Jeżeli Cnocie, Zdatności i Pracy,
Winni wielbieniem nagradzać rodacy;
Jeżeli wolno za przyjaźń doznaną,
Nieść wdzięczną ręką uplecione wiano;
Te ja przymioty widząc w Twéj osobie, Te żywiąc w sercu uczucia dla Ciebie, Dogodzę tylko méj duszy potrzebie,
Gdy Twém imieniem to dziełko ozdobię.
24. Tedy Pan dżdżył na Sodomę i Gomorrhę siarką y ogniem z nieba.
25. Y wywrócił miasta te, y wszystkę w kół krainę, wszystkie Obywatele miast, y wszystko co się zieleni na ziemi.
GENEZYS. Rozdział XIX.
I.
Czy widzisz jak przeciąga chmura zaczerniona?
To blada, to jaskrawa, to świetna jak łóna, To martwa jak lato skwarne.
Błyszczą się na tle nocy jakieś ognie krwawe,
Kotłują się po brzegach dymu kłęby czarne, Słychać jak pożarów wrzawę.
Skądże ta chmura? z nieba, z morza, czy z wulkanu,
Tenże-to wóz ognisty, którym grzeszne Panu Po gwiazdach rozwożą duchy?
Jéj łono tajemniczym będące zamętem,
Skądże to szarpią błysków szalone wybuchy, Jak długiego węża skrętem?
II.
Morze, i wszędzie morze; fale, jeszcze fale,
Ptak, który się nad niémi zapędził zuchwale, Próżno chce przebyć to morze.
Bo bałwan, coraz nowym bałwanem zepchnięty,
Po nad natłoczonémi toczy się odmęty, I głębie bezdenne orze.
Niekiedy wielka ryba z nozdrzy wodę tryska,
I pod wodę płynąca srébrem skrzel połyska, Modrym ogona ogromem.
Morze kołysze falą jak runami trzody;
A pas miedziany wciąga, krążąc nad poziomem, Błękit nieba w błękit wody.
— Czy osuszyć to morze? rzekł obłok z płomienia,
— Nie. — Odlata słuchając Wszechmocnego tchnienia.
W zielonych wzgórkach nadbrzeże
Patrzy w wód zwierciadło świeże,
Wznoszą pieśń pełną ochoty
Bawołów zbrojni pasterze.
Łowców, rybaków ród śmiały
Koczuje tu, a ich strzały
Z błyskawicą by igrały,
Ich te żłoby, te namioty.
Codzień indziéj te rodziny
Zdrowém powietrzem się nęcą,
Ich dzieci, ich dziarskie syny,
I hoże tańczą dziewczyny
Nad brzegiem, koło ogniska,
Które wiatr wzdyma lub ściska.
Ich tańca niewidząc z bliska,
Rzekłbyś, że duchy się kręcą.
Tak piękne jak noc w pogodę
Z twarzą jak heban dziewice,
W lśniącéj miedzi swą urodę
Przeglądają, żywe, młode;
Inne pod namiot się chronią,
I tam z pełnych wymion ronią
Białe mléko, czarną dłonią
Ciągnąc wielblądów samice.
W słonéj kąpią się otchłani
Płci zmięszane w jednym tłumie,
Skądże ludzie ci nieznani?
Nikt powiedzieć nam nie umie.
Brzmią chrapliwie ich cymbały,
Na ten odgłos konie rżały,
Brzęk i rżenie się zmięszały
W Oceanu hucznym szumie.
Chmura chwilę w powietrzu zatrzymać się chce.
»Czy tu?« — Nikt nie objawił kto jéj odrzekł: »Nie.«
IV.
Egipt! ubrany w kłosy złociste i kwiaty,
Wskazał pole upstrzone jak dywan bogaty. Za płaszczyznami płaszczyzny.
Wrzący piasek z południa, przestrzeń wód z północy
Chcą sobie wydrzéć Egipt; on świetny i żyzny Z dwóch mórz urąga się mocy.
Trzy góry, twór człowieka, sięgały obłoku
Marmurowym trójwęgłem — i taiły oku Stopy popiołem zasute.
Szły do złocistych piasków od ostrego szczytu
Rozszérzając się stopnie potwórne z granitu Na krok dwusążniowy kute.
Sfinx różowy, — z marmurów zielonych Bogini,
Strzegły ich, i tym powiek nie mogły płomienne Przymrużyć wichry z pustyni.
Nawy széroką piersią do portu wpływały;
Siedząc olbrzymie miasto nad morskiémi wały Myło w nich stopy kamienne.
Zdala zabójczém tchnieniem ryczał semun dziki,
Chrzęszczały łuski tarte o białe kamyki Pod krokodylów brzuchami.
Wźniosły się jednym tryskiem siwe obeliski, —
I jak tygrysia skóra żółty, wpływał bliski Nil nakrapiany wyspami.
Król gwiazd szedł na spoczynek, a morze w pogodzie
Ten krąg z żywego złota odbijało w wodzie, — Tę świata naszego duszę!
Błysły śród świetnéj fali i na krwawém niebie
Dwa słońca, jak dwóch królów, idących do siebie Przyjaźne zawrzéć sojusze.
— Gdzież się zatrzymać? — spytał głos idący z chmury
— Szukaj!... i aż Taboru zatrzęsły się góry.
Piasek i piasek znowu,
Straszne, głuche pustynie
Potworów tu obłowu
Kto uszedł, w zaspach ginie.
Tu nic nie stoi stale,
Gdy ryknie wiatr zuchwale,
Wnet gnany jakby fale
Grzbiet gór piaszczystych płynie.
W tém miejscu sępów żyru
Brzmi czasem głos nieznany,
Od Membry i Ofiru
Przechodzą karawany.
Wzrok ściga ich ciekawie,
Gdy orszak ciągnie żwawie
Po wrzących piasków lawie
Jakby wąż nakrapiany.
Bóg martwe te pustynie
Pod władzę swę wziąść raczył,
On środek téj dziedzinie,
On krańce jéj oznaczył!
Mgłę zawsze widziéć możem
Nad wrzącém jej przestworzem,
Lecz tylko nad tém morzem
Z popiołów piana płynie.
»Czyż tę pustynię w morze zmienić?« chmura bada —
»Daléj!« tak jéj głos drugi z nieba odpowiada. —
VI.
Jak ogromna, śród morza, stércząca opoka,
Lub nawał wież okropném zwalonych wstrząśnieniem, Tak Babel pusta, széroka.
Zadziwiający świadek nicości człowieka,
Tłumiąc światło księżyca, okrywa z daleka Cztéry góry swoim cieniem.
Nurzał się gmach zwalony w głębokich przestrzeniach,
A huragany w jego więzione sklepieniach Wydawały dziwne tony.
Niegdyś blisko ród ludzki gwarzył; mury swémi
Miała kiedyś roztoczyć Babel w koło ziemi Zakręt niczém niezmierzony. —
Jéj schody miały dumnie wzbić się do zenitu,
A do nich, wielkie góry bokiem swym z granitu Stopni tylko dostarczały.
Na dawnych szczytach, szczyty natłaczane, nowe,
Piramidalnéj wieży przykrywając głowę Nieustannie przybywały.
Mniejszémi się wydając zdala od jaszczurów,
Boasy, krokodyle widzialne z tych murów Śród brył olbrzymich zaległy.
W zbyt obszérnym zakresie ginące, zastępy
Palm włosistych, co czoła owéj wieży strzegły, Zdają się jakby ziół kępy.
Koło rozpadlin muru dziki zwiérz się czaił,
Śród słupów i pilastrów na placu obszernym Gęsty las cieniem zagaił.
Rudych orłów i sępów roje bez ustanku
Noc i dzień przy otwartym krążyły krużganku, Jakby przy celu niezmiernym.
— Czy to mam zniszczyć? chmura zadaje pytanie,
— Leć! — I dokądże jeszcze unosisz mnie Panie!
VII.
Widok dwóch obcych grodów przed oczy nam stawa.
Piętra kładąc na piętrach wzbiły się w obłoki,
Teraz widać je śpiące śród nocnéj pomroki,
Usnął ich lud, i Bogi, i wozy, i wrzawa;
Pokładły się jak bracia na jedno nadbrzeże;
Księżycem odkreślony cień, kąpie ich wieże.
W różnych przedmiotów tłoku może dostrzedz oko
Wodociąg, schody, słupy z podstawą széroką,
Wydęte kapitele. Tu w niekształtném gronie
Gmach kopuły dźwigają granitowe słonie.
Tam kolosy patrzące w potwory źle sprzęgłe,
Pełzające i z związków ohydnych wylęgłe.
Tam w kwiatach sad na śmiałych wiszący arkadach,
W nim księżyc srébrną szarfę rzuca po kaskadach.
W świątyni wykładanéj drogiémi flizami,
Sto bałwanów z jaspisu grozi byków łbami;
Sufity z jednéj tafli nakrywają sale,
A w nich głów kolosalnych nie podnosząc wcale,
Czuwają patrząc w siebie i zasiadłszy w gronie
Bogi z spiżu, wspiérając o kolana dłonie.
Te stopnie, te pałace, te przechody tajne,
W których wszędzie postaci straszą nadzwyczajne;
Ten most, wodociąg, łuki, te wieże okrągłe,
Męczą wzrok przez zakrętów przeglądanie ciągłe.
Na niebie tak te gmachy posępne stérczały,
Jak w morzu stérczéć zwykły przylądki skały.
Tłok przedmiotów okrytych ciemności ogromem! —
Iskrzyło się gwiazdami niebo nad poziomem,
I przez tysiączne przerwy stojącéj osłonki,
Świéciło jak z pomiędzy tła czarnéj koronki.
Grody piekielne! W żądzach niepowściągłe plemię!
Tam z każdą chwilą nowa roskosz się uśmiécha,
Tajemnicę nieczystą kryje każda strzecha,
I jakby wrzód podwójny bezecniły ziemię.
Spało wszystko! Nad obu miast przestrzenią całą
Tylko niekiedy blade światło się migało.
Lampy rozpusty w samém zatleniu tłumione,
Gasnące ognie biesiad bez ładu rzucone.
Róg ulic cienie zmniejszał, bo go księżyc zbielił,
I tak zbielony w wodzie strumienia odstrzelił.
Kto wié, czyli wątpliwie nie był dosłyszany,
Szmér złączonych uścisków i oddech zmięszany.
Kiedy dwa bratnie grody po dzienném znużeniu,
Gwarzyły spoczywając w lubém uściśnieniu,
A wiatr wzdychając w chłodzie świeżéj Sykomorry,
Tchnący wonią z Sodomy spieszył do Gomorry,
Na ówczas-to przemijał obłok zaczerniony,
»Tu kres!« ozwał się z nieba głos w niém utajony.
VIII.
Grzmi chmura i pryska,
Z niéj płomień wytryska,
I boki jéj rwie.
Siarczysta z nim fala,
Na przepaść się zwala,
Na mury się drze,
I tocząc się lawą,
Odbija jaskrawo
Na białém ich tle.
Gomorro! Sodomo!
Palącąż się słomą
Pokryty wasz gród?
Ta chmura płomienna,
To kara niezmienna
Na grzeszny wasz lud.
Z jéj paszczy szerokiéj,
To na was potoki
Tych siarczystych wód!
Ten lud dni swe przeżył,
Co wczoraj nie wierzył,
Że może być Bóg!
Ich domy w proch poszły.
Ich wozy nie doszły,
Wskazanych im dróg.
W ulicach płomienie
Spłynęły w strumienie,
Któż przebrnąć je mógł?
Na wzniosły szczyt wieży,
Strwożony tłum bieży,
W niéj schronić się chcą.
Gdy inni tam zbiegli,
Snem wiecznym już legli,
I zmarli choć śpią.
Tak mrówki co siły,
I na mur pochyły
Za żérem się pną.
Lecz któż uciéc zdoła,
Kiedy Bóg do koła
Ogniem, gromem dżdży?
Mosty w proch rozściéra,
Duchy w pędzie zbiéra,
Jakby popiół czczy.
Wszystko niszczy w huku,
Aż na szarym bruku
Szczątek dachu tkwi.
Rosnąc żar wszechmocny,
Ziemi ubiór nocny
Z czarnych odjął krep.
Jasny jak blask zorzy,
Przelatuje skorzéj
Niż rumak ze step.
Haniebne bożyszcze,
Spadłszy w ogni zgliszcze
Skręca z spiżu łeb.
Grzmi potok niezmierny,
Na lud ten niewierny
Zwala baszty z wież,
Różowo-zielona,
Fala rozogniona,
Wzdęta wzdłuż i wszérz,
Mur powleka wrzącą,
Emaliją lśniącą,
Z swych siarczystych leż.
Głazy z mogił wali,
Agat, porfir pali,
Jakby suchy wrzos;
Z marmuru wzniesiona,
Statua Nabona,
Łamie się jak kłos.
Twór snycerzy dumny,
Ozdobne kolumny,
Płoną jak drew stos.
Magów tłum zebrany,
Niosąc bóstw bałwany,
Na góry się piął.
Próżno król ofiary,
Próżno jakieś czary,
Przy potoku wszczął;
Wnet potok kościoły,
W płomieniste poły,
Swoich ogni wziął.
Daléj gmach porywa,
W którym się ukrywa
Natłoczony lud.
Tam wyspę kamienną,
Swą falą płomienną,
Ściąga w głębię wód.
Ona z razu płynie,
Potém tając ginie,
Jak od słońca lód.
Do wrzącego brzega,
Nadkapłan przybiega;
Ofiary nieść chcą;
I z niego ofiara!
Tli mu się tyjara,
Jak przez palne szkło;
Wznosi rękę do niéj,
Ta przylgła na skroni,
I płonie wraz z nią.
Lud piérzcha ze drżeniem,
Bo oczy płomieniem
Oślepione ma;
Pcha się do bram miasta;
Lecz w niém trwoga wzrasta,
Gdy się próżno pcha;
Przeklęci! pobladli,
Myślą że już wpadli,
Aż do piekieł dna.
IX.
