Wybór poezyj pomniejszych Wiktora Hugo/Dumania/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Dumania
Pochodzenie Wybór poezyj pomniejszych Wiktora Hugo
Wydawca Hipolit Skimborowicz
Data wyd. 1849
Druk Drukarnia Gazety Porannej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bruno Kiciński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DUMANIA.


I.
LIRA I ARFA.
Alternis dictis amant alterna Camoenne.

— VERGILIUS. —
Et caepit loqui, prout Spiritus Sanctus dabat eloqui.

— ACTA APOSTOLICA. —
lira.

Spij synu Apollina! w wawrzyny cię zdobię,
Spij w pokoju, sióstr dziewięć twe dzieła wynoszą,
Mglisty snów orszak buja nad tobą z roskoszą,
I lira nuci przy tobie.

arfa.

Młodzieńcze! synu nędzy! przerwij słodycz snu;
Nazbyt gnuśne marzenie zakryło ci świat,
A gdyś spał, nieszczęśliwy twój bliźni, twój brat
Przyszedł, i wsparcia twego dotąd czeka tu.

lira.

Twa młodość drogą jest chwale;
Już od urodzenia chwili,
Muzy kochały cię stale,
Ludzie stale cię wieńczyli;
Nie lękaj się bóstwa czasu,
Olimp jest płodem Parnasu,
Poeci bogów stworzyli.

arfa.

Pomnij żeś niewiasty dziécię;
Przy twéj kolébce płakała,
Cierp więc. Twe znikome życie,
Błyszczy jak światłość niestała.
Bóg, twój Pan, znaki jawnemi,
Zakréślił ślad twój na ziemi,
I grób, gdzie zgaśnie czcza chwała!

lira.

Śpiéwaj! Jowisz świat wstrząsa jednem oka mgnieniem,
Wenus Marsa z miłosném ściska uniesieniem,
Irys błyszczy w powietrza, Flora płodzi kwiaty,
Śpiéwaj, jak nieśmiertelni potrójném stąpieniem
Całe przemierzają światy. —

arfa.

Módl się! Bóg tylko jeden! on się skruchą wzrusza,
Wiecznie jeden i dobry, łaską grzéchy myje;
Wszystko powstawszy z niego na nim się roskrusza,
On cały świat zapełnia, jak niezmierna dusza,
I śród nieskończoności nieśmiertelny żyje.

lira.

Wieszczu! od muz ukochany,
Dni w ustroniu błogiém kryj,
Ziemię tłoczy wiek miedziany,
Lecz ty w złotym wieku żyj.
Cicho czcząc domowe bogi,
Zdala mijaj miast pożogi,
I ich wrzący mijaj tłum;
Niech nawałność wre najsrożéj,
Samotniku! Cóż cię strwoży,
Gdy jéj ledwie słyszysz szum?

arfa.

Bóg cię wesprze, w Bogu żyj!
Czém Jan Święty był dla puszczy,
Tém bądź dla występnéj tłuszczy,
I niewiernych jak on chrzcij.
Idź zwiastować ludom ziemi,
Że nawałność wre nad niemi,
Że im nieba grozi sąd!
Niech twój głos i rada prawa
Jak grzmot silna, jak miast wrzawa,
Zaślepionych wstrzyma błąd.

lira.

Orzeł jest królem ptaków, ptakiem króla, świata;
Od Kaukazu do Atos, w oba ziemi krańce,
Dźwigając gromy, przelata;
Nad błyskawicą buja, oczy wraża w słońce.

arfa.

Gołąb’ zstępuje z nieba. Jego postać błoga,
Świętego ducha w boskiéj kryje tajemnicy,
Równo starcowi drogi jak świętéj dziewicy,
Niesie gałąź do Arki, światu głosi Boga!

lira.

Kochaj! Eros panuje w piekle, niebie, ziemi,
Pochodnią swoją w Sestos zatlił ognie lube,
Parysa ręką ściągnął Jlijonu zgubę;
Piękności się zmieniają, zmieniaj się wraz z niémi.
Miłostki są igraszek braćmi przyrodnémi.

arfa.

Sercu twojemu duszę wyszukaj dziewiczą,
Przywiąż się stale do niéj, złącz węzły świętemi!
Dwie istoty spojone z sobą tajemniczo,
Przemijając po téj ziemi,
Już dni swoje w niebie liczą!

lira.

