Dwór Karola IX-go/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwór Karola IX-go |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chronique du règne de Charles IX |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bernard, złożywszy należne podziękowanie królowej-matce, stał się częstym gościem na dworze. Przez pojedynek zwrócił na siebie uwagę z ogólną; ludzie, których znał zaledwie z widzenia, kłaniali mu się uniżenie, kobiety przyglądały mu się ciekawie. Ile razy ukazywał się w galeryach Luwru, dokoła rozlegały się znaczące szepty:
— Patrzcie, to de Mergy, który zabił hrabiego de Comminges.
— Jakiż on młody!
— Bardzo przystojny. Radabym wiedzieć w kim się kocha?
Bernard w tłumie pań, ścigających go oczyma, daremnie upatrywał błękitnych źrenic i czarnych brwi hrabiny de Turgis. Złożył jej nawet wizytę, ale powiedziano mu, że wkrótce po śmierci pana de Comminges, udała się do swego majątku, oddalonego od Paryża o mil dwadzieścia Złośliwi utrzymywali, że usunęła się od świata, aby w samotności opłakiwać zabitego wielbiciela.
Razu pewnego przed śniadaniem, kiedy Jerzy, wygodnie rozparty na sofie, czytał życie Pantagruela, sławne wówczas dzieło księdza Rabelais, a brat jego ćwiczył się w grze na gitarze, pod kierunkiem Włocha, signora Uberta Vinibello, pokojowiec oznajmił, że jakaś stara kobieta czeka na dole i pragnie się widzieć z Bernardem. Młodzieniec pospieszył na wezwanie, myśląc, że to Marta przychodzi z poleceniem od hrabiny de Turgis. Była to jednak kobieta nieznajoma, która oddała mu pachnący bilecik, okręcony złotą nitką i zapieczętowany zielonym lakiem; zamiast herbu, wyciśnięty był na pieczęci Amor, z palcem na ustach i dewizę kastylijską: Cał/ad/ (Milez).
List zawierał kilka słów po hiszpańsku:
Co znaczyło: „Tej nocy, dama oczekuje na ciebie.”
— Kto ci dał ten list? — zapytał zdziwiony.
— Jakaś pani.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Mówiła, że jest Hiszpanką.
— Skąd ona mię zna?
Stara się uśmiechnęła.
— Sława waszej wielmożności zawróciła głowy wszystkim paniom — odparła. — Jaką mam zanieść odpowiedź?
— Przyjdę, ale nie wiem gdzie...
— Dziś wieczorem, o wpół do dziewiątej, bądź wasza wielmożność w kościele Św. Germana w Auxerrois, w lewej nawie.
— Tam się spotkam z ową panią?
— Nie. Ktoś tam przyjdzie i drogę wskaże. Zaufać dyskrecyi waszej wielmożności można?
— Rozumie się.
— Przyjdziecie sami?
— Daję na to słowo szlachcica.
— Dobrze. Nie staraj się wielmożność wasza śledzić mnie, gdyż to się na nic nie zda.
Skłoniła się nizko i odeszła.
— Czego ta wiedźma chciała? — ciekawie zagadnął Jerzy.
— Et nic! — z udaną obojętnością odparł Bernard, biorąc gitarę.
— Przede mną nie potrzebujesz się pan ukrywać. Może ci towarzyszyć na schadzkę albo wypłazować niewczesnego spółzawodnika? — zapytał Włoch.
— Wcale nie.
— Wolna wola. Założyłbym się jednak, że nie wytrzymasz pan i wyśpiewasz mi wszystko.
Bernard milczał i z roztargnieniem trącał w struny gitary.
— Nie będę mógł dziś wieczerzać u pana de Vandreuil — rzekł wreszcie.
— Więc to na dziś! Powiedz mi pan, czy piękna?
— Nie wiem... Podobno jest cudzoziemką, ale jej nie znam.
— Gdzie się odbędzie schadzka? — zapytał nagle Jerzy.
Bernard dał bratu bilecik i powtórzył słowa starej.
— Pismo umyślnie zmienione — mruknął kapitan — nie rozumiem, po co takie ostrożności.
— Słuchaj, Jerzy, musi to być zapewne jakaś znakomita pani?
— Młokosie! wyobrażasz sobie, że znakomite panie same będą ci się rzucały na szyję?
— Jak ślicznie pachnie ten list.