Jak śród ciemnego lochu wstaje więzień stary,
By świadkiem być stracenia skazanéj ofiary,
Tak miano widziéć Babel wspólnicę miast obu,
Patrzącą się w ich stronę z nad gór swego grobu.
Słyszano w czasie trwania tajemnego cudu,
Łoskot, który świat cały przestrachem ocucił,
Tak okropny iż nawet spokojność zakłócił
Żyjącego pod ziemią Głuchoniemych ludu.
Ogień był bez litości! Żaden z potępionych,
Nie mógł uciéc z tych murów zwęglonych, zwapnionych, A jednak ręce składali do góry,
I ci co się w ostatnim żegnali uścisku,
Pytali się z jakiego Boga to nacisku, Spłynął Wulkan na ich mury.
Widząc oni ten ogień żywy, ogień boski,
Czynili nadaremnie, w ukryciu się troski, Umiał Wszechmocny dosiądz za złe sprawy!
Wzywali bogów swoich, lecz karzącym gromem
Padały nieme bogi; — okiem niewidomém, Kamienném, leli łzy z lawy.
Już wszystko wrzącym, krętym spalone tumanem,
Znikło. Tak człowiek z grodem jak i zboże z łanem, Wszystko Bóg w koło karząco wyplenił;
Z obu grodów nie stało nic o swojéj mocy,
Wiatr nieznany wiejący owéj strasznéj nocy, Nawet gór postać odmienił.
XI.
Palma co tém powietrzem płonącém oddycha,
Czuje jak liść jéj żółknie, jak gałęź usycha.
Odjął jéj świéżość płomień zatraty,
Dawno miast obu nié ma. Przeszłości źwierciadło
Jezioro, na wygasłych szczątkach się zapadło; I dymi jak gdyby z huty.
O horror! horror! horror!
— SHAKSPEARE. Macbeth. —
Turcy tam prześli. Wszystko w gruzach i żałobie!
Chio! Wyspa z win sławna, już tylko w téj dobie Jest dziką, bezludną skałą.
Chio! któréj pałace, nadbrzeża i bory,
Odbijały się w morzu, gdy w ciepłe wieczory Młodzieży grono skakało. —
Wszystko pustynią. Lecz nie! Gdzie stérczą zwaliska,
Stoi chłopczyk. Z błękitnych oczu łza mu błyska, Głowa jego pochylona.
Greckie to było dziécię. Przy nim tylko stała
Jedyna towarzyszka jego róża biała, W pustoszeniu pominiona.
O biédne dziécię! Stopę nagą krew mu broczy,
Niestety! By osuszyć z łez twe piękne oczy, Które mają błękit nieba,
Żeby ten zachmurzony błękit rozweselić,
Żeby mu błyskawicy radości udzielić, Powiédz chłopcze, co ci trzeba?
Żeby to czoło, które przygniotło cierpienie,
Podnieść, żeby w wesołe ułożyć pierścienie, Dotąd żelazem zuchwale
Nietknięte jasne włosy, które dziś niechcący
Po białéj twojéj szyi spadają niedbale, Jak liść na wiérzbie płaczącéj?
Cóż chcesz? Czemże rozproszę twój smutek ponury?
Chceszże, bym ci czarowny zerwał kwiatek który Rośnie nad studnią w Iranie?
Czy chcesz owocu tuby, tego drzew Olbrzyma,
Który pod swoim cieniem taką przestrzeń trzyma, Że koń rok lecąc ledwie z niéj się wydostanie?
Może ten leśny ptaszek, którego śpiewanié
Milsze jest niż oboje, niźli lutni granie? Może on zmiękczy twój ból? —
Cóż ci dać? kwiatek, owoc, czy cudnego ptaka? —
»Bracie! — Była odpowiédź greckiego chłopaka, —
»Daj mi prochu! daj mi kul!« —
Gdybym nie była w więzieniu,
Tobym lubiła te strony;
Morze płynące w milczeniu, Łan kukurydzą zżółcony.
Gdyby nie było w tym kraju
Tego dzikiego zwyczaju,
Że pod murami Seraju
Miecz Spahów błyska się w cieniu.
Nie jestem córką Tatara
Aby mnie strzegła niewiara,
Eunuchy czarne i stare
Stroiły moję gitarę.
W téj, z któréj pochodzę ziemi
Wolno pogadać z młodémi,
I w wieczór potańczyć z niémi,
I przyjąć serc ich ofiarę.
Jednak są piękne te strony:
Bo nawet w zimowéj porze
Przez okno śniég, ani śrony
I mróz dosięgnąć nie może.
Dészcz ciepły rzeźwi śród lata,
Zielona muszka skrzydlata
Jak żywy szmaragd przelata,
Świécąc się w trawie zielonéj.
Smyrna jak Księżna opływa,
Pyszniąc się złotem swych wieży,
A letnia pora szczęśliwa
Ledwie ją chwilę odbieży; —
Jak z wiosny błogiego daru
Błyszczy się bukiet z puharu,
Tak tu z morskiego obszaru
Lśni się archipelag świéży.
Gdy słońce, blask siejąc złoty,
Powietrze obdarza ciszą,
Lubię te pstre ich namioty,
Co się na słoniach kołyszą;
Lubię ich domki ozdobne
Dziecinnym cackom podobne,
I te wieżyczki ich drobne,
Z których chorągiewki wiszą.
W téj czarodziéjskiéj dolinie,
Zdaje mi się słyszéć głosy,
Których wdzięk z pustyni płynie,
I wzbija się pod niebiosy,
A Jenijuszów tysiące
Niebiańskim, głosem wtórzące,
Nucą harmonije brzmiące,
Których brzmienie nie zaginie.
Dla mnie ma wdzięki urocze
Nad miastem minaret biały,
Gdy na nim bocian klekocze;
Lubię krynicy kryształy,
Która w cieniu palmy tonie;
Lubię słodko tchnące wonie,
Które nieraz w to ustronie
Ciche wiatry przywiéwały.
Dla mnie wtedy błoga dola,
Gdy się na łóże z mchu rzucę
I dumkę hiszpańską nucę,
A rówiennic mych swawola
Różne wymyśla zabawy,
I, w tańcu tłocząc murawy,
Tworzy z siebie okrąg żwawy
Pod okręgiem parasola.
Lecz najbardziéj wtedym rada
Siedziéć i dumać siedzący,
Gdy wietrzyk błogo wiejący
Pod wieczór do mnie się skrada.
Gdy się przyglądam w swobodzie,
Jak niebo skrzy się w pogodzie,
A blady księżyc po wodzie
Swój srebrny wachlarz rozkłada.
Może kormoran nurka daje o téj porze,
A woda, jak perłami, z skrzydeł mu ocieka,
Może to straszą Diwy złowieszcze zdaleka,
I z nadmorskich wież baszty obalają w morze.
Cóż-to zakłóca głębię pod samym Serajem?
Nie kormoran to czarny, nie zbujała fala,
Nie kamień, który z wieży w wodę się obala,
Ani wiosła takt biją żeglarzy zwyczajem.
To ciężkie worki spadły. W nich jęk słychać w dali,
Ktoby za niemi nurty zwiedziéć był ciekawy,
Ruszające się ludzkie dostrzegłby postawy.....
Księżyc świécił pogodnie igrając po fali. —
E come i gru van cantando lor-lai,
Facendo in aer di se lunga riga;
Cosi vid’io venir traendo guai
Ombre portale d’alla detta briga. — DANTE. —
A jak ciągną zdaleka trukając żórawie,
Długi w powietrzu tworząc z siebie sznur,
Tak ja duchy jęczące widziałem na jawie
Na skrzydłach burzy pędzone śród chmur.
Lud
Wsi
I gród
Już spi —
I wał
Co grzmiał
Śród skał
Też spi.
W téj ustroni Coś oddycha, — To noc cicha Tchnienie roni; Taki ruch Łechce słuch, Gdy się duch Ognia broni.
Głośniejszy tropię
Brzęk jakby dzwonka,
Skacząc w galopie
Karzeł tak brząka.
To sobie gwiźnie,
To się prześliźnie
Po wód płaszczyźnie,
Na jednéj stopie.
Co raz bliższy dźwięk
Odbił się od boru,
Jak gdyby z klasztoru
Smutnych dzwonów jęk;
Jakby tłumu głos,
Spadał raz, znów rosł,
To milkł, to się wzniósł,
Jak śpiéwanie chóru.
Słychać już Diwy złe.
Biada! Straszny ich wrzask;
Gdy lampy gaśnie blask,
Pod schody skryjmy się;
Poręczy cień po ścianie,
Suwa się niespodzianie;
Ah! gdzież on przecież stanie,
Na półap aż się pnie. —
Tłum Diwów pędzi jak grzmot,
Kręcą się wirem i świszczą;
Cisy podruzgał ich lot,
Jak drewka w ogniu tak piszczą.
Lecąc ich zastęp ponury,
W ciemne przestrzenie natury,
Ma podobieństwo do chmury,
Z któréj łona błyski łyszczą.
Zbliżają się; zasuńmy drzwi
Na rygle i tęgie zapory,
Niech ohydne nie wchodzą mi
Upiorów i smoków potwory;
Coś zarykło na górze tam,
Pewnie z zamku wyrwał się tram;
Łoskoczą zawiasy u bram,
Coś stuka jak w młynie stępory.
Huczy piekielne wycie i płacz,
Krzyczy rój Diwów wiatrem zagnany,
Pewnie nad domem siadł i gnie ściany;
Boże łaskawy! wspiérać mnie racz;
Dom mój się wstrząsł i jak żywy drga,
Rzekłbyś, iż wiatr wywróci go z dna;
Jak zawierucha liść suchy gna,
Tak burza miota Diwów tumany.
Proroku! jeśli jest w twéj mocy,
Zbaw mnie od tych szatanów nocy,
A pójdę wdzięcznością natchniony,
Bić tobie w meczecie pokłony!
Połóż koniec piekielnéj stypie,
Zgaś ich oddech co iskry sypie,
Niech szyby okien próżno sypie,
Rój Diwów zjadliwémi szpony.
Odszedł przecie huczny tłum,
A z nim zwolna znika szum,
Już przecie nogami w moje
Bić zaprzestali podwoje;
Lecz w powietrzu jeszcze dźwięk,
Jeszcze słychać kajdan brzęk,
I pobliskich lasów jęk,
Gdzie dmą ogniem Diwów roje.
Ich huczny lot i zwinny,
Ich skrzydeł szmer ustaje,
Tak, że się uchu zdaje
Głos słyszéć coraz inny.
Nie jedenby go rad,
Brać za szarańczy spad,
Lub za bijący grad
Na ołowiane rynny.
Dziwaczne syllaby,
Wydają te brzmienia,
Tak w róg, gdy Araby
Zatrąbią z niechcenia;
Brzmią dźwięki pieszczące,
Po wodzie, po łące,
A dziécię marzące
Ma złote marzenia.
Grobowe Diwy,
Płód śmierci chciwy,
Krok niosąc rączo,
W cieniach się łączą,
Szemrzą ich roje,
Jak ciche zdroje
Co nurty swoje
W doliny sączą.
Modliłażeś się tego wieczora, Desdemono? — SZEKSPIR. —
siostra.
Cóż to — wam, bracia kochani? Tak wyglądacie troskani Jakby lampa na uboczu, Dziki wzrok wam błyszczy z oczu. Czy was dręczy żal ukryty, Że tak każdy przerażony? Na w pół z pochwy wydobyty, Błyska sztylet utajony.
Wracałam, bracia, z kąpieli, Z kąpieli, bracia, wracałam Zasłoniona, bo się bałam, By mnie Gaury nie widzieli. Żar szedł z nieba nieskończony — Jadąc z wolna, przy meczecie, W najczystszéj myśli na świecie Uchyliłam méj zasłony.
brat drugi.
Przechodził wtedy człowiek, miał kaftan zielony. —
siostra.
Być może, lecz na me życie Przysięgam, nie było grzéchu. Cóż to po cichu mówicie? Mówicie z sobą po cichu? Czyż wam krwi koniecznie trzeba? Nie widział mnie nikt bez zasłony; Chcecież wy zabić, o nieba! Kobiétę i bez obrony?
Ah! drodzy bracia przebaczcie! Cofnijcie wyrok za-ostry,
Ah! ten raz darować raczcie, Dla kochającéj was siostry.
Okrutni! już się krwią broczy Sztylet we mnie utopiony,
Już i na gasnące oczy Spadł mrok śmiertelnéj zasłony.
Oto w liściach się ukrywa, Bystra, żywa,
Zważa na każde ruszenie,
Cała jak granat się żarzy, Na swéj twarzy
Uczuwszy... muszki dotknienie.
Wszystko widać, co dla świata, Kryje szata.
W błękicie jéj ślicznych oczu,
Błyszczy spojrzenie cudowne, Gwiazdce równe,
Skrzącéj się w nieba przezroczu.
Ociérana kropla z ciała, Tak ściékała
Jak lekki dészczyk z topoli.
Jak gdyby Sułtanka która Perły z sznura,
Rozrzuciła ze swawoli.
Igrając sobie niedbale Sara wcale
Nie myśli kończyć zabawki,
Tylko się huśta leniwa, I tak śpiéwa,
Z rozkołysanej huśtawki:
Żywéj Hiszpance Joannie,
Swawolącéj nieustannie,
Sułtan Achmet rzekł raz sam:
— Wiész, najdroższa moja perło!
Że za Mekkę, moje berło,
A ciebie, za Mekkę dam.
»Chrześcjaninem zostań Panie!
A nagrodę za kochanie
W uściśnieniach znajdziesz mych.
Miałbyś wtedy serce moje,
Dziś się zbrodni spełnić boję;
Mniejbym dbała już o grzéch.«
— »Na te perły, co w łańcuchu,
Na szyi bielszéj od puchu
Lśnią się, przysiądz Tobie chcę,
Że ja uznam twego Boga,
Gdy sznur pereł, moja droga!
Za różaniec oddasz mnie.«
10. A mieszkaycie z nami. Ziemia w mocy waszey jest, sprawnycie, handluycie, a osadzaycie ią.
GENEZYS. ROZDZIAŁ XXXIV.