Używaj! Potok żyjących
Upływa w umarłych kraje,
Mędrzec, w nieszczęściach rażących,
Wiatrom swe troski oddaje.
A gdy śmierć niespodziéwana,
Przyjdzie, jak towarzysz blady,
Dłoń mu ściśnie śród biesiady,
Z czego nie zna się rozśmieje,
W nocy, niemającéj rana,
Spiąć, błogą chwyci nadzieję.

arfa.

Dziel z bliźnim twój kawał chleba,
W smutku, łzy pomnij ociérać,
Czuwaj, wznoś modły do nieba,
Myśl, żyjąc, że masz umiérać.
Grzésznik ginąc, duma sobie,
Że jak w życiu tak i w grobie,
Znajdzie nicość. Wtém go zwoła
Budząca trąba anioła,
Wtedy pozna, że jest duszą,
Zadrży przed wieczną katuszą!

Słuchał pilnie poeta tych głosów z nad ziemi.
Które do odmiennego wabiły go celu,
I późniéj śmiał niekiedy wyrazy wątłémi,
Echom Parnasu nucić hymn Karmelu.




II.
JEHOVAH!

Domini enim sunt cardines terae
et posuit urbem super eos. —
CANT... ANNAE.

Bogu cześć! Jego imie w dziełach się promieni,
W jego ręku cudownie świat złączony błyska;
Za obręb wieków, wieczność on ciska,
A nieskończoność za obręb przestrzeni.

Rzekł do zamętu płodnym wyrazem,
Za jedném słowem świat wytrysł razem.
Przy nim archanioł liczy narody,
Gdy lat mijając i miejsc przegrody,
Wszechmogący, z swéj opieki,
Wiekom ludy wydziela, pokoleniom wieki.

Nie ma jego potędze kresu ani mety;
Czy gdy z sfery na sferę, płonące komety,
Tłoczy niezmierném tchnieniem, czy gdzie w świata końcu,
Zgasnąć jakiemu rozkazuje słońcu;
Czy pod grzmiący Ocean wprowadza Wulkany,
Czy gdy tak góry płaszczy jak korne bałwany,

Czyli, przelękłych piekieł sięgając krawędzi,
W głębię mórz płomienistych czarne duchy pędzi,
Całe stworzenie w jego obraca się myśli,
Wszystko w ślad idzie, który wszechmoc jego kréśli.
Ciska, śród groźnéj zimy, słońca promyk złoty;
Broni od chciwéj zbrodni wdowę i siéroty,
Albo, w dalekich niebios czczym obwodzie,
Świat nowy stwarza w przechodzie.

Czém jest człowiek? To życie co mu Bóg użyczył,
Przez krótką chwilę śmierci nieszczęście wydziéra,
Bóg mu żałobę zsyła, lub radość odbiéra;
Od kolébki do grobu kroki jego zliczył.

Gdy na arfach zanucą niebiańscy wybrani,
Imie jego powtarza świat tysiączném słowem;
A kiedy się rozlegnie w odgłosie grobowém,
Władcę swego klną piekła w płonącéj otchłani.

Tak anioły, cheruby, i sfery gwiaździste,
I świętych dusze za niemi,
Boże! z Twéj chwały tworzą śpiéwy uroczyste;
I dozwalasz, by nędzny mieszkaniec téj ziemi,
Dźwięk nikły mięszał między hymny ich wieczyste.

Bogu cześć! Jego imie w dziełach się promieni,
W jego ręku cudownie świat złączony błyska,
Za obręb wieków, wieczność on ciska,
A nieskończoność za obręb przestrzeni.





III.
ANTYCHRYST.
A gdy się skończą tysiąc lat, będzie rozwiązan Szatan z ciemnice swojéy y wynidzie, y będzie zwodził narody, które są na cztérech węglach ziemię Goga y Magoga.
APOKALIPSA Śgo Jana.
I.

Przyjdzie on, — gdy ostatnie zapadną wyroki,
Gdy się z krynicy życia wyczérpną potoki;
Gdy jak konających oczy,
Zblednie słońca blask uroczy;
Gdy dźwięk przeciągły, śród cienia,
Burzliwa przepaść rozszérzy;
Gdy zliczy piekło, tłumy swych płatnych żołnierzy,
Gdy w końcu, pod ciężarem górnego sklepienia.
Jak w starym wozie wytarta,
Zaskrzypi niebios oś zdarta.

