Luenga es su noche, y cerrados
Estan sus ojos pesados. Noc jéj długa i zamknione Są jéj oczy obciążone.
I.
Ilużto młodych dziéwcząt widziałem już zgon?
Taki jest wyrok losu; grób musi miéć plon.
Pod ostrzem kosy muszą padać trawy,
Śród balów, tańców, śród pustéj zabawy, Musi róże warzyć śron.
Musi zdroju w dolinie wyczerpać się bieg,
Musi błysk, oka mgnieniem, oznaczać swój wiek;
I kwiecień, mroźnych nieskąpy powiewów,
Musi gwiaździste kwiaty zrywać z krzewów, Kwiaty, — wonny wiosny śnieg.
To nazywamy życiem. Po dniu, sina noc,
Po wszystkiém, ocucenie boskie lub piekielne;
Do wielkiéj uczty siada biesiadników moc,
Ale wielu opróżnia swe miejsce weselne,
I przed końcem jéj schodzi w ustronie śmiertelne.
Iluż ja zgon widziałem? Jedna z mlékiem krew,
Druga samych aniołów rozumiała śpiéw.
Inna słaba, jéj czoło o dłoń się wspiérało,
A jak z krzewu wzlatując, ptaszek zgina krzew, Tak jéj dusza zgięła ciało.
Ta blada, śmierci tylko w swéj rozpaczy woła
I szepcze imie, które nikt złożyć nie zdoła;
Druga lekko omdlała jak na lirze dźwięk,
Inna, miała, konając, i uśmiéch i wdzięk Wracającego anioła.
Z kolébki krok zaledwie robiąc do mogiły,
Wszystkie żyły jak wątły, jak znikomy kwiat;
Jak niewinne gołąbki przeleciały świat;
Miłością i dziecinnym wdziękiem go zdobiły, Licząc na wiosny, krótki wątek lat.
Co? Już znikły, już na nich cięży grobów głaz!
Tyle istot uroczych odstąpiłoż nas?
Tyle zagasłych świateł i liści zwarzonych!
Puśćcie mnie! niech, po kwiatach depcząc rozrzuconych, W gęsty zapuszczę się las.
Lube Widma! Gdy boru obéjmie mnie cień,
Marząc, was słyszę i rozmawiam z wami,
Was odsłania i kryje wątpliwy tu dzień.
A przez gęste gałęzie, pomiędzy liściami, Wasze zjawienie oczy moje mami.
Duch mój jest bratem tych nadobnych cieni;
Jużeśmy i nad życie i nad grób wzniesieni.
To je wiodę, to skrzydła przybrawszy jak brat,
Z niémi umarły, bujam po nadziemskiéj przestrzeni;
To one, ze mną żyjąc, zdobią mi ten świat.
Uczę się myśli moje na ich sposób snuć;
Wtedy widzę je, widzę, wołają mnie: pójdź!
Tworząc koło na grobie tańczą lube cienie,
Wtém je zwolna stopniowe osłania zaćmienie,
I ja zaczynam znowu jak na jawie czuć.
III.
Jedna zwłaszcza, aniołek, najmilsza z Hiszpanek,
Białe ręce, pierś wzdęta niewinném westchnieniem,
Oko czarne Kreolki, iskrzące wejrzeniem;
I ten wdzięk niepojęty, ten świéżości wianek,
Co skroń piętnastoletnią uwieńcza promieniem.
Nie z miłości umarła. Jeszcze do téj chwili,
Jéj trosk, jéj roskosznego nie znała uśmiéchu.
Nie napiła się jeszcze w jéj lubym kiélichu;
I choć widząc ją, wszyscy: »Jak piękna!« mówili, Żaden jéj nie rzekł po cichu.
Tańce nazbyt lubiła, i to ją zabiło,
Świetne, rozkoszne bale zbyt ją czarowały,
Dziś jeszcze jéj popioły w grobie drgają miło,
Kiedy w pogodnéj nocy tańczy obłok biały W tarczy księżyca wspaniałéj.
Tańce nazbyt lubiła. Nim nadeszło święto,
Trzy dni o nich marzyła i trzy noce razem;
A muzyka, tancerze, czarowną ponętą,
Napełniały i we śnie duszę jéj zajętą
Uciech, wzruszeń i wrzawy zmięszanym obrazem;
Potém perły, klejnoty, drogie naszyjniki,
I przepaski morowe w cieniach się mieniące,
I tkanki wiotsze niźli pszczół skrzydełka drżące,
Cudne wstążki napełnić mogące koszyki, I kwiaty pałac zapłacić mogące.