Gdy w tym szczęśliwym kraju nic ci nie wesoło,
Ani śród pszennych łanów, ani w palmy cieniu, W obfitości i spocznieniu;
Choć się na głos twój miły wznosi pierś młodzieńcza
Siostr naszych, których w wieczór kręcące się koło Tańcem nadbrzeże uwieńcza,
Żegnaj biały wędrowcze! Sama, o cię w trwodze,
Bystrookiego konia tobiem osiodłała, By cię nie rzucił o głazy na drodze.
Ziemię kopytem kopie, a krzyż jego młody
Zwięzły, stoczysty, lśniący jest jak czarna skała, Wygładzona prądem wody.
Ty wędrujesz bez końca; lepiéjby ci było
Być z tych liczby, co radzi za kres horyzontu Widziéć swoję chatkę miłą.
A szczęśliwi z szczupłego swojego zakątu,
Siedząc w wieczór przed domem, chcieliby za gwiazdy, Choć myślą odbywać jazdy. —
Gdybyś był chciał młodzieńcze, to z nas która może
Chętnieby z tobą w chatce podzieliła łoże, Klęcząc służyćby ci chciała,
Lubym by ciebie śpiéwem do snu kołysała,
I strzegłaby śpiącego od much uprzykrzonych, Wachlarzem z liści zielonych.
Jedziesz! Sam w noc czy we dnie, a rumak twój dziki,
Pędem twarde po drodze tratując kamyki, Skier tuman podkową sypie.
O dzidy twojéj ostrze, po macku drą swoje
Skrzydła, ślepo-lecące ku umarłych stypie, Potępionych duchów roje.
Gdy ci z powrotem wieś tę widziéć się zażąda,
Przez ów wzgórek podobny do grzbietu wielblądawielbłąda Przychodź, tam stoi cicha moja chata.
Nad nią wznosi się strzecha jakby ul kończata,
Drzwi tylko w niéj są jedne, a światło w nią wgląda Od strony, z któréj jaskółka przylata.
Jeśli nie masz być więcéj, wspomnij niepowrotny
O dziewczętach pustyni, których głos uroczy, Których cię taniec zachwycał ochoczy.
Piękny, biały wędrowcze! ty ptaszku przelotny!
Poświęć nam czułe westchnienie, Bo możeś i nie jednéj zostawił wspomnienie.
Bądź więc zdrów, stroń od słońca, co płonącą strzałą
Złoci skronie miedziane, a pali płeć białą. Nieprzebytą Arabję niech twój krok omija,
Starą wróżkę, co niby ledwie stąpać zdoła,
I tych, co w wieczór, końcem zaklętego kija W piasku okréślają koła.
»Spiszże ty? Ah! obudź się matko naszéj matki!
»Ust twoich poruszenia próżno dojrzéć chcemy,
»A nieraz, przez sen, modłów kończyłaś ostatki,
»Dziś jak na świętą z głazu na ciebie patrzémy,
»Usta twe niewzruszone i oddech twój niemy.
»Czemu schylasz twe czoło bardziéj niźli zwykle?
»Czy nas nie kochasz, czém my przewiniły tobie?
»Patrz, oto lampa blednie, i światełko nikle
»Miga się, drga na knotku, i może w téj dobie,
»Z twą lampą konającą, my skonamy obie.
»Zastaniesz nas umarłych przy lampie zgaśniętéj,
»I cóż naówczas powiész jeśli się ocucisz?
»Głuchych na żal twój wnucząt do życia nie wrócisz,
»Będziesz próżno babuniu wzywać twojéj świętéj,
»I tuląc nas do serca, serce twe zasmucisz.
»Pozwól nam rozgrzać w dłoniach zimną twoją rękę,
»Albo zanuć nam jaką o przodkach piosenkę,
»Lub nam przeczytaj którą z ciekawych powieści
»O olbrzymach, lub wreszcie czarodziejskiéj treści,
»Lub bajeczkę, w któréj się myśl moralna mieści.
»Pokaż nam twoję biblją z pięknémi obrazy,
»Świętych, w błękitnych szatach, święte męczennice,
»Dziéciątko Jezus w żłobie i Boga Rodzicę;
»W téj książce do czytania wskazuj nam wyrazy,
»Ucz nas, czytając, boskie poznać tajemnice.
»Ah! oto zwolna gasną światełka ostatki,
»A cień igrając, w koło przelata po ścianie,
»Może dziś zechcą duchy wejść do naszéj chatki;
»Przerwij twoję modiitwęmodlitwę, przerwij twoje spanie,
»Zaspokój nas i nie strasz, matko naszéj matki!
»Ah! zimne masz ramiona! Niegdyś sama z siebie
»Mówiłaś nam o wiecznéj cnotliwego chwale,
»O znikomości życia, o grobie, o niebie.
»Mówiłaś nam o śmierci, teraz milczysz stale,
»Powiédz nam, co to jest śmierć? — Ah! nie mówi wcale!«
Długo jęcząc płakały. Błysła świetna zorza,
Ale już ich babuni nie zbudziła z łoża.
Dzwony wydały dźwięki pogrobowo brzmiące,
A wieczorem przechodzień, przez drzwi uchylone
Zobaczył świętą księgę, łoże opuszczone,
I przy łożu dwie wnuczki w modlitwie klęczące.
Na zysk się nie łaszcz,
Kiedy noc swój płaszcz Rozsłoni.
Gdy zégaru dźwięk,
Już najdłuższy jęk Uroni,
Kiedy ciemność czcza,
Kiedy gęsta mgła Na błoni,
Korzystając z mgły,
Człek cię może zły Dogoni.
Jeśli wszedłszy w bór,
Zgubisz jeszcze tór W ustroni
I cóż poczniesz tam.
Bez pomocy, sam, W złéj toni?
Choćbyś był i zuch,
Gdy ci w uszach duch Zadzwoni.
Będziesz drżał jak liść,
Bo cóż ma ci przyjść Z twéj broni? —
— PIEŚŃ BŁAZNA. —
Wędrowcze! gdzie tak spieszysz po tętniącém błoniu?
Patrz! pies twój niespokojny ociąga się, łasi;
Kiedy słońce swe światło po wrzącym dniu gasi,
Dokąd tak późno lecisz na zziajanym koniu?
W nocy, czyż się nie lękasz olbrzymiéj postawy
Zbójcy, chowającego w pasie sztylet krwawy?
Albo starego wilka, co na drogi znane
Wszedłszy, czyha, czyby się jemu nie powiodło,
Gardząc podkową końską, wskoczyć na twe siodło,
I do krwi twojéj czarnéj wmięszać swoją pianę?
Może zwodniczy ognik majacząc w podróży,
Migającém światełkiem drogę ci przedłuży,
Może cię do jakiego przywiedzie zamczyska,
Gdzie obchodzą sobótki duchy lub oszusty,
Do zamku, który we dnie zdaje się być pusty,
A w nocy z jego okien jasne światło błyska.
Ej nie spiesz tak wędrowcze po tętniącém błoniu,
Patrz! pies twój niespokojny, ociąga się, łasi;
Kiedy słońce swe światło po wrzącym dniu gasi,
Nie leć, nie leć tak późno na zziajanym koniu.
»W tym zamku, dumającéj Sylfidzie podobna
Dziewico! przez szkło jasne piękność twa zdumiéwa.
Nocy się boję, otwórz, otwórz mi nadobna,
Bo noc bladawe widma w powietrzu rozsiéwa,
I dusze zmarłych w szaty z wyziewów odziéwa.
»Nie policzysz mnie pewnie pomiędzy pielgrzymy
Trujące powiastkami długie noce zimy.
Anim z rycerzy, których dziéwcze z trwogą czeka,
Których budzącą trąbkę i we śnie słyszymy,
Dźwiękiem wojny gościnność rażącą zdaleka.«
»Sękatym kijem, dzidą, nie wzniecam obawy,
Nie mam ni srebrnéj brody, ani czarnych włosów,
Nie zdobi mnie różaniec ani pałasz krwawy,
A tchnieniem, którém ledwie wzruszę listek trawy,
Nie zdołam, z brzmiących rogów dobyć hucznych głosów.«
»Jam jest dziécię powietrza, Sylf, mniéj niż marzenie,
Syn wschodzącego słońca i wiosny kwiecistéj,
Gość kominka, gdy z zimą spadną mroźne cienie,
Duch odrywany z rosy przez słońca promienie,
Nieścigłego Eteru mieszkaniec przejrzysty.«
»W wieczór, gdy sobie dwoje kochanków po cichu
Czyniło ślub miłości, szczęśliwi, weseli;
Słyszałem wszystko, w kwiatka ukryty kielichu,
Przylatam, ci w uścisku skrzydełko mi wzięli,
Ledwiem odzyskał wolność, gdy już noc ujrzeli.«
»Teraz późno mi będzie do méj róży wrócić,
Już się do snu zamknęła. Nie chciéj mnie zasmucić,
I w nocy zbłąkanego przyjmij syna zorzy,
Niech się w twojéj pościałce do jutra położy;
Mało ci miejsca zajmie, snu nie będzie kłócić.«
»Za przyćmionem światełkiem poszli bracia moi,
Nie jeden skrył się w listek, co go rosa poi,
Lub się w miodowy kielich lilii zamyka.
Gdzież pójdę? nigdzie kropla rosy już nie stoi,
Nie widać w polu kwiatka, na niebie promyka.
»Wysłuchaj mnie łaskawie, bo nocne obłoki,
Mogą mnie zając w siatkę swéj groźnéj pomroki,
Z białych widmów i czarnych widziadeł zastępem,
Z złémi duchy, leniwe wlekącémi kroki,
I z ponurym puszczykiem i z grobowym sępem.«
»Oto czas, w którym zmarli słabą tańczą nogą,
A w nich księżyc twarz bladą nieruchomo wraża,
A srogi, dziki upiór, z śmiertelnika trwogą.
Ciężki głaz wznosząc silnie z mogiły cmentarza,
W grób otwarty zlękłego pociąga grabarza.«
»Wkrótce potworne karły, pyłem uczernieni,
Gnomowie z swych wystąpią niezgłębionych cieni.
Ognista Salamandra z Wodnikiem się spoi,
I błękitnawym ogniem strumień się przystroi,
I mignie się nad trzciną blask błędnych płomieni.«
»Oh! gdyby dla rozrywki nudów swego zgonu,
Umarły do swych kości chciał mnie zamknąć w trumnie,
Lub czarownik, z méj trwogi szydząc bezrozumnie,
Na wieży, z któréj północ głos przeciąga dumnie.
Chciał przykuć lot mój cichy do uderzeń dzwonu.«
»Ah! otwórz, otwórz okno! Gdybyś mną wzgardziła,
Musiałbym wyszukiwać stare z mchu gniazdeczko,
I spłoszonéj jaszczurce wydziérać je z sprzeczką.
Otwórz! wzrok mój jest czysty, rozmowa tak miła,
Jak to, co z lubym cicho kochanka mówiła.«
»A do tegom tak ładny. Gdybyś nie skrzydełka
Widziała, jak przejrzyste, jak wiotkie, jak lśniące,
Białości mi zazdrości lilja i perełka,
I nawet mi zazdroszczą różyczki pachnące,
Że mam oddech z wonności, a ciało z światełka.«
»Kiedyś się tobie we śnie zjawię w całéj chwale,
A wtedy, jak to chętnie przyzna mi Sylfida;
Motylek ciężkim, brzydkim koliber się wyda,
Gdy w perłach i błękicie, jako król wspaniale,
W kwiatkach, pałace zwiédzam w roskoszy zapale.«
»Zimno mi, cień mię ziębi, a płaczę daremnie,
Gdybym mógł, to przez wdzięczność dałbym ci z ochotą,
Moję perełkę rosy, i gwiazdeczkę złotą.
Ale teraz nic nie mam, nic nie będzie ze mnie,
Bo z słońca blask mój wzięty, zwróciłem tajemnie.
»Jakiż mam podarunek we śnie przynieść tobie?
Czyli przepaskę wieszczki, czy szatę anioła?
Urokiem dnia noc twoję czarownie ozdobię,
Sen ci minie, a szczęścia nic przerwać nie zdoła:
Marzenie o miłości myśl z nieba przywoła.
»Niesłuchasz?! Szybę tylko wilży tchnienie moje,
Może myślisz, że nocy używszy złudzenia,
Głosem Sylfa pokrywam kochanka westchnienia,
Nietrwóż się, jam jest słaby, wszystkiego się boję,
Gdybym miał cień, własnego lękałbym się cienia.«
Skończył płacząc: wtém blisko starożytnéj wieży,
Tajemnicze wezwanie po cichu się szérzy.
Był to pewnie głos ducha, lecz któż prawdę powié?
Widziano, że na balkon biała postać bieży,
Lecz nikt nie wié, czy tylko otwarła Sylfowi.
Si es verdad o non, yo no lo he hy de ver
Pero non lo quiero en olvido poner. JOAN LORENZA SEGURA DE ASTORGA.
Czyli to prawda czy nie, bynajmniéj nie wglądam,
Lecz tylko zapomnieniu rzecz tę wydrzéć żądam.
Kiedy gwiazdeczka bez woni
Miłym błękitem, śród lata,
Zielone zboże przeplata
Zanim je słońce zapłoni;
Nim siérpem niwa pożęta,
Z pól pozbawi wonne kwiatki,
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
W Andaluzji miast jest wiele,
Lecz ich ozdobić nie może
Tak gęsta trawa i zboże,
Jak żyźną Penafijelę;
Z jéj murów, w karby wycięta,
Stérczy wieża zbrojna w kratki....
Biegajcié młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki. —
Licznie do Ojca Świętego
Spieszy pielgrzymów tłum hoży,
Liczniéj na Święty Ambroży
Co rok tu biédni się zbiegą.
Miła dla przyjścia zachęta
Jest dla nich, z pobożnych składki.....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki. —
Nigdzie, jak tam, w dziéwcząt gronie,
Gdy w wieczór tańczyć się zdarzy,
Nie tli się tyle róż w twarzy,
I tyle płomieni w łonie.
