<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Rozmowa, jak to bywa między staremi przyjaciołmi, którzy się nie widzieli długo, przeskakiwała tak na najrozmaitsze przedmioty; Julian i Aleksy zarówno potrzebowali tego wylania duszy, podziału życia, które mu odejmuje ciężaru. Jednak pierwszy był szczerszym, drugi, jak wstydliwą ranę, ukrywał ubóstwo swoje i więcéj się kazał domyślać, niż spowiadał...
— Tego ci darować nie mogę — rzekł Julian, kładnąc się w łóżko wygodnie i zapalając nocną lampkę podróżną — żeś ani pomyślał o mnie, zamieszkawszy w Żerbach... chociaż tłómaczyłeś mi się z tego, przyznam ci się jednak, że dobrze nie pojmuję przyczyny. Miałżebyś być śmiesznym jakimś demokratą, który wszystkich majętniejszych uważa za osobistych nieprzyjaciół i przesądom kasty poświęca nawet uczucia serca?
— Za takiego mnie miéć nie możesz — odparł Aleksy — znasz mnie trochę; nie posądzisz mnie także o dumę, u ciebiebym zresztą upokorzenia się nie spodziewał; ale w mojém przekonaniu, wszelkie stosunki ściślejsze powinno się zawierać z wielką na ich skutki bacznością. Praktyka życia cała na tém: kto się rzuca w objęcia wszystkich bez wyboru, przygotowuje sobie cierpienia i zawody. Miłoby mi było czasem pojechać do Karlina, przepędzić wieczór z tobą, ale zważ, do czego to prowadzi... do rozmarzenia, do rozpieszczenia, do zmiękczenia, gdy ja i tak całych sił charakteru potrzebuję, żeby się na stanowisku obowiązków moich utrzymać. Nie przerywaj mi, pozwól się wytłómaczyć.
— Mówiłeś już raz to — zawołał Julian — ale cię nie rozumiem.
— Posłuchaj, pojmiesz mnie, kochany Julianie; nasze położenie towarzyskie oddala nas od siebie... ja muszę nie piąć się w górę, ale trzymać na dole, żeby mi się głowa nie zawróciła, żebym nie tęsknił i nie płakał. Każde wyjście moje w świat weselszy, swobodniejszy, bliższy tego, do którego wiodła mnie chęć wzniesienia się umysłowego, zakrwawia serce i siły odbiera. U ciebie znalazłbym książki, na których czytanie nie mam czasu; zahartowany, nauczyłbym się wygódek, do których przywykać nie powinienem; zresztą Bogiem a prawdą... kiedy już powiedzieéć ci trzeba wszystko, spotkałbym może ludzi, którzy nie tak jak ty-by mnie przyjęli... a stosunki nasze wyciągnęłyby mnie na wydatki acz drobne, ale dla mnie niepodobne... Nie pytaj więcéj... spowiadać mi się ciężko.
— Jest może trochę prawdy w tém, co mówisz — odezwał się Julian po namyśle — ale ogromnie przesadzasz... Naprzód stosunki nasze nicby cię kosztować nie mogły.
— A czas?
— Nie masz-że chwil wytchnienia?
— Prawie nie mam... ty nie wiesz, co to maleńkie gospodarstwo, w którém sam pan wszystkich zastępuje oficyalistow.
— Po wtóre — mówił Julian — u mniebyś pewnie nie spotkał nikogo, coby śmiał nieposzanować przyjaciela mego.
— Ale wejrzenia! ale półsłowa... ale ta zimna wasza zabijająca grzeczność!
— Jesteś uprzedzony, kochany Aleksy; nikt nad nas nie jest łagodniejszym i w codziennych stosunkach łatwiejszym; kto się szanuje, tego szanują wszyscy...
— Zresztą — dodał Aleksy, chcąc urwać rozmowę — powiedziałem sobie rozpoczynając życie, że je poprowadzę drogą, jaką mi wskażą obowiązki, a nie pozwolę sobie żadnéj słabości. Jestem przekonany, że stosunki ludzi, których los daleko od siebie w oddzielnych postawił szrankach, muszą być dla nich ciężarem i są groźbą dla ich przyszłości. Przyjaźń nawet i uczucia serca nie są w stanie zwalić przepaści, jaką ich dzieli urodzenie, wychowanie, pojęcia, obyczaje...
— Za kogoż ty mnie masz? — ofuknął się Julian, na wpół żartem, wpół seryo.
— Za najlepszego z ludzi — rzekł Aleksy — ale za najsłabszego... za najpoczciwsze z dzieci arystokracyi, do któréj należysz ciałem, duszą, życiem i słabością twoją.
— A! na co mnie tak rozpieszczono — przerwał Julian — na co ze mnie zrobiono na całe życie bojaźliwe dziecię tylko! To mnie czyni w oczach twoich niegodnym nawet przyjaźni, któréj łaknę, bo bym w jéj wodach obmyty zmężniał może i orzeźwiał!
— Dzięki ci Julianie... ale codzień mniej się będziemy rozumiéć; dziś jeszcze jest węzeł święty, co nas łączy, ale każda chwila rozplątywać go będzie powoli, i przyjdzie godzina, w któréj ja ciebie, a ty mnie ruszeniem ramion powitasz... Nie masz-że nikogo pomiędzy rówieśnikami, z kimbyś mógł żyć jak z bratem?
