i była z pewnością piękniejsza, niż ongiś za czasów panieńskich. Ta sama natura bachantki, co pod wieczór kwieciem stroi swą głowę, została wyposażona we wszystkie wdzięki kobiety dojrzałej, pełnej piękna i niewysłowionego uroku. Piękną, owalną i świeżą twarzyczkę zdobił uśmiech więcej może niż czarowny, oczy nabrały blasku i życia. Postać cała wogóle posiadała w sobie coś majestatycznego, coś, co mężczyzn podbija, lecz równocześnie nakazuje powagę i budzi cześć, jaką się ma dla wielkich bóstw...
Następnej zimy spotkałem się z nią znowu w Paryżu i podziw mój dla niej spotęgował się niepomiernie. Odmłodniała w istocie i zupełnie na duszy i na ciele. Mimowoli rodziły się w mej myśli pytania, czy ta kobieta zdołała posiąść łaskę indyjskich fakirów, którzy wrócili jej młodość, czy też kąpała się w krwi ludzkiej, na wzór węgierskiej magnatki Elżbiety Nadesdy...

∗                    ∗

Losy zagnały mnie następnej jesieni znowu w okolicę, gdzie zawiązał się niewinny romans pięknej Bernardyny z Marcelim. Jeździłem całymi dniami po kniejach i polach ze strzelbą u boku i pewnego pięknego dnia spotkałem się... z hrabiną Ronstan, wyruszającą właśnie na polowanie.
Zatrzymała konia i podała mi rękę z wielką życzliwością. Przebywała ona wówczas sama w zamku, który przedtem należał do jej ojca.
Po krótkiej rozmowie o tem to o owem, ozwała się do mnie hrabina:
— Chce pan widzieć, jak ja poluję na zające z chartami?
— I owszem — odrzekłem. — Pani wie przecie, że kobiety okrutne interesują mnie ogromnie.
Rozśmiała się z tego wyrażenia, uderzyła mnie lekko cuglami i dała znak do rozpoczęcia nagonki. Wkrótce charty wytropiły zająca i zaczęła się wspaniała gonitwa przez wyrwy, rowy i powalone kłody drzewa.
Warto było przypatrywać się tej pięknej kobiecie, jak z dzikim animuszem, do Scytki dawnej podobna, kierowała wierzchowcem czystej krwi angielskiej, z niesłychaną zręcznością i odwagą. Niebawem zniknęła w lasku brzozowym, a ja udałem się swoją drogą. Następnego dnia jednak ujrzałem ją znowu. Grała w swoim parku w tennisa z kilkoma paniami i panami, zaproszonymi z sąsiedztwa. Tym razem wprawiały mnie w zdumienie elastyczne, miękkie ruchy jej postaci o liniach pięknych w całem znaczeniu wyrazu. Zauważyłem, że ma tak zgrabną nóżkę, jaka należy do rzadkości. W chwili, gdy trafiała w piłkę, wydawała okrzyk z dziwnym akcentem energii.
I tak przez dłuższy czas ja polowałem, ona polowała również, wiosłowała i zabawiała się w licznem towarzystwie. Nadeszła wreszcie jesień, liście drzew pożółkły, szron każdego poranka pobielał łąki i ścierniska, od północy powiewał coraz ostrzejszy wietrzyk, zwiastując blizką zimę, a hrabina ani myślała o powrocie do Paryża. Było to dla mnie trochę ciekawe, w każdym jednak razie zajmował mnie więcej lis, który, jak mnie poinformował pewien chłop, co noc wychodził na brzeg lasu w pobliżu zamku pięknej hrabiny i można go było łatwo upolować. To też pewnej nocy księżycowej wziąłem strzelbę i udałem się na zasadzkę, kryjąc się w krzakach w pobliżu zamku.

∗                    ∗

Lis wcale nie przyszedł, ale natomiast inna kosztowniejsza zwierzyna wpadła w mą sieć...
Leżałem w trawie za krzakiem. Przedemną rozprzestrzeniała się niewielka łąka, na której kładła się biała poświata księżycowa, a dalej czernił się potężny las.
Nagle otwarła się furtka w parkanie od parku i ukazała się w niej wspaniała postać kobieca. Cicho, ostrożnie zamknęła furtkę, podniosła wysoko jedwabne suknie i zakwefiwszy twarz gęstą, białą woalką, poczęła się zbliżać ku mnie.
Była to hrabina Ronstan.
Szybko i z pewną trwogą przekradła się przez zarośla i stanąwszy o jaki metr odemnie klasnęła w dłonie. Na ten znak wyskoczył z ukrycia tęgi, rosły młodzieniec, liczący najwięcej lat dwadzieścia i padł jej do nóg... Objęła go lubieżnie w ramiona i poczęła pieścić...
A więc zagadka dla mnie wyjaśniona. Poznałem środek odmłodzenia, nie kabała oryentalna, nie kąpiel w krwi ludzkiej, lecz nowa miłość, mniej niewinna, ale szczęśliwsza, niż poprzednia, zwróciła pięknej Bernardynie młodość w całej pełni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.