Uśmiéchu wabna ponęta,
Najdroższe przyrzeka datki....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
Lecz żadne dziéwczę nie zdoła
Alixie wyrównać młodéj,
W sadzie zbiérająca miody,
Za kwiat ją wzięłaby pszczoła;
Nie jeden jeszcze pamięta,
Iż za wzór kładły ją matki....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
Wtém do miasta, dumny, śniady,
Prawdziwie męskiéj urody,
Czy z Sewilli, czy z Grenady,
Przybył cudzoziemiec młody.
Może go algierskie statki,
Lub maurów zwiozły okręta....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
Wié tylko Alixa sama;
Kochana, kocha go wzajem,
Cicha dolina Xarama
Nieraz im stała się rajem;
Miłością para zajęta,
Hymenu brała zadatki.....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
Nieraz od miasta daleko,
Sami, o wieczornéj dobie.
Szli pod księżyca opieką,
Sobą zajęci, przy sobie.
Gaj wonny, darnina zgięta,
Jedyne grzéchu ich świadki.....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
Tymczasem w miéjskiém zaciszu,
Pod morwą i pomarańczą,
Marząc o młodym przybyszu,
Inne Andaluzki tańczą.
Wesołość śród tańca wszczęta,
Na niewinność stawia siatki....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
W gniazdku z mchu ptaszek spoczywa,
Choć mu sęp zdala zagraża,
Tak z swéj miłości szczęśliwa,
Alixa na nic nie zważa.
Kie wié, aż dźwigając pęta,
Kto był ów młodzieniec rzadki....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
Był-to Don Juan, Król Kastylji,
Jego rozkaz ją porywa,
Padła drżąca, ledwie żywa,
I róże znikły z jéj lilji.
W imie Króla, po-za kratki
Biédna! została zamknięta....
Biegajcie młode dziéwczęta,
Zbiérajcie w zbożu bławatki.
Gdzież jest? cóż robi przez nią wyglądany?
Pewnie nie kocha, choć jest tak kochany.
»Przyznaj się, chcesz uciekać, a żagle powiewne
Daleko cię uniosą na morza niepewne.
Słyszałam ja téj nocy śród gorzkiéj tęschnoty,
Jak śpiéwali majtkowie zwijając namioty,
Do ich wesołych śpiéwów łzy mięszałam rzewne.
»Czego kraj nasz porzucasz? W twojéj obcéj ziemi
Milszeż niebo? a smutki u was sąż lżejszémi?
Gdy umrzesz, czyli szczérszą łzę poświęcą bratu?
Czy osłonią grobowiec krzewami świętémi,
Z których zrywać nikomu nie godzi się kwiatu?
»Wszakże ten dzień w pamiętnéj myśli ci zostaje,
Gdy, cię zbawienne wiatry do nas przypędziły,
Wabiłeś mnie zdaleka w nasze ciche gaje;
Piérwszy raz cię widziałam, lecz na głos twój miły
Oprzéć się, nie przychodzić, nie miałam dość siły
»Byłam naówczas piękną, byłam ci wzajemną.
Zostań biały wędrowcze! nie żegnaj się ze mną;
Wspomnisz mi o twéj matce, wiész jak mi jest droga,
Wiész jak mi piosnek twoich słuchać jest przyjemno I pochwał twojego Boga.
»Zajmiesz wszystkie dni moje, oddaję się tobie.
Com winna ze uciekasz? osiądź w naszéj ziemi,
Dobrą i słodką będę; léczyć cię w chorobie,
Cieszyć cię będę w każdéj trosce i żałobie,
Dając ci imię, jakiém zwią cię między twémi.
»Wierną we mnie, gdy zechcesz, znajdziesz niewolnicę,
Dość mi, że się twym lubym widokiem zachwycę,
Zostań, a piękną będę!... Cudzoziemcze biały!
Teraz zgaduję naszych uczuć tajemnicę,
Ty z jaskółką przelotną, ja kocham wiek cały.
»Ah! może z gór ojczystych, tkliwe przywiązanie
Wygląda cię. Ah! weź mię, weź mię z sobą Panie!
Jak sługa twojéj lubéj przy tobie osiędę,
Ulegać jéj, a może i kochać ją będę,
Jeżeli szczęściem twojém będzie jéj kochanie.
»Zdala ojca, któregom ja była ozdobą,
Zdala gaju, gdzie wszystkiém bywaliśmy sobie,
Żyć nie mogę, i wkrótce ty złożysz mnie w grobie;
Ale tu, sama umrę! Ah! zabiérz mnie z sobą! Umrę przynajmniéj przy tobie.
»Jeśliś użył roskoszy w cichéj palmy mroku,
Jeśliś mnie kiedy kochał, nie odtrąć od siebie;
Nie płyń sam, nie zostawiaj; ażeby w obłoku,
Gdy skonam, dusza moja błądząca po niebie, Nie ścigała twego kroku.«
Ledwie pozłocił żagle świetny blask poranku,
Ojciec córki do nocy szukał bez ustanku;
I nie znalazł jéj w borach, nie znalazł przy skale,
Choć dziéwczyna tak tęschne wywodząca żale, Nie była przy swym kochanku.
— VERGILIUS. —
Et caepit loqui, prout Spiritus Sanctus dabat eloqui.
— ACTA APOSTOLICA. —
lira.
Spij synu Apollina! w wawrzyny cię zdobię,
Spij w pokoju, sióstr dziewięć twe dzieła wynoszą,
Mglisty snów orszak buja nad tobą z roskoszą, I lira nuci przy tobie.
arfa.
Młodzieńcze! synu nędzy! przerwij słodycz snu;
Nazbyt gnuśne marzenie zakryło ci świat,
A gdyś spał, nieszczęśliwy twój bliźni, twój brat Przyszedł, i wsparcia twego dotąd czeka tu.
Twa młodość drogą jest chwale; Już od urodzenia chwili, Muzy kochały cię stale, Ludzie stale cię wieńczyli; Nie lękaj się bóstwa czasu, Olimp jest płodem Parnasu, Poeci bogów stworzyli.
arfa.
Pomnij żeś niewiasty dziécię; Przy twéj kolébce płakała, Cierp więc. Twe znikome życie, Błyszczy jak światłość niestała. Bóg, twój Pan, znaki jawnemi, Zakréślił ślad twój na ziemi, I grób, gdzie zgaśnie czcza chwała!
lira.
Śpiéwaj! Jowisz świat wstrząsa jednem oka mgnieniem,
Wenus Marsa z miłosném ściska uniesieniem,
Irys błyszczy w powietrza, Flora płodzi kwiaty,
Śpiéwaj, jak nieśmiertelni potrójném stąpieniem Całe przemierzają światy. —
arfa.
Módl się! Bóg tylko jeden! on się skruchą wzrusza,
Wiecznie jeden i dobry, łaską grzéchy myje;
Wszystko powstawszy z niego na nim się roskrusza,
On cały świat zapełnia, jak niezmierna dusza,
I śród nieskończoności nieśmiertelny żyje.
Wieszczu! od muz ukochany, Dni w ustroniu błogiém kryj, Ziemię tłoczy wiek miedziany, Lecz ty w złotym wieku żyj. Cicho czcząc domowe bogi, Zdala mijaj miast pożogi, I ich wrzący mijaj tłum; Niech nawałność wre najsrożéj, Samotniku! Cóż cię strwoży, Gdy jéj ledwie słyszysz szum?
arfa.
Bóg cię wesprze, w Bogu żyj! Czém Jan Święty był dla puszczy, Tém bądź dla występnéj tłuszczy, I niewiernych jak on chrzcij. Idź zwiastować ludom ziemi, Że nawałność wre nad niemi, Że im nieba grozi sąd! Niech twój głos i rada prawa Jak grzmot silna, jak miast wrzawa, Zaślepionych wstrzyma błąd.
lira.
Orzeł jest królem ptaków, ptakiem króla, świata;
Od Kaukazu do Atos, w oba ziemi krańce, Dźwigając gromy, przelata;
Nad błyskawicą buja, oczy wraża w słońce.
Gołąb’ zstępuje z nieba. Jego postać błoga,
Świętego ducha w boskiéj kryje tajemnicy,
Równo starcowi drogi jak świętéj dziewicy,
Niesie gałąź do Arki, światu głosi Boga!
lira.
Kochaj! Eros panuje w piekle, niebie, ziemi,
Pochodnią swoją w Sestos zatlił ognie lube,
Parysa ręką ściągnął Jlijonu zgubę;
Piękności się zmieniają, zmieniaj się wraz z niémi.
Miłostki są igraszek braćmi przyrodnémi.
arfa.
Sercu twojemu duszę wyszukaj dziewiczą,
Przywiąż się stale do niéj, złącz węzły świętemi!
Dwie istoty spojone z sobą tajemniczo, Przemijając po téj ziemi, Już dni swoje w niebie liczą!
lira.
Używaj! Potok żyjących Upływa w umarłych kraje, Mędrzec, w nieszczęściach rażących, Wiatrom swe troski oddaje. A gdy śmierć niespodziéwana, Przyjdzie, jak towarzysz blady, Dłoń mu ściśnie śród biesiady, Z czego nie zna się rozśmieje, W nocy, niemającéj rana, Spiąć, błogą chwyci nadzieję.
Dziel z bliźnim twój kawał chleba, W smutku, łzy pomnij ociérać, Czuwaj, wznoś modły do nieba, Myśl, żyjąc, że masz umiérać. Grzésznik ginąc, duma sobie, Że jak w życiu tak i w grobie, Znajdzie nicość. Wtém go zwoła Budząca trąba anioła, Wtedy pozna, że jest duszą, Zadrży przed wieczną katuszą!
Słuchał pilnie poeta tych głosów z nad ziemi.
Które do odmiennego wabiły go celu,
I późniéj śmiał niekiedy wyrazy wątłémi, Echom Parnasu nucić hymn Karmelu.
Domini enim sunt cardines terae et posuit urbem super eos. — CANT... ANNAE.
Bogu cześć! Jego imie w dziełach się promieni,
W jego ręku cudownie świat złączony błyska;
Za obręb wieków, wieczność on ciska, A nieskończoność za obręb przestrzeni.
Rzekł do zamętu płodnym wyrazem,
Za jedném słowem świat wytrysł razem.
Przy nim archanioł liczy narody,
Gdy lat mijając i miejsc przegrody, Wszechmogący, z swéj opieki,
Wiekom ludy wydziela, pokoleniom wieki.
Nie ma jego potędze kresu ani mety;
Czy gdy z sfery na sferę, płonące komety,
Tłoczy niezmierném tchnieniem, czy gdzie w świata końcu,
Zgasnąć jakiemu rozkazuje słońcu;
Czy pod grzmiący Ocean wprowadza Wulkany,
Czy gdy tak góry płaszczy jak korne bałwany,
Czyli, przelękłych piekieł sięgając krawędzi,
W głębię mórz płomienistych czarne duchy pędzi,
Całe stworzenie w jego obraca się myśli,
Wszystko w ślad idzie, który wszechmoc jego kréśli.
Ciska, śród groźnéj zimy, słońca promyk złoty;
Broni od chciwéj zbrodni wdowę i siéroty, Albo, w dalekich niebios czczym obwodzie, Świat nowy stwarza w przechodzie.
Czém jest człowiek? To życie co mu Bóg użyczył,
Przez krótką chwilę śmierci nieszczęście wydziéra,
Bóg mu żałobę zsyła, lub radość odbiéra;
Od kolébki do grobu kroki jego zliczył.
Gdy na arfach zanucą niebiańscy wybrani,
Imie jego powtarza świat tysiączném słowem;
A kiedy się rozlegnie w odgłosie grobowém,
Władcę swego klną piekła w płonącéj otchłani.
Tak anioły, cheruby, i sfery gwiaździste, I świętych dusze za niemi,
Boże! z Twéj chwały tworzą śpiéwy uroczyste;
I dozwalasz, by nędzny mieszkaniec téj ziemi,
Dźwięk nikły mięszał między hymny ich wieczyste.
Bogu cześć! Jego imie w dziełach się promieni,
W jego ręku cudownie świat złączony błyska, Za obręb wieków, wieczność on ciska,
A nieskończoność za obręb przestrzeni.
A gdy się skończą tysiąc lat, będzie rozwiązan Szatan z ciemnice swojéy y wynidzie, y będzie zwodził narody, które są na cztérech węglach ziemię Goga y Magoga. APOKALIPSA Śgo Jana.
I.
Przyjdzie on, — gdy ostatnie zapadną wyroki,
Gdy się z krynicy życia wyczérpną potoki; Gdy jak konających oczy, Zblednie słońca blask uroczy; Gdy dźwięk przeciągły, śród cienia, Burzliwa przepaść rozszérzy;
Gdy zliczy piekło, tłumy swych płatnych żołnierzy,
Gdy w końcu, pod ciężarem górnego sklepienia. Jak w starym wozie wytarta, Zaskrzypi niebios oś zdarta.
Przyjdzie on, — gdy uczuje matka w swym żywocie, Zlękłego płodu wzdrygnienie,
Gdy wzbronią oddać zwłokom ostatnie uczczenie,
Gdy wzbronią oddać hołdu umarłego cnocie,
Gdy morze, wzdęte z brzegów, wzburzy grzmiące tonie,
I okręt wieków, fala wieczności pochłonie.
Przyjdzie on, — kiedy duma, nienawiść i zbrodnie,
Świécące dawnym związkom ugaszą pochodnie,
Gdy ludy, wyglądając kresu niecierpliwie,
Ujrzą, jak świat ogniwo zgubi po ogniwie,
Wyrwami gwiazd, ognista pokryje się droga,
A w niebie, (jak po sali, w odblasku jasności,
Przechadza się gospodarz czekający gości)
Mijać będzie i wracać cień nieźmierny Boga.
II.
Narodom jak bicz się zjawi, Okup więźniom zmarnotrawi;
Pan go poszle, by wszelkie winnice spustoszył, I urodzaje rozproszył.
I nie będzie lud wiedział, głęboko zmięszany, Czy on w innéj świata stronie, Nosił berło czy kajdany.