Przyjdzie on, — gdy uczuje matka w swym żywocie,
Zlękłego płodu wzdrygnienie,
Gdy wzbronią oddać zwłokom ostatnie uczczenie,
Gdy wzbronią oddać hołdu umarłego cnocie,
Gdy morze, wzdęte z brzegów, wzburzy grzmiące tonie,
I okręt wieków, fala wieczności pochłonie.


Przyjdzie on, — kiedy duma, nienawiść i zbrodnie,
Świécące dawnym związkom ugaszą pochodnie,
Gdy ludy, wyglądając kresu niecierpliwie,
Ujrzą, jak świat ogniwo zgubi po ogniwie,
Wyrwami gwiazd, ognista pokryje się droga,
A w niebie, (jak po sali, w odblasku jasności,
Przechadza się gospodarz czekający gości)
Mijać będzie i wracać cień nieźmierny Boga.

II.

Narodom jak bicz się zjawi,
Okup więźniom zmarnotrawi;
Pan go poszle, by wszelkie winnice spustoszył,
I urodzaje rozproszył.
I nie będzie lud wiedział, głęboko zmięszany,
Czy on w innéj świata stronie,
Nosił berło czy kajdany.
I w swych pieśniach wesela i śpiéwach ucisku,
Pytać będą, czy ogień wieńczący mu skronie,
Jest z płomieni czyli z błysku?

Rysy jego niekiedy śmiertelnych uwiodą,
Bo niebiańskie wziąwszy wdzięki,
Błyśnie, w promiennym blasku, anioła urodą,
Swym wzrokiem, będzie wiosnę przypominał młodą;
Uśmiéchem — uśmiéch Jutrzenki.

Czasem, jako smok czarny z żelaznémi szpony,
Rozwinie skrzydła, nocy kochanek samotny,

Blady, i sam tajemném jestestwem strwożony,
Z łona skalanéj ziemi, i z piekieł wzniesiony,
Poruszy tuman sromotny.

Głos jego, pełen dziwów, na świat zlękły spłynie,
On swojém tchnieniem grody poniesie w pustynię,
On mimo mglistych wiatrów, przez powietrze wszędzie,
Czarodziejskie rozkazy swe rozsyłać będzie.
Ogień zgromi, i przejdzie przez przepaści wodne,
A piasków zaspy niepłodne
Gdzie stąpi, umają się świéżémi kwiatami;
Gwiazdy będą go wiankiem złocistym wieńczyły,
A na głos jego zadrżą i umarli sami,
Jakby mieli wstać z mogiły.

Wulkan lejący lawę, potok wód wezbranych,
Nie będzie miał przyjaciół pragnąc miéć poddanych;
Tłoczyć będzie brzemieniem nigdy wprzód nieznaném,
On téj ziemi, nie uzna za królestwo swoje,
Srogi, widziéć w niéj tylko będzie swe podboje,
A gdzie Bóg był pasterzem, on zechce być panem.

Dopiéro, gdy pokona niewolniczą ziemię,
Inném żyć zacznie życiem, inne dźwigać brzemię,
On się ani odmieni, ani zestarzeje;
Kwiat przez niego dotknięty natychmiast zwiędnieje,
A bez czci i bez wiary, dla wszystkich i wszędzie,
Cudzoziemcem tylko będzie.

Oczekiwanie jego nie będzie nadzieją;
Zmienną pędzony żądzą, jakby fal koleją,

Wielki, mierności naszéj pozazdrości szczérze,
Bo tylko z swéj potęgi gorzki owoc zbierze,
Nawyknie widziéć ciągle sztylet przy swém łonie,
Spokojny jak przed burzą, zimny jak po zgonie.
W sercu jego, walcząca w źle sprzęgłym hymenie,
Zbrodnia zadławi sumienie.

Konającego czasu szczątki on pochwyci;
Zechce w ostatnim porcie ugasić latarnię,
A los, boskiego posła dręczący bezkarnie,
Tego Messjasza piekieł, potęgą zaszczyci.

Jak dziki zwiérz nad pastwą, na ofiarach spocznie,
A w dniach swéj marnéj władzy, wzrok jego widocznie,
Mimo uciech fałszywych, tajny wstyd oznaczy,
I dumę, wyrodzoną na łonie rozpaczy.

