Polna róża i głóg dziki I goździki
Rozwinęły listki swoje,
I w téj pięknéj porze roku, Wdzięcznie oku,
Przybrały się w świéże stroje,
Do kochanki swéj, najmiléj Słowik kwili
W umajonym skryty drzewie;
I odmienne coraz tony Wyuczony
Wywodzi nam w cudnym śpiéwie.
Rano z nieba cebrem lało,
Ale w wieczór wyjść tak mile,
Stawiaj śmiało nóżkę małą,
Nie zamoczysz się na chwilę;
Zmokłe piórka otrząsł ptaszek,
I do zwykłych swych igraszek
W gęstwę liści wesół leci,
Nucąc na cześć swéj swobody,
A tylko mu kropla wody,
Jakby perła w gniazdku świéci.
Słońce znowu świat ozłaca,
I na niebo błękit wraca;
Lśnią się skiby użyźnione,
Jakby srébrem powleczone,
Wzdęty tylko na godzinę,
Pędzi strumyk przez dolinę,
I rozszérza rowek stary;
A z kamyka, hucząc skorzéj,
Uniesionéj mrówce, tworzy
Kataraktę Nijagary.
Pochwycone w wir powodzi,
Płyną robaczki bez żagla;
Bojaźń śmierci je przynagla
Skoczyć w listek zamiast łodzi;
Gdy nie jeden na kępinie
Z słomki, trwożniéj jeszcze płynie.
Jak szczęśliwe w swéj niedoli,
Jeśli jaki im patyczek,
Zakręciwszy się w strumyczek,
Z flottą na brzég wyjść dozwoli.
Kraj zajaśniał w całym wdzięku,
Będziem z sobą teraz sami,
Oprzyj ramię na mym ręku,
Przejdziem pod témi lipami.
Słońce już się w staw zanurza;
Zaczém zstąpiémy ze wzgórza,
Na chwilę spojrzyj za siebie, —
Jak na zamglonym obłoku,
Jaśnieje naszemu oku,
Gród złoty, na ciemném niebie.
Patrz na niebo! Tęcza! tęcza!
Zajaśniała jednym tryskiem;
Bóg groził gromem i błyskiem,
I znów nam tęczą zawdzięcza.
Dzieckiem ja będąc, z zapałem
Nieraz aniołów błagałem,
Bym mógł dociéc, w jakie światy
Wiedzie ten łuk niezmierzony,
Żywémi farby bogaty,
Pod most niebios podciągniony.