I w swych pieśniach wesela i śpiéwach ucisku,
Pytać będą, czy ogień wieńczący mu skronie, Jest z płomieni czyli z błysku?
Rysy jego niekiedy śmiertelnych uwiodą, Bo niebiańskie wziąwszy wdzięki,
Błyśnie, w promiennym blasku, anioła urodą,
Swym wzrokiem, będzie wiosnę przypominał młodą; Uśmiéchem — uśmiéch Jutrzenki.
Czasem, jako smok czarny z żelaznémi szpony,
Rozwinie skrzydła, nocy kochanek samotny,
Blady, i sam tajemném jestestwem strwożony,
Z łona skalanéj ziemi, i z piekieł wzniesiony, Poruszy tuman sromotny.
Głos jego, pełen dziwów, na świat zlękły spłynie,
On swojém tchnieniem grody poniesie w pustynię,
On mimo mglistych wiatrów, przez powietrze wszędzie,
Czarodziejskie rozkazy swe rozsyłać będzie.
Ogień zgromi, i przejdzie przez przepaści wodne, A piasków zaspy niepłodne
Gdzie stąpi, umają się świéżémi kwiatami;
Gwiazdy będą go wiankiem złocistym wieńczyły,
A na głos jego zadrżą i umarli sami, Jakby mieli wstać z mogiły.
Wulkan lejący lawę, potok wód wezbranych,
Nie będzie miał przyjaciół pragnąc miéć poddanych;
Tłoczyć będzie brzemieniem nigdy wprzód nieznaném,
On téj ziemi, nie uzna za królestwo swoje,
Srogi, widziéć w niéj tylko będzie swe podboje,
A gdzie Bóg był pasterzem, on zechce być panem.
Dopiéro, gdy pokona niewolniczą ziemię,
Inném żyć zacznie życiem, inne dźwigać brzemię,
On się ani odmieni, ani zestarzeje;
Kwiat przez niego dotknięty natychmiast zwiędnieje,
A bez czci i bez wiary, dla wszystkich i wszędzie, Cudzoziemcem tylko będzie.
Oczekiwanie jego nie będzie nadzieją;
Zmienną pędzony żądzą, jakby fal koleją,
Wielki, mierności naszéj pozazdrości szczérze,
Bo tylko z swéj potęgi gorzki owoc zbierze,
Nawyknie widziéć ciągle sztylet przy swém łonie,
Spokojny jak przed burzą, zimny jak po zgonie.
W sercu jego, walcząca w źle sprzęgłym hymenie, Zbrodnia zadławi sumienie.
Konającego czasu szczątki on pochwyci;
Zechce w ostatnim porcie ugasić latarnię,
A los, boskiego posła dręczący bezkarnie,
Tego Messjasza piekieł, potęgą zaszczyci.
Jak dziki zwiérz nad pastwą, na ofiarach spocznie,
A w dniach swéj marnéj władzy, wzrok jego widocznie,
Mimo uciech fałszywych, tajny wstyd oznaczy,
I dumę, wyrodzoną na łonie rozpaczy.
On śmiertelnym dać zechce piekło za ojczyznę,
On na rolę rozsądku, błędy swe rozpruszy,
A w napój, którym podłych sumienie zagłuszy,
Wmięsza wonność do jadu, wmięsza miód w truciznę.
On człowieka od nieba, jakby wał grobowy,
Oddzielić zechce, tłocząc berłem swojém srogiém;
By oddać jego zbrodnie, nie znajdzie się mowy,
A przelękły Ateusz, nazwie go swym bogiem.
III.
Nakoniec, gdy ten herold skrytości głębokiéj,
Przeszedłszy pasma zbrodni, wypełni wyroki,
Gdy święta cnota, w sercach zimnych ludzi,
Już szlachetnego zapału nie wzbudzi, Świętych płomieni nie wskrzesi;
Gdy oznakę morderstwa i ohydy piętno, Na swych spólnikach zawiesi;
Dni swoich koniec, chwilą oznaczy pamiętną;
Bo wtedy rządom jego, przyjdzie ostateczność,
Gdy wybije godzina, wskazująca wieczność.
Czystéj lilii wonność, blask złotego wianka, Ostatnie dnia gwarzenie,
Słodki szmer, gdy z swym lubym pieści się kochanka,
Żegnająca ulotnéj godziny westchnienie; Dziécięcia piérwsze marzenie,
Siedmiobarwna przepaska, którą z nawałnicy,
Słońce, na znak zwycięztwa, na niebie rozwiesza;
Traf niespodziany, który rzecz nam lubą wskrzesza,
Najtajniejsze życzenie niewinnéj dziewicy, Przyjaźń, gdy w smutku pociesza,
Śpiéw dalekiego chóru i te cudne brzmienia,
Które z Memnona zorzy wzbudzały wejrzenia,
Ulatające drżenie gasnącego dźwięku,
I wszystko, czemu myślą dodajemy wdzięku, Mniéj miłe od jéj imienia.
Wymawiaj je po cichu, jak w modlitwach wszczętych
Kapłan cicho błagalne westchnienia wyraża,
Niech będzie wiecznym blaskiem tajnego ółtarza,
Niech będzie błogiém hasłem, które w świętym świętych, Ten sam głos zawsze powtarza.
Bracia! nim lejąc śmieléj wyrazy ogniste, Wespół z innémi imiony,
Odważę się wymienić to imie, tak czyste,
Tak święte, które miłość, jak skarb’ drogo czczony,
Głęboko mi wyryła w duszy utajonéj;
Piérwéj, śpiéw mój, tych śpiéwów świętości nabierze,
Których klęcząc słuchają stali w swojéj wierze,
Będzie się dźwięk uroczy w powietrzu odbijał,
Jak gdyby aniół ziemi sprzyjający szczérze,
Niewidzialnémi skrzydły nad nami przemijał.
Stałem przy falach morskich, sam, w nocy gwiaździstéj,
Ani chmurki na niebie i żagla na morzu,
A wzrok mój tonął daléj niż świat rzeczywisty,
A lasy, góry, wszystko w natury przestworzu,
Zdawało się, że bada w niezgłębionéj dali Świateł nieba, morskich fali.
I legjony gwiazd złotych, bez końca się skrzące,
Cicho, głośno, i wznosząc harmonij tysiące,
Korząc wianki, mówiły, z wskazanych im dróg,
I modre fale, wolne, niczém niewstrzymane,
Powtarzały zginając bielejącą pianą: Oto jest Pan! oto jest Bóg!
Lo giorno se n’andava, e l’aer bruno
Toglieva gli animai che sono’n’terra
Dalle fatiche loro. DANTE.
Dzień odchodził, a noc miła,
Ludzkie trudy łagodziła.
Ach! puśćcie mnie, to chwila, w któréj w mgliste koło,
Zdymiony poziom chowa swe nierówne czoło,
A płonący gwiazd olbrzym odstępuje nas;
Las wielki, żółkniejący, pagórki pozłaca,
Rzekłby kto, iż gdy teraz jesień dnia ukraca,
Dészcz z słońcem na przemiany zardzewiły las.
Któż ten krąg znowu wzbudzi, kto mu powstać każe?
Tak gdy siedząc sam dumam, a cień korytarze
Coraz gęściéj zalega, cóżto zjawia się?
Jakiś gród maurytański, świetny, niepojęty,
Jak gdyby snop ognisty z racy wywinięty,
Swémi złotémi strzały w dali przebił mgłę.
O gienjusze! niech gród ten obudzi, odmieni,
Pieśni me tak posępne jak niebo w jesieni;
Niech odbije w méj duszy swój uroczy blask,
I w przytłumionéj wrzawie niech długo nie gaśnie;
Niech czarodziejskich zamków wieże skréśli jaśnie,
I, tak karbując poziom, mglisty szérzy brzask.
Luenga es su noche, y cerrados
Estan sus ojos pesados. Noc jéj długa i zamknione Są jéj oczy obciążone.
I.
Ilużto młodych dziéwcząt widziałem już zgon?
Taki jest wyrok losu; grób musi miéć plon.
Pod ostrzem kosy muszą padać trawy,
Śród balów, tańców, śród pustéj zabawy, Musi róże warzyć śron.
Musi zdroju w dolinie wyczerpać się bieg,
Musi błysk, oka mgnieniem, oznaczać swój wiek;
I kwiecień, mroźnych nieskąpy powiewów,
Musi gwiaździste kwiaty zrywać z krzewów, Kwiaty, — wonny wiosny śnieg.
To nazywamy życiem. Po dniu, sina noc,
Po wszystkiém, ocucenie boskie lub piekielne;
Do wielkiéj uczty siada biesiadników moc,
Ale wielu opróżnia swe miejsce weselne,
I przed końcem jéj schodzi w ustronie śmiertelne.
Iluż ja zgon widziałem? Jedna z mlékiem krew,
Druga samych aniołów rozumiała śpiéw.
Inna słaba, jéj czoło o dłoń się wspiérało,
A jak z krzewu wzlatując, ptaszek zgina krzew, Tak jéj dusza zgięła ciało.
Ta blada, śmierci tylko w swéj rozpaczy woła
I szepcze imie, które nikt złożyć nie zdoła;
Druga lekko omdlała jak na lirze dźwięk,
Inna, miała, konając, i uśmiéch i wdzięk Wracającego anioła.
Z kolébki krok zaledwie robiąc do mogiły,
Wszystkie żyły jak wątły, jak znikomy kwiat;
Jak niewinne gołąbki przeleciały świat;
Miłością i dziecinnym wdziękiem go zdobiły, Licząc na wiosny, krótki wątek lat.
Co? Już znikły, już na nich cięży grobów głaz!
Tyle istot uroczych odstąpiłoż nas?
Tyle zagasłych świateł i liści zwarzonych!
Puśćcie mnie! niech, po kwiatach depcząc rozrzuconych, W gęsty zapuszczę się las.
Lube Widma! Gdy boru obéjmie mnie cień,
Marząc, was słyszę i rozmawiam z wami,
Was odsłania i kryje wątpliwy tu dzień.
A przez gęste gałęzie, pomiędzy liściami, Wasze zjawienie oczy moje mami.
Duch mój jest bratem tych nadobnych cieni;
Jużeśmy i nad życie i nad grób wzniesieni.
To je wiodę, to skrzydła przybrawszy jak brat,
Z niémi umarły, bujam po nadziemskiéj przestrzeni;
To one, ze mną żyjąc, zdobią mi ten świat.
Uczę się myśli moje na ich sposób snuć;
Wtedy widzę je, widzę, wołają mnie: pójdź!
Tworząc koło na grobie tańczą lube cienie,
Wtém je zwolna stopniowe osłania zaćmienie,
I ja zaczynam znowu jak na jawie czuć.
III.
Jedna zwłaszcza, aniołek, najmilsza z Hiszpanek,
Białe ręce, pierś wzdęta niewinném westchnieniem,
Oko czarne Kreolki, iskrzące wejrzeniem;
I ten wdzięk niepojęty, ten świéżości wianek,
Co skroń piętnastoletnią uwieńcza promieniem.
Nie z miłości umarła. Jeszcze do téj chwili,
Jéj trosk, jéj roskosznego nie znała uśmiéchu.
Nie napiła się jeszcze w jéj lubym kiélichu;
I choć widząc ją, wszyscy: »Jak piękna!« mówili, Żaden jéj nie rzekł po cichu.
Tańce nazbyt lubiła, i to ją zabiło,
Świetne, rozkoszne bale zbyt ją czarowały,
Dziś jeszcze jéj popioły w grobie drgają miło,
Kiedy w pogodnéj nocy tańczy obłok biały W tarczy księżyca wspaniałéj.
Tańce nazbyt lubiła. Nim nadeszło święto,
Trzy dni o nich marzyła i trzy noce razem;
A muzyka, tancerze, czarowną ponętą,
Napełniały i we śnie duszę jéj zajętą
Uciech, wzruszeń i wrzawy zmięszanym obrazem;
Potém perły, klejnoty, drogie naszyjniki,
I przepaski morowe w cieniach się mieniące,
I tkanki wiotsze niźli pszczół skrzydełka drżące,
Cudne wstążki napełnić mogące koszyki, I kwiaty pałac zapłacić mogące.
Ledwie się bal rozpoczął, pełna ognia, wdzięku,
Już tam jest, wachlarz lekko szeleści w jéj ręku;
Miłą wonnością kwiaty tchną w jéj lśniących włosach,
A serce jéj, w wesołym rozwija się dźwięku, Wraz z orkiestrą o stu głosach.
Roskosz patrzéć, jak w lekkim ulata poskoku;
Złote blaszki w spódniczce migając się trzęsą,
Iskrzą się oczy czarne pod czarniejszą rzęsą,
Jakby podwójna gwiazdka jaśniejąca oku, W fałdach ciemnego obłoku.
Wszystko w niéj było tańcém, śmiéchem i pustotą,
Dziécię, umiało nawet władać nad zgryzotą;
Bo nie zawsze na balu z serca smutek znika,
Jak w nim szpeci się kurzem jedwabna tunika, Tak i rozrywka tęschnotą.
Lecz nasza piękność, walca porwana krążeniem,
Wirem leci, powraca, nieoddycha prawie,
Upojona kwiatami, miłych tonów brzmieniem;
Jarzącém się w złocistych lustrach oświéceniem, W wrzawie stąpań, w głosów wrzawie.
Co za szczęście na balu wyskoczyć ochoczym!
Czując w hucznéj zabawie pomnożone zmysły,
Niewiedząc czy w powietrzu, w obłoku się toczym,
Czy pod naszémi stopy szczątki ziemi prysły, Czyli kręte fale tłoczym.
Ale jéj trzeba było z budzącą się zorzą
Odjéżdżać, brać aż w progu płaszczyk atłasowy,
Wtedy częstokroć przejął dreszcz tancerkę hożą,
Gdy po nagiém ramieniu, śliznął się niezdrowy Poranku powiéw lodowy.
Jak, po wesołym balu, smutny dzień przypada!