On śmiertelnym dać zechce piekło za ojczyznę,
On na rolę rozsądku, błędy swe rozpruszy,
A w napój, którym podłych sumienie zagłuszy,
Wmięsza wonność do jadu, wmięsza miód w truciznę.

On człowieka od nieba, jakby wał grobowy,
Oddzielić zechce, tłocząc berłem swojém srogiém;
By oddać jego zbrodnie, nie znajdzie się mowy,
A przelękły Ateusz, nazwie go swym bogiem.

III.

Nakoniec, gdy ten herold skrytości głębokiéj,
Przeszedłszy pasma zbrodni, wypełni wyroki,

Gdy święta cnota, w sercach zimnych ludzi,
Już szlachetnego zapału nie wzbudzi,
Świętych płomieni nie wskrzesi;
Gdy oznakę morderstwa i ohydy piętno,
Na swych spólnikach zawiesi;
Dni swoich koniec, chwilą oznaczy pamiętną;
Bo wtedy rządom jego, przyjdzie ostateczność,
Gdy wybije godzina, wskazująca wieczność.




IV.
JÉJ IMIE.
Nomen aut numen. —

Czystéj lilii wonność, blask złotego wianka,
Ostatnie dnia gwarzenie,
Słodki szmer, gdy z swym lubym pieści się kochanka,
Żegnająca ulotnéj godziny westchnienie;
Dziécięcia piérwsze marzenie,

Siedmiobarwna przepaska, którą z nawałnicy,
Słońce, na znak zwycięztwa, na niebie rozwiesza;
Traf niespodziany, który rzecz nam lubą wskrzesza,
Najtajniejsze życzenie niewinnéj dziewicy,
Przyjaźń, gdy w smutku pociesza,

Śpiéw dalekiego chóru i te cudne brzmienia,
Które z Memnona zorzy wzbudzały wejrzenia,
Ulatające drżenie gasnącego dźwięku,
I wszystko, czemu myślą dodajemy wdzięku,
Mniéj miłe od jéj imienia.

Wymawiaj je po cichu, jak w modlitwach wszczętych
Kapłan cicho błagalne westchnienia wyraża,

Niech będzie wiecznym blaskiem tajnego ółtarza,
Niech będzie błogiém hasłem, które w świętym świętych,
Ten sam głos zawsze powtarza.

Bracia! nim lejąc śmieléj wyrazy ogniste,
Wespół z innémi imiony,
Odważę się wymienić to imie, tak czyste,
Tak święte, które miłość, jak skarb’ drogo czczony,
Głęboko mi wyryła w duszy utajonéj;

Piérwéj, śpiéw mój, tych śpiéwów świętości nabierze,
Których klęcząc słuchają stali w swojéj wierze,
Będzie się dźwięk uroczy w powietrzu odbijał,
Jak gdyby aniół ziemi sprzyjający szczérze,
Niewidzialnémi skrzydły nad nami przemijał.




V.
UNIESIENIE.
Y słyszałem głos za sobą wielki.
APOKALIPSA.

Stałem przy falach morskich, sam, w nocy gwiaździstéj,
Ani chmurki na niebie i żagla na morzu,
A wzrok mój tonął daléj niż świat rzeczywisty,
A lasy, góry, wszystko w natury przestworzu,
Zdawało się, że bada w niezgłębionéj dali
Świateł nieba, morskich fali.

I legjony gwiazd złotych, bez końca się skrzące,
Cicho, głośno, i wznosząc harmonij tysiące,
Korząc wianki, mówiły, z wskazanych im dróg,
I modre fale, wolne, niczém niewstrzymane,
Powtarzały zginając bielejącą pianą:
Oto jest Pan! oto jest Bóg!




VI.

Lo giorno se n’andava, e l’aer bruno
Toglieva gli animai che sono’n’terra
Dalle fatiche loro.
DANTE.
Dzień odchodził, a noc miła,
Ludzkie trudy łagodziła.

Ach! puśćcie mnie, to chwila, w któréj w mgliste koło,
Zdymiony poziom chowa swe nierówne czoło,
A płonący gwiazd olbrzym odstępuje nas;
Las wielki, żółkniejący, pagórki pozłaca,
Rzekłby kto, iż gdy teraz jesień dnia ukraca,
Dészcz z słońcem na przemiany zardzewiły las.