— To nie dowodzi niczego.
Nagle czoło kapitana sfałdowało się, okropna myśl przyszła mu do głowy.
— Rodzina de Comminges słynie z zawziętości — rzekł — kto wie, czy to nie podstęp z ich strony, żeby cię wciągnąć w zasadzkę i pomścić śmierć zabitego.
— Co za przypuszczenie!
— Nie pierwszy to raz miłość fałszywa służyłaby za narzędzie zemsty; przypomnij sobie Samsona i Dalilę.
— Byłbym tchórzem wierutnym, gdybym z powodu tak błahego nie stawił się na wezwanie pięknej kobiety.
— Idź przynajmniej uzbrojony. Jeżeli chcesz, dam ci dwóch pokojowców.
— Nie chcę, Całe miasto dowiedziałoby się o mojej przygodzie.
— Ależ to od dawna przyjęte. Ardelay mój przyjaciel, na schadzkę bierze stalową koszulkę i pistolety, także czterech rębaczy z rapirami i rusznicami, Nie znasz jeszcze Paryża, zresztą ostrożność nigdy nie zawadzi.
— Nie przeczuwam nie złego. Gdyby chciano pomścić śmierć biednego de Comminges, napadniętoby na mnie wprost na ulicy.
— Radzę po bratersku — weź z sobą chociaż pistolety.
— Dobrze, ale nieznajoma jeszcze mię wyśmieje.
Bernard po obiedzie udał się do swego pokoju i tam spędził kilka godzin przed zwierciadłem. Starannie uczesany, ufryzowany, woniejący, udał się przed ósmą do kościoła Św. Germana; więcej niż pół godziny przechadzał się wzdłuż nawy, rachując filary i świece. O wpół do dziewiątej zjawiła się kobieta, od stóp do głowy owinięta w brunatny płaszcz; nie mówiąc słowa, wzięła go za rękę i prowadziła krętemi ulicami, wreszcie stanęła przed wysokim domem, napozór niezamieszkałym. Otworzywszy małe drzwiczki w głębi, dała znak Bernardowi, żeby szedł za nią.
W sieni było ciemno jak w grobie; przewodniczka zaryglowała drzwi i stłumionym głosem ostrzegła Bernarda, że schody, na które wejść mają, są wązkie i strome. Nie bez trudności dostał się na górę i po omacku trafił do drzwi, prowadzących do komnaty rzęsisto oświetlonej. Ściany były obite kwiecistą makatą, nieco spłowiałą ale kosztowną, na stole paliły się różowe świece, iskrzyły kryształowe flakony z winem, błyszczały srebrne kosze, napełnione ciastem i owocami. Dwa wielkie fotele, przysunięte do stołu, wskazywały, że nie zasiądzie do niego więcej niż dwóch biesiadników.
Przewodniczka zrzuciła płaszcz a Bernard poznał tę samą kobietę, która dziś rano wręczyła mu bilecik.
— A to co się znaczy?! — zawołała spostrzegłszy rapir i pistolety u Bernarda — czy wielmożność wasza myśli bić się? Ta broń zbyteczna.
— Mylisz się, dobra kobieto, któż mi zaręczy, że się nie przyda?
— Może cześć wasza być o to spokojnym. Ale jakże się podoba ta komnata?
— Piękna, nudziłbym się jednak straszliwie, gdyby mi kazano pozostać tu samemu.
— Cierpliwości, zaraz ktoś przybędzie do towarzystwa. Przedtem jednak musisz wielmożność wasza przyrzec...
— Cóż takiego?
— Jeżeli jesteście katolikiem, przysięgniecie na ten krzyż — mówiła stara, wyjmując krucyfiks — jeżeli hugonotem, na Lutra, Kalwina, albo którego z waszych bożków.
Bernard parsknął śmiechem.
— Nie wiem, o co chodzi.
— Że nie będziecie się starali dowiedzieć, kto jest pani, która tu przyjdzie.
— To konieczny warunek?
— Konieczny.
— Zamiast przysięgi, słowo szlachcica wystarczy.
— Niech i tak będzie.
Zabrała płaszcz i wyszła zamykając drzwi na klucz.