Żegnajcie stroje, tańce i dziecinne żarty,
Po miłym śpiéwie kaszel przybywa uparty,
W miejsce różowych uciech, stąpa febra blada, Żywe oko się zapada.
IV.
Zgasła w piętnastym roku, w świéżości ozdobie!
Zgasła! po wyjściu z balu jątrząc wszystkich żal,
I matce obłąkanéj córkę wrócił bal;
Chyba na to, by strojną śmierć zabrała sobie, Dla uśpienia w zimnym grobie.
Przed chwilą, na myśl balu, jeszcze się uśmiécha,
I stroje do przyszłego przysposabia już;
Bo śmierć tak niespodzianie do grobu ją spycha,
Że zdobiący ją w tańcu bukiet świéżych róż; Aż na trumnie jéj usycha.
V.
Biédna matka! Jéj tylko poświęcała życie;
Tak troskliwie ten wątły hodowała krzew!
Okiem miłości na jéj patrząc się rozwicie,
Tyle nocy czuwała, gdy płaczące dziécię, W kolébce usypiał śpiéw.
Cóz z tego? już na zawsze zakończyła dni!
Martwa, robaków pastwa, sina w ziemi spi,
A jeśli w noc pogodną ocuci ją kiedy
Bal umarłych, i zerwie z grobu, w którym tkwi, — Już przy niéj nie matka wtedy,
Lecz widmo z dzikim śmiéchem przy źwierciedle siędzie,
I na smutny bal strojąc, zawoła: już czas!
Wszystkie palce skościałe wyciągnąwszy wraz,
Długie włosy dziéwczęcia, w sploty składać będzie;
Ziębiąc usta uściskiem tak zimnym jak głaz.
Wiedzie drżącą, gdzie zwykle umarli hasali,
I gdzie na nią powietrza oczekiwał chór;
Gdy księżyc płaski, blady, przeziérał z za chmur,
A mléczna nocy tęcza, kolorem opali,[1] Frędzle obłoków malowała w dali.
Wy, którym bal z uśmiéchem roskosz tylko wróży,
Pomnijcie na Hiszpankę zgasłą w wieku kwiecie,
I jéj służyło zdrowie, jak wam dzisiaj służy,
I ona używała, jak wy użyć chcecie,
Wdzięków, uciech, miłości, tych trzech życia róży.
Z zabaw w zabawy lecąc, zmamiona urokiem,
Do cudnego bukielu kolory dobiéra,
Nagle śmierć niespodzianym odziéwa ją mrokiem;
Tak Ofelia bystrym porwana potokiem, Zrywając kwiaty, umiéra.
Polna róża i głóg dziki I goździki
Rozwinęły listki swoje,
I w téj pięknéj porze roku, Wdzięcznie oku,
Przybrały się w świéże stroje,
Do kochanki swéj, najmiléj Słowik kwili
W umajonym skryty drzewie;
I odmienne coraz tony Wyuczony
Wywodzi nam w cudnym śpiéwie.
Rano z nieba cebrem lało,
Ale w wieczór wyjść tak mile,
Stawiaj śmiało nóżkę małą,
Nie zamoczysz się na chwilę;
Zmokłe piórka otrząsł ptaszek,
I do zwykłych swych igraszek
W gęstwę liści wesół leci,
Nucąc na cześć swéj swobody,
A tylko mu kropla wody,
Jakby perła w gniazdku świéci.
Słońce znowu świat ozłaca,
I na niebo błękit wraca;
Lśnią się skiby użyźnione,
Jakby srébrem powleczone,
Wzdęty tylko na godzinę,
Pędzi strumyk przez dolinę,
I rozszérza rowek stary;
A z kamyka, hucząc skorzéj,
Uniesionéj mrówce, tworzy
Kataraktę Nijagary.
Pochwycone w wir powodzi,
Płyną robaczki bez żagla;
Bojaźń śmierci je przynagla
Skoczyć w listek zamiast łodzi;
Gdy nie jeden na kępinie
Z słomki, trwożniéj jeszcze płynie.
Jak szczęśliwe w swéj niedoli,
Jeśli jaki im patyczek,
Zakręciwszy się w strumyczek,
Z flottą na brzég wyjść dozwoli.
Kraj zajaśniał w całym wdzięku,
Będziem z sobą teraz sami,
Oprzyj ramię na mym ręku,
Przejdziem pod témi lipami.
Słońce już się w staw zanurza;
Zaczém zstąpiémy ze wzgórza,
Na chwilę spojrzyj za siebie, —
Jak na zamglonym obłoku,
Jaśnieje naszemu oku,
Gród złoty, na ciemném niebie.
Patrz na niebo! Tęcza! tęcza!
Zajaśniała jednym tryskiem;
Bóg groził gromem i błyskiem,
I znów nam tęczą zawdzięcza.
Dzieckiem ja będąc, z zapałem
Nieraz aniołów błagałem,
Bym mógł dociéc, w jakie światy
Wiedzie ten łuk niezmierzony,
Żywémi farby bogaty,
Pod most niebios podciągniony.
Już zasłona poranku zsunęła się z gór,
Starą wieżę pobiela piérwszéj zorzy brzask,
A jak słońce do chmury dołącza swój blask,
Tak z piérwszym dnia promykiem pod sklepieniem chmur,
Piérwszą piosnkę poranną łączy ptaków chór.
Uśmiéchasz się, na niebios spoglądając wdzięk,
A zobaczysz, jak jutro, gdy mnie złożą w grób,
To samo piękne słońce oświéci twój jęk,
To samo piękne ptastwo wzniesie luby dźwięk; Słońca i ziemi opiéwając ślub.
Dopiéro w drugim świecie szczęście pozna człek,
Istność bez granic znajdzie nieskończony wiek;
W ranku wieczności z życia obudzi się tu,
Jakby z nocy burzliwéj lub gorzkiego snu, Na miękki stępował brzeg.
Zarzuć zasłonę z gazy, po któréj tak mile,
Płodną twoją igiełką wsiałaś kwiatów tyle, W chłód lip, idź do kochanka.
Otul się w tkankę ciepłą, skarb kaszmiru drogi,
W którym może ukrywał Emir sztylet srogi, Lub zazdrośną pierś Sułtanka.
Widzisz w świetle zachodu dymiące się wioski,
Dym się wznosi i mija, — tak mijają troski, Duma, chwała i znaczenie.
I my błyszczeli w koléj czczych marzeń igrzyska,
Jak ten dym, co od słońca gasnącego błyska, Nim go zdmuchnie ostatnie wieczoru powienie.
W chwili, w któréj, w dalekim poziomie, dzień kona, Jak-to miło iść z osobą,
Co dla nas tylko żyje; jak miło iść z tobą,
Gdy od trosk wolna, jednak idziesz zamyślona; I do wonnéj nocy tchnienia, Mięszasz wonne odetchnienia!
Teraz, zawsze o Tobie, bo cóż mógłbym nucić?
Tobie hymny miłości i wesela hymny;
Mogłożby insze imie zapał mój ocucić?
Do wszelkich innych śpiéwów umysł mój za zimny.
Myśl o tobie, noc ciemną moich dni oświéca,
Obraz twój, marzącemu i we śnie jaśnieje,
Ty podając mi rękę, podajesz nadzieję,
A jedno twe spojrzenie światło nieba wzniéca.
Słodką modlitwą strzeżesz przeznaczenia mego,
I tak czuwasz nademną, jak anioły strzegą;
Ledwie usłyszę skromne brzmienie twego głosu,
Odważny w walce życia, nie lękam się losu.
Ciebież-to niebo błogim przywołuje głosem?
Urok twój za kwiat obcy uznać cię przymusza,
Siostro niebiańskich dziewic! Dla mnie twoja dusza
Jest ich światła odblaskiem, ich śpiéwu odgłosem.
Gdy twoje czarne oko serce me przenika.
Gdy twojéj sukni lekki szelest mnie dotyka,
Myśląc, żem dotknął świętéj zasłony kościoła,
Mówię z Tobjaszem: widzę w méj nocy anioła.
Boże! Daj jej spokojność, daj jéj dni szczęśliwe!
Niech i na chwilę w życiu nie zna co tęschnicę; Jéj dusza wierna i jéj serce tkliwe, W cnocie znajdują szczęścia tajemnicę.
Bież wiewiórko! na dąb bież,
Na konarów wzniosłych szczyt,
Co się gną i drżą jak sit.
Ty bocianie! z twojéj brony,
Pędem skrzydeł uniesiony,
Leć klekocząc w wyższe strony,
Od dzwonnicy, na szczyt wież.
Stary Orle! z twoich gniazd,
Z gór mających świata wiek,
Które wieczny bieli śnieg,
I ty czujny w każdym dzionku,
Co masz głos i brzmienie dzwonku;
Bystry, żywy, leć skowronku,
Wzbij się, wzbij się aż do gwiazd.
Teraz każdy w miéjscu stój!
Z szczytu dębu, z szczytu wieź,
Przeglądając wzdłuż i w szérz,
Patrzaj pilnie w wszystkie strony,
Czy nie błyska hełm złocony,
Czy nie pędzi koń śpieniony,
Czy nie wraca luby mój?!
Quien no ha visto à Sevilla.
No ha visto à maraoilla.
Czy jest bliską, czy daleką, Czyli pod krzyża opieką, Czy pod mocą półksiężyca, Nie zrówna Grenadzie ładnéj, Bo milszéj nie znajdzie żadnéj, Żadna na świecie stolica; A któraż okaże od niéj Więcéj wspaniałości wschodniéj, I zdrowszém niebem zachwyca?
Murcja z pomarańcz słynie, a Kadyx palmami,
Jaën dziwaczny pałac gotycki wskazuje,
Agreda ma wzniesione przez Edmunda mury, Segowija ołtarze, które lud całuje, I z trzema arkad rzędami
Wodociąg, chwytający rzékę z szczytu góry.
Llers ma wieże. W Barcelonie Latarnia z kolumny płonie, I morzom światła udziela.
Królom Arragonu stała, Swe żelazne zachowała Berło, w swych grobach, Tudela. Toloza ma swe kuźnice, W nocy, za piekieł strzelnice Bywają brane od wiela.
Napełnia fontarabską ta ryba zatokę,
Co z oczu Tobiasza odjęła pomrokę;
Alikanta do dzwonnic minarety łączy,
W Kompostelli jest święty. W Korduby meczecie
Tyle osobliwości co nigdzie na świecie;
Madryt obléwa Manzanares rączy.
Bilbao, swe wątłe mury, Darniną zieleni z góry, Dno w morskim kąpiąc bałwanie; Ledwie swych książąt szkarłatem, Dumne ubóstwo, przed światem, Medyna ukryć jest w stanie; Figomorwy ma jedynie, Z jéj bowiem mostów, Maur słynie; Z jéj wodociągów, Rzymianie.
Kołyszą się na murach ostréj Alkantary,
Licznie na Turkach zdobyte sztandary;
Z Walencyi, z trzystu świątyń, głos dzwonów się szérzy,
Salamanka z uśmiechém siedzi na trzech wzgórkach
I zasypia przy wdzięcznie grających bandurkach,
Lecz budzi się z nienacka na krzyki młodzieży.
W opiece Piotra Świętego Jest Tortoza. Tu jéj strzegą Ośmiokątne baszty zdawna; Puycerda płodzi marmury; Król wzniósł Tarragony mury, I z tego chluba jéj jawna. Pod Zamorą, Duro płynie; W Toledzie, Alkazar słynie; Sewilla, Giraldą sławna.
W Burgos, jest kapituła skarbami wsławiona;
Panaflor Margrabina, Księżną jest Girona;
Bivar, jest jako młoda, skromną zakonnica;
Pampeluna, gotowa zawsze na spotkanie,
Gdy spać idzie, zamyka z swych wież opasanie, Niemi się głównie zaszczyca.
Z tych rozlicznych miast i stolic, Każde powstało z okolic, Na których Sierra włada. Z ich dzielnych twierdz, nigdy działo Niewiernego nie zagrzmiało, Ani go poddała zdrada. Przy farze każdego miasta, Wznosi się wieża kończasta; Lecz Alhambrę ma Grenada.
Alhambro! o Alhambro! Ród gienjuszów w ciebie
Wlał melodje i wdzięki, znane tylko w niebie.
Twierdzo! strojna w strzelnice, w girlandy pochyłe!
W tobie słychać, śród nocy, syllaby urocze,
Gdy księżyc, przez trójlistnych wyrabiań przezrocze, Rzuca na mury światło swoje miłe.
Tak płodna w cuda Grenada, Iż z nietylu ziarn się składa Owoc jéj dolin wspaniały; A kiedy na srogie boje, Rozwinąwszy flagi swoje, Grenada łakoma chwały, Zagrzmi, — sroższe niesie strzały, Niż te ogniste granaty Co nad rotami trzaskały.
Grenada swe rywalki gasi, i w Grenadzie
Miększym głosem, na miękkiéj nucą Serenadzie.
Bogatszémi swe domy malują kolory,
I są tacy co mówią, ze wiatr wonniéj wieje,
Gdy ożywiając letnie, Grenada, wieczory,
Po przechadzkach, kobiéty i kwiaty rozsieje,
Arabja jest jéj Prababką, Jéj przyznając wdzięków jabłko, Maur, Afrykę narażać śmie, Ale próżna myśl zuchwała! Bo Grenada, w wierze stała, Ani słuchać o nim chce; Grenada stolica miła, Drugąby Sewillą była, Gdyby mogło ich być dwie.
Beatus, qui non prosper,
Błogosławiony, kto nie jest szczęśliwy.
Przeklinam was bogowie! Jeszcze ja nie stary,
A mam wszystko, co tylko zażądam z niechcenia;
Com winien, żeście na mnie wszystkie zleli dary,
I że mi nie zostało już nic do życzenia.
Od ciaśniny Leandra po Aleyda słupy,
Corok błogie wyprawy flotta moja czyni,
Pałac mój, jakby przepaść, trawi wszystkie łupy,
Miast skarby i owoce dalekich pustyni.
Usypia mnie szmér wody, usypia wdzięk liry,
Na łożu w puchu słanym, i od bronzów lśniących
Na wrzące moje czoło spędzają zefiry,
Młode dziewice Indu, czuwając nad spiącym.