Któż ten krąg znowu wzbudzi, kto mu powstać każe?
Tak gdy siedząc sam dumam, a cień korytarze
Coraz gęściéj zalega, cóżto zjawia się?
Jakiś gród maurytański, świetny, niepojęty,
Jak gdyby snop ognisty z racy wywinięty,
Swémi złotémi strzały w dali przebił mgłę.

O gienjusze! niech gród ten obudzi, odmieni,
Pieśni me tak posępne jak niebo w jesieni;
Niech odbije w méj duszy swój uroczy blask,
I w przytłumionéj wrzawie niech długo nie gaśnie;
Niech czarodziejskich zamków wieże skréśli jaśnie,
I, tak karbując poziom, mglisty szérzy brzask.





VIII.
WIDMA.

Luenga es su noche, y cerrados
Estan sus ojos pesados.
Noc jéj długa i zamknione
Są jéj oczy obciążone.

I.

Ilużto młodych dziéwcząt widziałem już zgon?
Taki jest wyrok losu; grób musi miéć plon.
Pod ostrzem kosy muszą padać trawy,
Śród balów, tańców, śród pustéj zabawy,
Musi róże warzyć śron.

Musi zdroju w dolinie wyczerpać się bieg,
Musi błysk, oka mgnieniem, oznaczać swój wiek;
I kwiecień, mroźnych nieskąpy powiewów,
Musi gwiaździste kwiaty zrywać z krzewów,
Kwiaty, — wonny wiosny śnieg.

To nazywamy życiem. Po dniu, sina noc,
Po wszystkiém, ocucenie boskie lub piekielne;
Do wielkiéj uczty siada biesiadników moc,
Ale wielu opróżnia swe miejsce weselne,
I przed końcem jéj schodzi w ustronie śmiertelne.

II.

Iluż ja zgon widziałem? Jedna z mlékiem krew,
Druga samych aniołów rozumiała śpiéw.
Inna słaba, jéj czoło o dłoń się wspiérało,
A jak z krzewu wzlatując, ptaszek zgina krzew,
Tak jéj dusza zgięła ciało.

Ta blada, śmierci tylko w swéj rozpaczy woła
I szepcze imie, które nikt złożyć nie zdoła;
Druga lekko omdlała jak na lirze dźwięk,
Inna, miała, konając, i uśmiéch i wdzięk
Wracającego anioła.

Z kolébki krok zaledwie robiąc do mogiły,
Wszystkie żyły jak wątły, jak znikomy kwiat;
Jak niewinne gołąbki przeleciały świat;
Miłością i dziecinnym wdziękiem go zdobiły,
Licząc na wiosny, krótki wątek lat.

Co? Już znikły, już na nich cięży grobów głaz!
Tyle istot uroczych odstąpiłoż nas?
Tyle zagasłych świateł i liści zwarzonych!
Puśćcie mnie! niech, po kwiatach depcząc rozrzuconych,
W gęsty zapuszczę się las.

Lube Widma! Gdy boru obéjmie mnie cień,
Marząc, was słyszę i rozmawiam z wami,
Was odsłania i kryje wątpliwy tu dzień.
A przez gęste gałęzie, pomiędzy liściami,
Wasze zjawienie oczy moje mami.


Duch mój jest bratem tych nadobnych cieni;
Jużeśmy i nad życie i nad grób wzniesieni.
To je wiodę, to skrzydła przybrawszy jak brat,
Z niémi umarły, bujam po nadziemskiéj przestrzeni;
To one, ze mną żyjąc, zdobią mi ten świat.

Uczę się myśli moje na ich sposób snuć;
Wtedy widzę je, widzę, wołają mnie: pójdź!
Tworząc koło na grobie tańczą lube cienie,
Wtém je zwolna stopniowe osłania zaćmienie,
I ja zaczynam znowu jak na jawie czuć.

III.

Jedna zwłaszcza, aniołek, najmilsza z Hiszpanek,
Białe ręce, pierś wzdęta niewinném westchnieniem,
Oko czarne Kreolki, iskrzące wejrzeniem;
I ten wdzięk niepojęty, ten świéżości wianek,
Co skroń piętnastoletnią uwieńcza promieniem.