Bernard rzucił się na fotel. Serce biło mu gwałtownie, doznawał wrażenia, jak kilka dni temu, przed pojedynkiem. Dokoła głucha panowała cisza, a rozmarzona wyobraźnia młodzieńca dziwaczne snuła myśli. Wyobrażał sobie, że ujrzy hrabinę de Turgis; to znów przypuszczał, że zgraja morderców rzuci się na niego; wreszcie budziło się w nim podejrzenie, że stał się ofiarą żartu.
Nagle klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się otworzyły i do komnaty weszła zamaskowana pani. Miała wzrost wysoki, kibić piękną, obciśniętą atłasowym stanikiem, nóżki drobne, obute w białe, aksamitne pantofelki, ręce w haftowanych rękawiczkach. Wieku niepodobna było się domyśleć.
Bernard zerwał się i przykląkł na jedno kolano; nieznajoma się zatrzymała i rzekła głosem pieściwym po hiszpańsku:
— Bóg z tobą, kawalerze, bądź pozdrowiony.
Bernard powstał, nieco zmieszany.
— Czy mówisz po hiszpańsku, kawalerze?
Bernard zaledwie rozumiał ten język.
Nieznajoma widocznie była z tego niezadowolona; usiadła na fotelu, wskazała Bernardowi miejsce naprzeciwko siebie i zaczęła rozmowę po francusku; w głosie jej przeważał akcent cudzoziemski.
— Uwielbienie dla odwagi twojej, panie de Mergy, zniewoliło mnie do szalonego kroku: zapragnęłam poznać najdzielniejszego z rycerzy.
Bernard skłonił się i zarumienił.
— Mam nadzieję, że nie będziesz pani okrutną i raczysz zdjąć maskę, która kryje twoje oblicze, jak chmura przyćmiewa promienie słoneczne.
— Jeżeli będę zadowoloną z was, ujrzycie mię nieraz z odkrytą twarzą, ale dziś trzeba poprzestać na masce.
— Wielką i to dla mnie łaską, ale okażę się zuchwałym.
To mówiąc, Bernard ukląkł przed nieznajomą i uczynił ruch, jak gdyby zamierzał zdjąć maskę z jej twarzy.
— Kawalerze, jesteś zbyt niecierpliwy. Usiądź natychmiast na swojem miejscu, gdyż inaczej odejdę. Gdybyś wiedział, kto jestem i na co się narażałam przychodząc tu, wdzięczność twoja nie miałaby granic.
— Ten głos jest mi znany — szepnął Bernard.
— Słyszysz go po raz pierwszy w życiu... Odpowiedz mi, tylko szczerze, na pytanie: zdolny jesteś kochać wiernie i stale?
— Jestem gotów na próby.
— Nie możesz jeszcze kochać, bo nie widziałeś mię nigdy.
— Przysiągłbym, że pani jesteś uroczą.
Nieznajoma podniosła rękę ku masce.
— Cobyś jednak uczynił, gdybyś ujrzał przed sobą szpetną i starą?
— To być nie może.
— Serce się nie starzeje — westchnęła nieznajoma.
— Ta kibić kształtna, ta drobna rączka, cała postać twoja, pani, dowodzi, że umyślnie się oskarżasz.
Więcej było grzeczności niż przekonania w głosie Bernarda.
— Niestety! to tylko mi zostało rzekła nieznajoma, znów wzdychając — a wam, mężczyznom, nie wystarcza...
— Pozwól mi pani zdjąć tę maskę — domagał się zaniepokojony młodzieniec.
— Nie! nie! — zawołała, odpychając go — pamiętaj, kawalerze, żeś dał słowo... Ale przypuśćmy, że nie jestem piękną, ani młodą, czybyś mnie porzucił?
Bernard przypatrywał się jej rękom, białym jak alabaster a jak aksamit delikatnym.
— Jedna tylko kobieta w Paryżu ma ręce podobne! — rzekł z ożywieniem.
— Doprawdy? Któż taki.
— Hrabina de Turgis.
— Istotnie, Dyana ma ładne ręce, a zawdzięcza to maści migdałowej; ja mam piękniejsze — pochwaliła się nieznajoma.
— Nie, to chyba nie hrabina — pomyślał Bernard.
Przyglądał się uważnie ręce nieznajomej pani, czy nie nosi na palcu pierścienia, który widział u hrabiny, ale nie dostrzegł nawet obrączki.