Niewdzięcznym pasibrzuchom przysmaki zostawiam,
A sam do ich użycia nieznajduję chęci,
I na złotym półmisku przysmak mnie nie znęci,
Nawet ryby, krwią samą karmionéj, odmawiam.
U brzegów Tybru, u stóp gór lejących lawy,
Roskosznémi ogrody oczy wszystkich łudzę,
Po wsiach mam niewolników tłumy do uprawy,
Mam celny zawód koni, a jednak się nudzę.
Cezar mile mnie wita, możni się lękają,
Przyjmuję prośby, wspiéram i odbiéram dzięki,
Mam posadzki z marmuru, z porfiru łazienki,
Za wozem mym klijenci biegną całą zgrają.
Nudzi mię cyrk i forum, chociaż pełne ludzi,
Pytam się, o nowości i nowość mnie nudzi,
Między lwy każę codzień niewolnika rzucić,
Tém ledwie z odrętwienia mogę się ocucić.
Piękności europejskie i z Azji piękności,
Czucia we mnie nie mogą wzbudzić, choć w iskierce; Już wygasło moje serce,
A żebrak płacząc jeszcze mi zazdrości.
Tak niezbłaganą łaską ścigacie mnie zawsze,
Iż wkrótce kwiat mych uczuć zupełnie zniszczeje,
O bogi! jeśli dla mnie chcecie być łaskawsze,
Weźcie dobra, zostawcie żądze i nadzieję. —
Wlekąc oziębłe życie na gnuśności łonie
Celsus, takie w świątyni bluźnierstwa wyjawił;
A zaraz obok niego w męczeńskiéj koronie,
Konając chrześcijanin, niebo błogosławił. —
Na téj palmie, spij w hamaku, Spij snem wiecznym, jedynaku! Przez twe lata niemowlęce, Te cię ręce Kołysały, wypieściły. Dziś, mój miły! Przyjmiéć palma w swe zacisze, I już nie ja Ukołyszę!.....
I mnie tak kołysała zwodnicza nadzieja!
Spij spokojnie, a gdy kiedy Wiatr na grobie Twym zajęczy, Pomyśl wtedy, Że w téj dobie, Żal po tobie Matkę dręczy.
Nie dam się ja wyprzedzić porannéj jutrzence;
Nim ona, na twe czoło; miłą spuści rosę, Już ja kwiatów ci przyniosę,
I wianek na powiéwnéj zawieszę trumience; Co dzień tu będę przychodzić, I smutek mój łzami chłodzić.
Już cię nié ma! nie będziesz już igrał po błoni, Ani w wesołéj pogoni, Pędził jelonka ze skały na skałę, Ani się wspinał na dęby wspaniałe.
Nie ujrzę cię w porze kochania, Gdy wiek młody Mchem jagody Osłania. Nie ujrzę, kiedy podobać się chcący Kochance o ciebie drżącéj, Niósłbyś łupy z polowania,
Nie rzekną mi wojownicy: »Syn twój, ojca Swego godny, Leci w boje nieodrodny, Jak grom w czasie nawałnicy;» Będę żyła w ojców ziemi, Jak cudzoziemka z obcémi.
Powiedzą: »Syn jéj jest wiatru igrzyskiem;
»Nie poległ śmiercią mężnych za ojczyznę czczoną,
»Tylko w zacieniu liści, na drzewie pobliskiem, »Grobowiec mu zawieszono.»
Już go nié ma! Śmierć sroga szczęście mi wyrywa,
Byłam matką — i teraz czuję nieszczęśliwa, Że w sercu moiém, ukradką, Myśl tę pieszczę, Że ja jeszcze Jestem matką.
O jak lubię pogodne i jasne wieczory!
Czy, gdy objęte w boru gęstego pokrycie, Dalekie złocą klasztory,
Czy gdy lawy ogniste, do poziomu boków
Stawiają, i promienie łamią na błękicie O Archipelag obłoków.
Oto sto chmur ruchomych na niebie widzimy!
W górze nagromadzone, wiatr tchnieniem rozpryska,
Przybiérają powoli jakiś kształt nieznany;
Czasem, pod ich falami, blade światło błyska.
Jakby błyskały mieczem powietrza olbrzymy,
Lub ogniste z obłoków spychały bałwany.
Niekiedy się uśmiécha słońce z za ich cienia,
Niekiedy, jak kopuły złotem powleczone, Strzechę chatki zarumienia;
I niekiedy, z poziomu, ściąga mgły zasłonę,
I niekiedy, obłoki rozdziérając skoro, Rozléwa światła jezioro.
Potém, gdy wicher nagle zmiótł z nieba obłoki,
Wzrasta krokodyl wielki, tocząc kłąb széroki,
Stérczą mu, trzema rzędy, zęby zaostrzone,
Ślizga się złoty promyk po jego podbrzuszu,
I zwijając się na grzbiet czarny jakby z tuszu, Oświéca łuski złocone.
Za chwilę wzniósł się pałac, zawiało — i runął,
Gmach obłoków, gdy jeden obłok się odsunął, Nagle rozpadł się w zwaliska,
I rozsypał po niebie; wnet spiczaste chmury
Legły w przepaść, a szczyt ich, tak dziwacznie błyska, Jakby przewróconéj góry.
Te z ołowiu, z żelaza, i z miedzi obłoki,
W których huragan, trąba, powodzi potoki, I piorun spi w utajeniu, —
Bóg gromadnie zawiesił na niebie wysokiem;
Tak rycérz, swe oręże, pragnąc miéć pod okiem, Zawiesza je na sklepieniu.
A słońce, nakształt kuli w ogniu rozżarzonéj,
I w wrzący piec hutniczy napowrót rzuconéj, Spadające z niebios szczytu,
Dzieli fale obłoków, pędem rozerwane,
I w ognistych bałwanach tryska do zenitu Lśniącą, zbielałą chmur pianę.
Ah! spoglądajcie w niebo gdy słońce, zapadnie,
Niewysłowioną roskosz każdy z was uczuje,
I lepszego was życia nadzieja owładnie;
O les teudres propos et les charmantes choses,
Que me disait Aline en la saison des roses. — SÉGRAIS. —
Patrz! Ta gałęź jest ostrą i czarną. Obłoki
Skrapiają korę nagą dżdżystémi potoki.
Ale z nadejściem wiosny ujrzysz, jak nieznacznie,
Z tych twardych sęków drzewa, liść wynikać zacznie;
I spytasz, jak mógł pączek tak wątły wytrysnąć,
I tak świéżą, na drzewie, zielonością błysnąć.
I o to pytaj, czemu, przyjaciółko miła!
Gdy mój umysł, stłoczony od nieszczęść opoki,
Martwym był, ty zaledwieś okiem swém rzuciła,
Nagle jak w zéschłem drzewie ocucone soki,
Umysł mój ożył, rozkwitł, już radością błyska,
I zaraz pod twe stopy kwiaty rymów ciska.
Bo niezmiennym ustawom świat ulega skrycie,
Bo, bór wiatru, powiéwu potrzebują gaje,
Bo wszystko ma na świecie przypływ i ubycie,
Bo po nocy posępnéj gwiaździsta nastaje;
Bo po nieszczęściu błysł mi twój uśmiéch radośny,
Jak po zimie ponuréj błyska lubość wiosny.
Oto zstępowała córka Pharaonowa, aby się kąpała w rzéce: a panny jéj chodziły po brzegu rzéki. — Exodus. —
Siostry moje! Przy świcie świéższą wodę macie,
Schodźcie się, jeszcze żeńcy spoczywają w chacie Jeszcze odludny brzég Nilu i morza,
Z Memfis ledwie głos dojdzie przygłuszonéj wrzawy
A naszéj skromnéj, w cieniu tych gajów, zabawy Świadkiem tylko będzie Zorza.
W pałacu Ojca mego błyszczą kunsztów dzieła,
Ale ta błoń kwiecista bardziéj mię zajęła Niż twory z złota, z porfiru;
Lube, powietrzne śpiéwy, to koncerta moje,
Nad sztuczną wonność, któréj pełne mam pokoje, Milsze mi tchnienie zefiru.
Tak czysty Nil! tak niebo pogodne przed nami;
Rozwieszone na krzakach, niech wasze sukienki Wolno igrają z wiatrami. —
I wianek i zasłonę odéjmcie mi z czoła, Chcę, korzystając z Jutrzenki, Z falą i z wami poigrać wesoła.
Lecz czegóż-to w mgle ranku rozeznać nie mogą
Oczy nasze? Zostańcie i niechciéjcie trwogą Niebezpieczeństwa wyprzedzać.
Pewnie, z dalekich pustyń, wyrwany z korzeniem
Pień staréj palmy, Nilu porwany wstrząśnieniem, Piramidy chce odwiédzać.
Lecz nie! To coś innego, wzrok zmieszany zwodzi,
Czy to Izyda z Konchą, czyli Hermes w łodzi, Ku naszéj zbliża się stronie.
Ah! nie! To płynie z dzieckiem puszczone czółenko,
A dziécię kołysane falą i jutrzenką, Spi, jakby na matki łonie.
Spi! Kto widzi płynące dziécięcia łóżeczko,
Rzekłby, że się przesuwa po niestałéj rzéce, Śnieżnych gołąbków gniazdeczko.
Buja fala, snu jednak nie przerwie dziecinie,
Kolébka jego w wiatrów będąca opiece, Śmiało po przepaści płynie.
Budzi się! Przybiegajcie towarzyszki drogie,
Ah! Co za matki serce mogło być tak, srogie, By dziécię powierzyć fali!
Wyciąga swe rączęta! Cóż będzie z dzieciną?
Koszyk z sitowia, jego obroną jedyną; Cóż go od śmierci ocali?
Zbawmy je! Lecz jest może z Izraela rodu,
A ojciec go potępił! Z jakiegoż powodu Mógł ojciec potępiać dziécię?
Biédne dziécię! Czyjegoż gniéwu nie rozbroją
Twe nieszczęsne przygody? Będę matką twoją, Choć nieodemnie masz życie.
Tak przed towarzyszkami Ifis się rozczula,
Ifis, luba pociecha potężnego Króla, Równie dobra jak i miła,
Gdy zdjąwszy złote szaty, aby swoje słowo
Czynem wesprzéć, gdy śmiało w wodę się rzuciła, Rozumiano, iż ona jest wody Królową.
Pieszczonémi jéj stopy uderzona fala
Unosi ją ku dziecku; a litość obawie Serca zająć nie dozwala.
Uchwyciła kolébkę, dumna swą zdobyczą,
Tam piérwszy raz w jéj twarzy i lubéj postawie,
Duma ze wstydliwością łączy się dziewiczą.
Prując wodę, łamiąc trzcinę,
Składa powoli zbawioną dziecinę, Na piasek zwilżony rosą.
Zaraz jéj przyjaciółki zbiegają się w koło,
I na zadziwionego dziecka śniéżne czoło, Trwożliwe uściski niosą.
A ty! która z daleka śledząc syna twego,
Poznałaś, iż go nieba opiekuńcze strzegą,
Zbliż się matko! niech radość serce twe pociesza,
Możesz jak obca ściskać małego Mojżesza;
Nie zdradzą cię łzy twoje ani pomięszanie,
Bo uczuć matki, matka tylko dociéc w stanie.
W chwili kiedy z tryumfem dziewica szczęśliwa,
Do srogiego Monarchy z dzieciną przybywa, Swéj matki oblaną łzami; Słyszano wtedy wesoły,
Słyszano uroczysty śpiéw nad obłokami,
Który przed Stwórcą nuciły, anioły.
Patrz! synek spoczywa
Przy łozu matczyném,
A matka troskliwa
Czuwa po-nad synem,
Sen skrzydły błogiémi
Powieki dla ziemi
Zamknione, myśl swémi
Marzeńmi rozrywa.
To chłopczyk tam źmierza
Gdzie dziwem ujęty
Na piaskach nadbrzeża
Postrzega djamenty;
To słońca płonące,
To widzi tańczące
Dziéwczęta słynące
Wszystkiémi ponęty.
Myśl igra wesoła,
Słuch mami i oczy,
Z wód głębi dokoła
Śpiéw zabrzmiał uroczy;
Siostry mu zładniały,
Ojcu znikł włos biały,
Matce się dostały
Skrzydełka anioła.
Gdzie bądź okiem ruszy
Coś widzi dziecina,
Tu dészcz kwiatki pruszy.
Tam kwitnie dolina;
Tu po stawie chybka,
Igra złota rybka,
A od wiatru gibką
Skrzypiąc gnie się trzcina.
Spij jeszcze dziecino,
Spij moje kochanie!
Tyś pojąć nie w stanie,
Dokąd dni twe płyną.
Jak liść suchy w lesie,
Pęd wody cię niesie,
Choć stajesz przy krésie,
Spisz jeszcze dziecino.
I w drodze twéj, dziécię!
Sen mileć kołysał,
Boś jeszcze przez życie
Troski nie wysysał, —
Niewinność cię broni
Od zgryzot pogoni,
I wiek ci na skroni Jutra nie zapisał.
Jednak matka tkliwa
Dogląda go we śnie,
A widząc boleśnie
Okiem serca bliskiém,
Że sen trwogę zdradza
Westchnieniu przeszkadza —
I uśmiéch sprowadza
Na usta uściskiem.
Pani! tylu wdziękami błyszczysz i ujmujesz,
Śpiéw twój tak jest przyjemny, i tańcem czarujesz Z taką zwycięzką ponętą,
Tak powabne wejrzenie wilży twą źrenicę,
I w całéj twéj osobie coś tak niepojętą, Tak słodką wznieca tęschnicę,
Iż kiedy, młoda gwiazdo! zjawisz się na niebie
Naszém, i czarownego twojego uśmiéchu Blask rozrzucasz w koło siebie,
Wtedy jak ptak przed zorzą, tak drży nasze serce,
A czucie tkliwe, w skrytéj zatlone iskierce, Nucić zniewala po cichu.