Nie z miłości umarła. Jeszcze do téj chwili,
Jéj trosk, jéj roskosznego nie znała uśmiéchu.
Nie napiła się jeszcze w jéj lubym kiélichu;
I choć widząc ją, wszyscy: »Jak piękna!« mówili,
Żaden jéj nie rzekł po cichu.

Tańce nazbyt lubiła, i to ją zabiło,
Świetne, rozkoszne bale zbyt ją czarowały,
Dziś jeszcze jéj popioły w grobie drgają miło,
Kiedy w pogodnéj nocy tańczy obłok biały
W tarczy księżyca wspaniałéj.


Tańce nazbyt lubiła. Nim nadeszło święto,
Trzy dni o nich marzyła i trzy noce razem;
A muzyka, tancerze, czarowną ponętą,
Napełniały i we śnie duszę jéj zajętą
Uciech, wzruszeń i wrzawy zmięszanym obrazem;

Potém perły, klejnoty, drogie naszyjniki,
I przepaski morowe w cieniach się mieniące,
I tkanki wiotsze niźli pszczół skrzydełka drżące,
Cudne wstążki napełnić mogące koszyki,
I kwiaty pałac zapłacić mogące.

Ledwie się bal rozpoczął, pełna ognia, wdzięku,
Już tam jest, wachlarz lekko szeleści w jéj ręku;
Miłą wonnością kwiaty tchną w jéj lśniących włosach,
A serce jéj, w wesołym rozwija się dźwięku,
Wraz z orkiestrą o stu głosach.

Roskosz patrzéć, jak w lekkim ulata poskoku;
Złote blaszki w spódniczce migając się trzęsą,
Iskrzą się oczy czarne pod czarniejszą rzęsą,
Jakby podwójna gwiazdka jaśniejąca oku,
W fałdach ciemnego obłoku.

Wszystko w niéj było tańcém, śmiéchem i pustotą,
Dziécię, umiało nawet władać nad zgryzotą;
Bo nie zawsze na balu z serca smutek znika,
Jak w nim szpeci się kurzem jedwabna tunika,
Tak i rozrywka tęschnotą.


Lecz nasza piękność, walca porwana krążeniem,
Wirem leci, powraca, nieoddycha prawie,
Upojona kwiatami, miłych tonów brzmieniem;
Jarzącém się w złocistych lustrach oświéceniem,
W wrzawie stąpań, w głosów wrzawie.

Co za szczęście na balu wyskoczyć ochoczym!
Czując w hucznéj zabawie pomnożone zmysły,
Niewiedząc czy w powietrzu, w obłoku się toczym,
Czy pod naszémi stopy szczątki ziemi prysły,
Czyli kręte fale tłoczym.

Ale jéj trzeba było z budzącą się zorzą
Odjéżdżać, brać aż w progu płaszczyk atłasowy,
Wtedy częstokroć przejął dreszcz tancerkę hożą,
Gdy po nagiém ramieniu, śliznął się niezdrowy
Poranku powiéw lodowy.

Jak, po wesołym balu, smutny dzień przypada!
Żegnajcie stroje, tańce i dziecinne żarty,
Po miłym śpiéwie kaszel przybywa uparty,
W miejsce różowych uciech, stąpa febra blada,
Żywe oko się zapada.

IV.

Zgasła w piętnastym roku, w świéżości ozdobie!
Zgasła! po wyjściu z balu jątrząc wszystkich żal,
I matce obłąkanéj córkę wrócił bal;
Chyba na to, by strojną śmierć zabrała sobie,
Dla uśpienia w zimnym grobie.


Przed chwilą, na myśl balu, jeszcze się uśmiécha,
I stroje do przyszłego przysposabia już;
Bo śmierć tak niespodzianie do grobu ją spycha,
Że zdobiący ją w tańcu bukiet świéżych róż;
Aż na trumnie jéj usycha.

V.

Biédna matka! Jéj tylko poświęcała życie;
Tak troskliwie ten wątły hodowała krzew!
Okiem miłości na jéj patrząc się rozwicie,
Tyle nocy czuwała, gdy płaczące dziécię,
W kolébce usypiał śpiéw.