— Wziąłeś mię za Dyanę de Turgis! — zaśmiała się nieznajoma — wcale ci nie jestem wdzięczna za to, gdyż pochlebiam sobie, żem więcej warta od tej wietrznicy.
— Na honor! hrabina jest najpiękniejszą kobietą, jaką w mojem życiu widziałem.
— Więc ją kochasz?
— Być może... Błagam cię pani, zdejm maskę.
— Nie prędzej aż się upewnię o twojej miłości.
— Jakże mogę pokochać nie widząc?
— Sam przyznałeś, że mam piękną rękę, wyobraź sobie, że twarz jest równie piękna.
— Teraz cię poznałem po głosie: tyś hrabina de Turgis!
— Jesteś o tem przekonany?
— Najzupełniej.
— Mylisz się, kawalerze. Imię moje Marya, o nazwisku później się dowiesz; pochodzę z Barcelony... O hrabinie de Turgis przestań mówić; nie cierpię tej kobiety. Czy wiesz, w jaki sposób została wdową?
— Mówiono mi o tem.
— Cóż ci powiedziano?
— Mąż ją zdradzał, ona, w przystępie gniewu uderzyła go mieczem; w miesiąc potem umarł z tej rany.
— Nieprawda, że to okropne?
— Nie potępiam hrabiny; kochała męża, on zaś okazał się jej niegodnym.
— Mówisz tak, bo ci się zdaje, że jestem hrabiną, ale ręczę, że pogardzasz nią w głębi duszy.
— Pani, Hiszpanka, potępiasz zazdrość?
— Dajmy temu pokój... Co znaczy ta czarna wstęga na szyi twojej?
— Mam na niej zawieszony talizman, a raczej jakąś świętość.
— Sądziłam, że jesteś protestantem?
— Tak, ale talizman otrzymałem od pewnej pani, którą wielce szanuję, dlatego się z nim nie rozłączam.
— Jeżeli chcesz zasłużyć na moje względy, zapomnij o wszystkich na świecie kobietach i myśl tylko o mnie. Hrabina de Turgis dała ci ten talizman?
— Nie.
— Kłamiesz!
— Więc jesteś panią de Turgis.
— Zdradziłeś się, kawalerze!
— Jakto?
— Skoro zobaczę hrabinę, zapytam: jakiem prawem popełnia świętokradztwa, obdarzając przedmiotami świętemi heretyków?
Bernard znów się zachwiał w przypuszczeniach.
— Daj mi ten talizman, proszę cię o to, kawalerze.
— Nie mogę.
— Ja chcę tego. Śmiałżebyś mi odmówić?
— Przyrzekłem, że go oddam.
— Obietnica dana kobiecie fałszywej nie obowiązuje. Strzeż się przytem, może to co niebezpiecznego. Hrabina zna się na czarach.
— Nie wierzę w czary.
— Ani w czarowników?
— Wierzę tylko w czarodziejki.
W tej chwili zegar na wieży sąsiedniego kościoła wybił dziesiątą.
— Już późno, muszę wracać do domu.
— Jakto! chcesz mnie opuścić?
Nieznajoma rozśmiała się.
— Żartowałam... Towarzystwo twoje, panie de Mergy, jest tak przyjemne, że nie radabym go się wyrzec rychło; zawołam tylko służącej, żeby sprzątnęła ze stołu.
Wstała z fotelu i niby przypadkiem, przewróciła świecznik. Zanim Bernard zdołał się opamiętać, usłyszał szelest zamykanych drzwi i głośny wybuch śmiechu. Nieznajoma uciekła, zostawiwszy go samego.
Zły na nią i na siebie, usiłował odszukać drzwi, ale w ciemności nie mógł do nich trafić. Wtem otworzyły się po cichu i ktoś wszedł do komnaty z latarką.
— Mam cię nakoniec! — zawołał Bernard, chwytając przybyłą osobę, w przekonaniu, że to nieznajoma — teraz już mi się nie wymkniesz.
— Co wasza cześć wyprawia! — odezwał się gruby głos — kto widział napadać na ludzi!
Bernard poznał starą kobietę, która go tu przyprowadziła.
— Bodaj cię licho porwało| — krzyknął ze złością, potem wyszedł z domu, przyrzekając sobie być na drugi raz ostrożniejszym. Bratu opowiedział, że nieznajoma pani była Hiszpanką, piękną jak wróżka, ale go nie wtajemniczył w szczegóły przygody.