Ledwie się bal rozpoczął, pełna ognia, wdzięku,
Już tam jest, wachlarz lekko szeleści w jéj ręku;
Miłą wonnością kwiaty tchną w jéj lśniących włosach,
A serce jéj, w wesołym rozwija się dźwięku, Wraz z orkiestrą o stu głosach.
Roskosz patrzéć, jak w lekkim ulata poskoku;
Złote blaszki w spódniczce migając się trzęsą,
Iskrzą się oczy czarne pod czarniejszą rzęsą,
Jakby podwójna gwiazdka jaśniejąca oku, W fałdach ciemnego obłoku.
Wszystko w niéj było tańcém, śmiéchem i pustotą,
Dziécię, umiało nawet władać nad zgryzotą;
Bo nie zawsze na balu z serca smutek znika,
Jak w nim szpeci się kurzem jedwabna tunika, Tak i rozrywka tęschnotą.
Lecz nasza piękność, walca porwana krążeniem,
Wirem leci, powraca, nieoddycha prawie,
Upojona kwiatami, miłych tonów brzmieniem;
Jarzącém się w złocistych lustrach oświéceniem, W wrzawie stąpań, w głosów wrzawie.
Co za szczęście na balu wyskoczyć ochoczym!
Czując w hucznéj zabawie pomnożone zmysły,
Niewiedząc czy w powietrzu, w obłoku się toczym,
Czy pod naszémi stopy szczątki ziemi prysły, Czyli kręte fale tłoczym.
Ale jéj trzeba było z budzącą się zorzą
Odjéżdżać, brać aż w progu płaszczyk atłasowy,
Wtedy częstokroć przejął dreszcz tancerkę hożą,
Gdy po nagiém ramieniu, śliznął się niezdrowy Poranku powiéw lodowy.
Jak, po wesołym balu, smutny dzień przypada!
Żegnajcie stroje, tańce i dziecinne żarty,
Po miłym śpiéwie kaszel przybywa uparty,
W miejsce różowych uciech, stąpa febra blada, Żywe oko się zapada.
IV.
Zgasła w piętnastym roku, w świéżości ozdobie!
Zgasła! po wyjściu z balu jątrząc wszystkich żal,
I matce obłąkanéj córkę wrócił bal;
Chyba na to, by strojną śmierć zabrała sobie, Dla uśpienia w zimnym grobie.
Przed chwilą, na myśl balu, jeszcze się uśmiécha,
I stroje do przyszłego przysposabia już;
Bo śmierć tak niespodzianie do grobu ją spycha,
Że zdobiący ją w tańcu bukiet świéżych róż; Aż na trumnie jéj usycha.
V.
Biédna matka! Jéj tylko poświęcała życie;
Tak troskliwie ten wątły hodowała krzew!
Okiem miłości na jéj patrząc się rozwicie,
Tyle nocy czuwała, gdy płaczące dziécię, W kolébce usypiał śpiéw.
Cóz z tego? już na zawsze zakończyła dni!
Martwa, robaków pastwa, sina w ziemi spi,
A jeśli w noc pogodną ocuci ją kiedy
Bal umarłych, i zerwie z grobu, w którym tkwi, — Już przy niéj nie matka wtedy,
Lecz widmo z dzikim śmiéchem przy źwierciedle siędzie,
I na smutny bal strojąc, zawoła: już czas!
Wszystkie palce skościałe wyciągnąwszy wraz,
Długie włosy dziéwczęcia, w sploty składać będzie;
Ziębiąc usta uściskiem tak zimnym jak głaz.
Wiedzie drżącą, gdzie zwykle umarli hasali,
I gdzie na nią powietrza oczekiwał chór;
Gdy księżyc płaski, blady, przeziérał z za chmur,
A mléczna nocy tęcza, kolorem opali,[1] Frędzle obłoków malowała w dali.
Wy, którym bal z uśmiéchem roskosz tylko wróży,
Pomnijcie na Hiszpankę zgasłą w wieku kwiecie,
I jéj służyło zdrowie, jak wam dzisiaj służy,
I ona używała, jak wy użyć chcecie,
Wdzięków, uciech, miłości, tych trzech życia róży.
Z zabaw w zabawy lecąc, zmamiona urokiem,
Do cudnego bukielu kolory dobiéra,
Nagle śmierć niespodzianym odziéwa ją mrokiem;
Tak Ofelia bystrym porwana potokiem, Zrywając kwiaty, umiéra.