— Jest ich wielu i bardzo poczciwych — smutnie jakoś odpowiedział Julian — ale dlatego właśnie, że to są ludzie mojego świata, ludzie jak ja słabi, oprzéć się na nich nie mogę. Myślisz, że ja nie czuję i nie znam choroby całego plemienia, do którego należę? Mylisz się, mój Aleksy! Dziś my niedobitkami tylko jesteśmy pułku, który wiódł niegdyś do zdobycia cywilizacyi i przewodniczył w szeregach, pierwszy krew przelewając za nią; aleśmy zapomnieli i podań, które wiodły jak gwiazda i przerodzili się w bezczynne istoty, których żywota celem użycie, spokój, próżnowanie... Krwią zapracowane mienie, ogłada nabyta, wszystko nam na złe poszło; jedno i drugie pokolenie zwichnęło kierunek całéj klasy, która nie może być nieużyteczną narością, musi i powinna być żywym organem społeczności. Tymczasem staliśmy się anomalią, nieużytkiem, ludźmi bez znaczenia i przeznaczenia innego nad smakowanie żywota... To ja dobrze, jak ty rozumiem... i boleję nad tém. Krzyki na arystokracyę, z których się śmiejemy wszyscy, gdy z ust papuzich energumenów lecą, mają przecie i przyczynę i znaczenie; ci ichmość nie skomponowali ich sami, powtarzają; ale tkwi w nich zarzut słuszny, — z rycerzy, z zakonników, z wysłańców, z ofiarników, staliśmy się martwą częścią towarzystwa, dogorywającą gnuśnie. Zbytek i miękość dobijają nas wyziewami, które, jak zapach kwiatów, usypiają, durzą, zaczadzają i morzą.
— Najzupełniejszą masz słuszność — przerwał Aleksy — ale znając tak doskonale chorobę, czy nie znajdziesz na nią lekarstwa?
— To co wieki zrobiły, tego ani jeden człowiek, ani jedna chwila zmienić nie może; warunki zmieniły się wkoło, zmienią się i pozostałości innych wieków, i my się odrodzim, ale nie łatwo, ale nie prędko... Dziś zabija nas bezsilność, rozpieszczenie, zbytki i brak celu w życiu.
— Tak jest — odezwał się Aleksy — ale cel łatwobyście zobaczyli, gdybyście pracować chcieli..
— Nie przywykliśmy do pracy... używamy, i jak nałogowy pijak, konamy od trunku, nie umiejąc się wstrzymać od picia...
— Cel dawny tych, co wiedli zastępy na dalekie boje, co krew przelewali walcząc z dziczą, inny był całkiem; zmieniły się warunki, świat, wszystko; dziś inne podboje naglą i wybyście ku nim prowadzić powinni. Są to zdobycze ducha, krainy wiedzy, a nadewszystko przeprowadzenie do czynu téj moralności chrześcijańskiéj, któréj martwą literą dziko się posługujemy, zakrywając nią od zarzutów pogaństwa, w którego żyjemy błędach. Każda warstwa ludu ma przeznaczenie, każda ma rolę jakiegoś kółka w machinie społecznéj; wyście dziś bezużyteczną jéj cząstką, z pięknego wyrobioną kruszcu, ale bezwładną i potrzaskaną...
— I ja to tak jak ty pojmuję — rzekł Julian — ale mamże być apostołem? Spójrz na mnie: gdzie siły do rozpoczęcia życia nowego? Wreszcie, my, cośmy szli przodem, musielibyśmy iść dzisiaj prostemi szeregowcami, dorabiając się szlifów, które, wedle pojęć naszych, dziedzictwem się nam należą. Na wodzów mieliśmy dosyć siły i zręczności, na prostych żołnierzy jeszcze za mało ofiarności mamy...
Westchnęli oba.
— Wiesz co, Aleksy — rozśmiał się Julian, nowe zapalając cygaro — górnolotna rozmowa nasza przypomina mi strasznie nasze lata uniwersyteckie, kiedyśmy to za stołem, przy szklance herbaty, świat przerabiali nanowo i przeskakiwali z ziemi do nieba równemi nogami... zaczepiając najważniejsze zagadnienia towarzyskie i religijne.. a! dobre to były czasy!
— Dobre, i nie wrócą się nigdy...
— A pamiętasz Piotra?
— A przypominasz sobie Ignacego?
— Co się stało z ładną Manią?
— A! jak nieładnie zestarzała!
— A profesorowa Z...
— Umarła.
— A szanowny nasz Capelli?
— A nieoszacowany J... a K...!
Sypnęły się wspomnienia, śmiech młody wzleciał na usta, zapomnieli o znużeniu, o potrzebie snu, o różnicy położeń, o wielkich zagadkach, które tak gorliwie rozwiązywali przed chwilą, z poważnych ludzi stali się dziećmi, a trwało to, dopóki jakieś niepotrzebne wspomnienie nie sprowadziło ich na ziemię...
— A! — rzekł Julian — każdy z nas dźwiga na ramionach brzemię życia... szczęśliwy, komu Bóg dał siłę...
— Wiele siły lub uczucia mało!... Ale jedna się nabywa, drugie utrąca powoli, e sempre bene; przecież nam nikt nie obiecywał raju, gdyśmy rozpoczynali płaczem pielgrzymkę naszę... Ostrzegali nas wszyscy, że nie pójdziemy po różach!
Na te słowa wbiegł nagle, napół ubrany, służący pana Juliana i nastraszył podróżnych zbladłą twarzą i pośpiechem, z jakim wleciał...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.