[114]VI.
Lo giorno se n’andava, e l’aer bruno
Toglieva gli animai che sono’n’terra
Dalle fatiche loro.
DANTE.
Dzień odchodził, a noc miła,
Ludzkie trudy łagodziła.
Ach! puśćcie mnie, to chwila, w któréj w mgliste koło,
Zdymiony poziom chowa swe nierówne czoło,
A płonący gwiazd olbrzym odstępuje nas;
Las wielki, żółkniejący, pagórki pozłaca,
Rzekłby kto, iż gdy teraz jesień dnia ukraca,
Dészcz z słońcem na przemiany zardzewiły las.
Któż ten krąg znowu wzbudzi, kto mu powstać każe?
Tak gdy siedząc sam dumam, a cień korytarze
Coraz gęściéj zalega, cóżto zjawia się?
Jakiś gród maurytański, świetny, niepojęty,
Jak gdyby snop ognisty z racy wywinięty,
Swémi złotémi strzały w dali przebił mgłę.
O gienjusze! niech gród ten obudzi, odmieni,
Pieśni me tak posępne jak niebo w jesieni;
Niech odbije w méj duszy swój uroczy blask,
I w przytłumionéj wrzawie niech długo nie gaśnie;
Niech czarodziejskich zamków wieże skréśli jaśnie,
I, tak karbując poziom, mglisty szérzy brzask.