Ty jednak o tém nie wiész; bo twą duszę stałą,
Wdzięk niewinnéj skromności czarownie osłonił,
I anioł, w straż którego niebo cię oddało,
Przed którym żadna myśl twa nie jest skryta,
Nigdy się jeszcze z wstydu niezapłonił, Choć w twém sercu ciągle czyta.
Oh! primave a! gioventù dell’ anno
Oh! gioventù primavera della, vita. Piérwiosnku! młodości roku! Młodości! piérwiosnku życia!
O kochaniu, młodości, cnocie, piosnki moje,
Czyż to wy? Upojeniem waszém się upoję, I klęczący was odczytam,
Pozwólcie, że na chwilę wrócę w wasze lala,
I że od obecnego oderwany świata, Z wami znowu się przywitam.
Miałem lat ośmnaście i żyłem marzeniem,
Kołysała mnie lubém nadzieja zmyśleniem, Zabłysła mi gwiazda miła,
Téj byłem bóstwem, któréj imię w sercu pieszczę.
Byłem wówczas młodzianem, dziś mężczyznę, jeszcze Pamiątka szczęścia wzruszyła.
Wieku! w marzenie, siłę i wdzięki bogaty,
Czekać co wieczór szmeru przyjść mającéj szaty, Rękawiczkę tulić skrycie,
Chciéć by potęgę, miłość, chwałę lało życie,
Być czystym, dumnym, śmiałym i jak w oczywistość, Wierzyć w nieskażoną czystość.
Teraz czułem, widziałem i wiém. Mniejsza o to,
Że wiek późniejszy przerwał dumań tkankę złotą, Już mnie nieułudzą więcéj;
O jak ten wiek burzliwy, do którego wzdycham,
Przy cichéj spokojności, którą dziś oddycham, Iskrzy się jeszcze goręcéj.
Cóż ja ci przewiniłem, o mój wieku młody,
Żeś mi tak prędko zniknął. O wieku swobody! Myślałżeś, że dość użyłem.
Ah! że nie chcesz już dla mnie zabłysnąć na ziemi,
Że nie chcesz mnie skrzydłami unosić błogiémi; Powiédz, cóż ci przewiniłem?
Ah! gdy ta luba przeszłość, gdy ten wiek bez skazy,
Spotkamy w białéj szacie z cudnémi obrazy, Pełen najdroższych pamiątek,
Chwytamy go, a potém ciężko nam przychodzi,
Skropić łzami goryczy z młodocianéj łodzi Pozostały wspomnień szczątek.
Zapomniéjmy o wszystkiém. Gdy młodość umarła,
A zimna do poziomu burza nas przyparła, I wszystko zamknęła w grobie;
Jest nam zagadką powód naszego istnienia,
Gdy człowiek błędne widmo mija i po sobie Nie zostawia nawet cienia.
„Możnaż z wyobrażenia poezyi, z wyobrażenia, które ze swojéj istoty jest tak odmienne, tak ulotne i nieciérpiące okréślenia, zrobić coś, w najwyższym stopniu, dokładnego, coś sztywnego, przeznaczonego, aby przez wszystkie wieki i miejsca, było jedyną miarą najdelikatniejszych płodów umysłu ludzkiego? — Michał Grabowski, w liter. i kryt. T. 1 Cz. I str. 10 — 11.“
Nikt tego, — zdaje nam się dokładnie, — bezstronnie i ze ścisłością prawdziwie matematyczną nie rozwiąże, dla czego ludzie — po większéj części — lubują sobie wyłącznie w wyobrażeniach swojego tylko czasu? DiaDla czego duch wieku wyraziste zostawia piętno na każdém indywiduum? — A jeśli się zjawi jakiś Fenix, Jeniusz, Twórca, — jeśli swym wszechstronnym umysłem, wiek zgłębi i samego czasu tajniki przeniknie, — jeśli wejdzie w przyrodę rzeczy i zwodniczy blask ich zewnętrzny okaże, — dla czegóż głos jego, jest głosem wołającego na puszczy? — Jak z jednéj strony, daremne są usiłowania piśmienniczych apostołów, daremne prace literatów i krytyków, — jak bez ich wysilonych nastawań, przejdzie czas, przejdą wieki, a z niémi przeobrazi się i duch i dążenie literatury; — tak z drugiéj znowu prawdziwszéj strony, [157]niepodobieństwem jest odmówić ludziom uczonym tego prawa, jakie mają pod estetycznym względem w karceniu wszelkich piśmienniczych nadużyć. A lubo obecność na obecność, mało najczęściéj wywiéra wpływu; — lubo trzeba wieków, trzeba przeszłości lub przyszłości, aby teraźniejszość w żądane zawrzéć formy, — nie wypływa jednak z tego, — aby ludzie, natchnieni miłością ogólnego pożytku, nie mieli wrażać zdrowych rad swoich, zepsutym, przez zły smak w piśmiennictwie, umysłom i sercom. Ich piękne zamiary, ich prawdziwe poselstwo ze sfer wyższych, z kraju rozumu i prawdy, na nizinę obecnéj literatury, jest tak zbawienne, tak oczekiwane i niezbędne, jakim był niegdyś zdrój wydobyty ze skały na puszczy, rószczką Mojżesza, spragnionym i oczekującym miłosierdzia Bożego Izraelitom. Chociaż każdemu z ludzi, nie tylko zostawiona samodzielność, nie tylko zostawion właściwy myślenia sposób, samym ledwo zgładzony czasem, ale nadto, każdemu prawie, dostał się, w jakiéjś cząstce podziału, pewny rodzaj naśladownictwa, pewna gibkość, przechylająca nie jednego ku powszechnym zdaniom; massa jednak ogromu ludzkiego rodu, nieskończenie się powolniéj przetwarza pod względem estetycznych uczuć, niż człowiek pojedyńczy. Znakomitego następnie potrzeba czasu, chcąc sprawić, aby i indywidua, zgoła tego nie czując i niepostrzegając, mogły się zastosowywać, nakłaniać, nareszcie wdrożyć całkiem w postęp biegu rzeczy. [158]Szczególniéj »idea poezyi, jak wszystkie inne, — pisze sławny nasz literat i krytyk M. Grabowski — ciérpi umiarkowania, zmienia się, nagina.« — »Z całego zbioru kwiatów dawnéj i nowéj literatury, wybiéramy te tylko, co sympatyzują z nami i naszémi wyobrażeniami, a odrzucamy wszystko inne.« Aż nadto pojmujemy dobrze, w jakiém rozumieniu wyrzekł to zdanie Grabowski — czujemy jednak rzeczywiście, iż nie jesteśmy bezwzględni, bezwarunkowi, owszem, musimy dodać koniecznie, że nie zawsze odrzucać wypada i można wszystko inne; — że te szczególniéj kwiaty z nowego piśmiennictwa, które zasiała ręka w innych względach może nietrafnego, lecz w jedném jakiémkolwiek zdarzeniu szczęśliwego ogrodnika, miło jest stawiać w owych przynajmniéj salonach, gdzie polne, zwyczajne geranium, lub bławatki i niezabudki na własnych wyrosłe łąkach, nie bardzo są poszukiwane. Ale kaktusy, oleandry, hortensye, znajdą wykwintną rękę, co ich poleje, równie, jak poezye wschodnie Wiktora Hugo, znalazły się nie w jednych pięknych ręku! Za cóż więc tego pieścidełka nie obléc we własną krajową sukienkę? Dla czegóż pozwalać, aby lubowano się raczej we francuszczyznie, niż własnym języku. To zagadnienie rozwiązał Br. Kuciński. Tłómacz właściwym sobie wiernym i pięknym tokiem z prawdziwym talentem i znamienitą, a wszystkim wiadomą łatwością, przekładając obecne poezye Wiktora Hugo, zniewolił nas tak wielkiémi zaletami, do ogłoszenia drukiem prac swoich. Byłoby to [159]występkiem w obliczu spółbraci i piśmiennictwa naszego, gdyby tak piękne krajowe utwory, dziś zwłaszcza, w zapomnieniu spoczywały. Jakie w literaturze powszechnéj zajmuje stanowisko autor okrzyczanéj i wyrywanéj z rąk do rąk Nôtre Dâme de Paris, już słusznie i zrzetelném znawstwem dowiódł nasz M. Grabowski. Jedna tylko jeszcze rzecz pozostaje, uzupełniająca wszystkie, krajowego estetyka, zamiary, nacechowane miłością ogólnego dobra. Od jéj spełnienia, zawisł w znacznéj części i los piśmiennictwa krajowego. Tym upragnionym wypadkiem jest ziszczenie w skutku, a nie w chęciach tylko, jego wźniosłych żądań. Niech wszyscy, a szczególniéj wszystkie nasze matki, siostry, i ubóstwiane istoty, wyrzucą z rąk i pamięci swojéj nietylko dopiéro wspomniony romans, ale i wszelkie inne, nietylko Hug’a, ale i całéj piśmienniczéj szkoły szalonéj! Dałby Bóg, aby to jak najrychléj nastąpiło! — lubo obecnie jeszcze i ciągle znowu napływające ogromne zasoby, nie mówim już niedowarzonych, lecz owszem przewarzonych płodów Dumas’a, Bibliophila Jacob’a, Jules Janin’a, Sand’a, Drouineau, i t. p. i t. p., których poczciwi nasi księgarze ciągle dostarczają, najoczéwiściéj dowodzą, że literatura i krytyka Grabowskiego, mało w czyim znajduje się ręku, że pisma jego, są grochem o ściany rzucanym, że słowa naszego, a może i Europejskiego Estetyka, są głosem ginącym na puszczy! Kiedyż nastąpi przesilenie? Zdaje się, iż tak rozkochały się nasze kobiéty we [160]francuszczyźnie, iż nie rychło je można będzie uléczyć z téj epidemii. Trzebaby niejakoś stopniowo, prawdziwie po lékarsku, postępować z tą najsłabszą ludzkiego rodu połową. Potrzeba w posiłkach literackich, nim przyjdą całkiem do umysłowego zdrowia, dawać jeszcze zamiast léków, dawniejsze ich pokarmy, stanowiące jedyny ich żywiół; ale już oczyszczone chemicznie od brudnych kombinacyj — i zaprawione ziółkami uszczknionémi na krajowém polu, na własnej niwie. Dla tych przyczyn, nie można ganić uskutecznienia pięknego przekładu poezyj Hug’a, tego jenialnego dziecka (l’enfant de génie), jak go mianuje Chateaubriand, tego koryfeusza teraźniéjszéj literatury jak go trafnie nazwał nasz Grabowski. — Piękne jest obecne dążenie literatury, ale umiéjmy doń zachęcić, usposobić, adeptować. Pamiętajmy na stopniowania. — Przejdzie czas, minie wiek ze swym duchem, i ani obejrzym się jak przybędziem na własne, czyste stanowisko wzniosłego pojmowania dzisiejszego piśmiennictwa, — tak jak już otrząsnęliśmy się nieznacznie z klassycyzmu i wpływu romantyków! Spes non fefellit! „Dla mnie, powiada Michał Grabowski, jeniusz Wiktora Hugo wystawia się swobodnym w balladach i oryentalkach. Pomiędzy małą liczbą jego ballad są prześliczne.« Godzien podobnych pochwał i Br. Kiciński, bo zaletom oryginału zgoła nie ustępują zalety i piękności przekładu. [161]Już-to nie ulega sprzéczkom, ile trudności trzeba pokonać, chcąc dobrze tłómaczyć, — jak daleko jest trudniéj, doskonale przełożyć cokolwiek na własną mowę, niż jakkolwiek, niby-to oryginalnie pisać. Wszelkie jednak zawady, ustępują przed talentem. Br. Kiciński, nie tylko pięknym stylem i wiérszem, ale nawet dosłównie, zdołał przełożyć Oryentalki Hug’a. Jeden ustęp dla porównania załączamy tutaj:
L’Egypte! — Elle étalait, toute blonde d’êpis,
Ses champs, bariolés, comme un riche tapis, Plaines que des plaines prolongent.
L’eau vaste et froide au nord, au sud le sable ardent
Se disputent l’Egypte: elle rit cependant Entre ces deux mers qui la rongent!
Trois monts, bâtis par l’homme, au loin percaient les cieux
D’un triple angle d’un marbre, et dérobaient aux yeux Leurs bases de cendre inondées;
Et de leur faite aigu, jusqu’aux sables dorés,
Allaient s’élargissant leurs monstrueux degrés, Faits pour des pas de six coudées.
Un Sphinx de granit rose, un dieu de marbre vert,
Les gardaient, sans qu’il fut vent de flamme au désert Qui leur fit baisser la paupiére.
Des vaisseaux au flanc large entraient dan un grand port.
Une ville géante, assise sur le bord, Baignait dans l’eau ses pieds de pierre.
On entendait gémir le semoun meurtrier,
Et sur les cailloux blancs les écailles crier Sous Ie ventre des crocodilles.
Les obélisques gris s'élancaient d’un seul jet,
Commeune peau de tigre, au couchant s’allongeait Le Nil jaune, tacheté d’iles.
L’astre roi se couchait. Calme à l’abri du vent,
La mer réfléchissait ce globe d’or vivant, Ce monde, âme et flambeau du nôtre;
Et dans le ciel rougeâtre et dans les flôts vermeils,
Comme deux rois amis, on voyait deux soleils Venir au-devant l’un do l’autre.
— Où faul-il s’arrêter? dit la nuée encor.
— Cherché! dit une voix dont trembla la Tabor.
Urywkowie — i prawdziwie dorywczo, tłómaczono już poezye Hug’a, — ale nikt wszystkich nie przełożył, nikt nawet, prócz jednego może A. E. Odyńca, nie postarałby się tak wiernego i rzec nawet można doskonałego, uskutecznić przekładu. Spodziéwamy się, iż uzasadnione są twierdzenia nasze, przytoczeniem tu wyjątku z oryginału. Nie podobna zajmować kart obecnych dłuższém przywodzeniem textu francuskiego, i wykazywaniem piękności przekładu. Zapewne, sama powszechność, lub jaki bezstronny krytyk, zdolny będzie wykryć ominione lub wskazane przez nas rzeczy.