Cóz z tego? już na zawsze zakończyła dni!
Martwa, robaków pastwa, sina w ziemi spi,
A jeśli w noc pogodną ocuci ją kiedy
Bal umarłych, i zerwie z grobu, w którym tkwi, —
Już przy niéj nie matka wtedy,

Lecz widmo z dzikim śmiéchem przy źwierciedle siędzie,
I na smutny bal strojąc, zawoła: już czas!
Wszystkie palce skościałe wyciągnąwszy wraz,
Długie włosy dziéwczęcia, w sploty składać będzie;
Ziębiąc usta uściskiem tak zimnym jak głaz.

Wiedzie drżącą, gdzie zwykle umarli hasali,
I gdzie na nią powietrza oczekiwał chór;
Gdy księżyc płaski, blady, przeziérał z za chmur,
A mléczna nocy tęcza, kolorem opali,[1]
Frędzle obłoków malowała w dali.

VI.

Wy, którym bal z uśmiéchem roskosz tylko wróży,
Pomnijcie na Hiszpankę zgasłą w wieku kwiecie,
I jéj służyło zdrowie, jak wam dzisiaj służy,
I ona używała, jak wy użyć chcecie,
Wdzięków, uciech, miłości, tych trzech życia róży.

Z zabaw w zabawy lecąc, zmamiona urokiem,
Do cudnego bukielu kolory dobiéra,
Nagle śmierć niespodzianym odziéwa ją mrokiem;
Tak Ofelia bystrym porwana potokiem,
Zrywając kwiaty, umiéra.




VIII.
DÉSZCZ LETNI.

Polna róża i głóg dziki
I goździki
Rozwinęły listki swoje,
I w téj pięknéj porze roku,
Wdzięcznie oku,
Przybrały się w świéże stroje,

Do kochanki swéj, najmiléj
Słowik kwili
W umajonym skryty drzewie;
I odmienne coraz tony
Wyuczony
Wywodzi nam w cudnym śpiéwie.

Rano z nieba cebrem lało,
Ale w wieczór wyjść tak mile,
Stawiaj śmiało nóżkę małą,
Nie zamoczysz się na chwilę;
Zmokłe piórka otrząsł ptaszek,
I do zwykłych swych igraszek
W gęstwę liści wesół leci,
Nucąc na cześć swéj swobody,
A tylko mu kropla wody,
Jakby perła w gniazdku świéci.

Słońce znowu świat ozłaca,
I na niebo błękit wraca;

Lśnią się skiby użyźnione,
Jakby srébrem powleczone,
Wzdęty tylko na godzinę,
Pędzi strumyk przez dolinę,
I rozszérza rowek stary;
A z kamyka, hucząc skorzéj,
Uniesionéj mrówce, tworzy
Kataraktę Nijagary.

Pochwycone w wir powodzi,
Płyną robaczki bez żagla;
Bojaźń śmierci je przynagla
Skoczyć w listek zamiast łodzi;
Gdy nie jeden na kępinie
Z słomki, trwożniéj jeszcze płynie.
Jak szczęśliwe w swéj niedoli,
Jeśli jaki im patyczek,
Zakręciwszy się w strumyczek,
Z flottą na brzég wyjść dozwoli.

Kraj zajaśniał w całym wdzięku,
Będziem z sobą teraz sami,
Oprzyj ramię na mym ręku,
Przejdziem pod témi lipami.
Słońce już się w staw zanurza;
Zaczém zstąpiémy ze wzgórza,
Na chwilę spojrzyj za siebie, —
Jak na zamglonym obłoku,
Jaśnieje naszemu oku,
Gród złoty, na ciemném niebie.


Patrz na niebo! Tęcza! tęcza!
Zajaśniała jednym tryskiem;
Bóg groził gromem i błyskiem,
I znów nam tęczą zawdzięcza.
Dzieckiem ja będąc, z zapałem
Nieraz aniołów błagałem,
Bym mógł dociéc, w jakie światy
Wiedzie ten łuk niezmierzony,
Żywémi farby bogaty,
Pod most niebios podciągniony.




IX.
PORANEK.
— Moriturus moriturae. —

Już zasłona poranku zsunęła się z gór,
Starą wieżę pobiela piérwszéj zorzy brzask,
A jak słońce do chmury dołącza swój blask,
Tak z piérwszym dnia promykiem pod sklepieniem chmur,
Piérwszą piosnkę poranną łączy ptaków chór.

Uśmiéchasz się, na niebios spoglądając wdzięk,
A zobaczysz, jak jutro, gdy mnie złożą w grób,
To samo piękne słońce oświéci twój jęk,
To samo piękne ptastwo wzniesie luby dźwięk;
Słońca i ziemi opiéwając ślub.

Dopiéro w drugim świecie szczęście pozna człek,
Istność bez granic znajdzie nieskończony wiek;
W ranku wieczności z życia obudzi się tu,
Jakby z nocy burzliwéj lub gorzkiego snu,
Na miękki stępował brzeg.




X.
PRZECHADZKA.
URYWEK.
— Tu lubię dumać. —

Zarzuć zasłonę z gazy, po któréj tak mile,
Płodną twoją igiełką wsiałaś kwiatów tyle,
W chłód lip, idź do kochanka.
Otul się w tkankę ciepłą, skarb kaszmiru drogi,
W którym może ukrywał Emir sztylet srogi,
Lub zazdrośną pierś Sułtanka.

Widzisz w świetle zachodu dymiące się wioski,
Dym się wznosi i mija, — tak mijają troski,
Duma, chwała i znaczenie.
I my błyszczeli w koléj czczych marzeń igrzyska,
Jak ten dym, co od słońca gasnącego błyska,
Nim go zdmuchnie ostatnie wieczoru powienie.

W chwili, w któréj, w dalekim poziomie, dzień kona,
Jak-to miło iść z osobą,
Co dla nas tylko żyje; jak miło iść z tobą,
Gdy od trosk wolna, jednak idziesz zamyślona;
I do wonnéj nocy tchnienia,
Mięszasz wonne odetchnienia!





XI.
JESZCZE O TOBIE.
Ahora y siempre.

GODŁO GOMFRETÓW.

Teraz, zawsze o Tobie, bo cóż mógłbym nucić?
Tobie hymny miłości i wesela hymny;
Mogłożby insze imie zapał mój ocucić?
Do wszelkich innych śpiéwów umysł mój za zimny.

Myśl o tobie, noc ciemną moich dni oświéca,
Obraz twój, marzącemu i we śnie jaśnieje,
Ty podając mi rękę, podajesz nadzieję,
A jedno twe spojrzenie światło nieba wzniéca.

Słodką modlitwą strzeżesz przeznaczenia mego,
I tak czuwasz nademną, jak anioły strzegą;
Ledwie usłyszę skromne brzmienie twego głosu,
Odważny w walce życia, nie lękam się losu.

Ciebież-to niebo błogim przywołuje głosem?
Urok twój za kwiat obcy uznać cię przymusza,
Siostro niebiańskich dziewic! Dla mnie twoja dusza
Jest ich światła odblaskiem, ich śpiéwu odgłosem.


Gdy twoje czarne oko serce me przenika.
Gdy twojéj sukni lekki szelest mnie dotyka,
Myśląc, żem dotknął świętéj zasłony kościoła,
Mówię z Tobjaszem: widzę w méj nocy anioła.

Boże! Daj jej spokojność, daj jéj dni szczęśliwe!
Niech i na chwilę w życiu nie zna co tęschnicę;
Jéj dusza wierna i jéj serce tkliwe,
W cnocie znajdują szczęścia tajemnicę.




XII.
OCZEKIWANIE.
— Esperaba desperada. —

Bież wiewiórko! na dąb bież,
Na konarów wzniosłych szczyt,
Co się gną i drżą jak sit.
Ty bocianie! z twojéj brony,
Pędem skrzydeł uniesiony,
Leć klekocząc w wyższe strony,
Od dzwonnicy, na szczyt wież.

Stary Orle! z twoich gniazd,
Z gór mających świata wiek,
Które wieczny bieli śnieg,
I ty czujny w każdym dzionku,
Co masz głos i brzmienie dzwonku;
Bystry, żywy, leć skowronku,
Wzbij się, wzbij się aż do gwiazd.


Teraz każdy w miéjscu stój!
Z szczytu dębu, z szczytu wieź,
Przeglądając wzdłuż i w szérz,
Patrzaj pilnie w wszystkie strony,
Czy nie błyska hełm złocony,
Czy nie pędzi koń śpieniony,
Czy nie wraca luby mój?!







  1. Opal kamień.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Bruno Kiciński.