<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Młodzi, spotykamy się zupełnie jak dziewczęta u studni, przychodzące po wodę, które pośmiejąc się z siebie, popatrzą się sobie w oczy, razem spojrzą na przechodzącego chłopca, poprawią włosy rozplątane na głowie, zaśpiewają, i nie spytawszy jedna drugą, skąd przyszła i dokąd odchodzi, rozstają się z tą obojętnością dziecinną, którą daje jakaś głęboka wiara mimowolna w przyszłość i życie. Tak, gdyśmy się z różnych stron świata zbiegali na ławę szkolną, nikt z nas nie pytał drugiego, skąd przychodzi, z pod strzechy słomianéj, czy blachą krytego pałacu; nikt z nas nie sięgał ciekawie poza chwilę obecną w przeszłość i przyszłość swoję i braterską, znaliśmy się, kochali, dzielili wszystkiém, nie potrzebując ani imienia, ani tytułu, ani spowiedzi, by oddać z piersi wyskakujące serce. Ciż sami, podstarzawszy na innym świecie, gdy namulane dłonie ścisnąć nam przyjdzie, i westchnąć razem do przeszłości, już pragniemy wiedziéć, kto jesteśmy, już niepokoi nas jutro cudze i nasze, to cośmy przeżyli, brzemiona dawne i nowe, już chcielibyśmy wcisnąć się do duszy, zajrzéć do głębi tych, których kochamy: już smutniejsi pytamy się jedni drugich, z jakiego jesteśmy świata!
A! bo wśród jednéj ludzkości ileż to światów udzielnych, niedostępnych, odgrodzonych, poprzedzielanych od siebie!! A wśród nich dwa główne światy, patrzące na się okiem nieufném, z jednéj strony z pogardą, z drugiéj z zazdrością. Jest to świat bogatych i ubogich, świat tych, co się bawią i tych, co pracują, dwa obozy, dwa zastępy, któreby wspólnemi siłami dźwigać powinno brzemię przyszłości, a nie chcą sobie podać serc i ręki do uścisku. Z obu stron jest wina wielka; jedni zazdroszczą szczęścia, które wymarzyli sami, drudzy mają się za coś wybranego, dlatego, że nie pojmują swoich obowiązków i do formy zbyteczną przywiązali wartość, śmiejąc się z grubijaństwa, gdzie uwielbiaćby należało serce, gardząc powierzchnią, gdzie głąb’ ze szczerego złota pokrywa szorstka skorupa. Z obu, tak, z obu stron wina wspólna i omyłka nie darowana.
Tych to dwóch światów przedstawiciele, Julian i Aleksy, dawniéj towarzysze na akademickiéj ławie, dziś już prawie obcy, spotkali się trafem w téj gospodzie na gościńcu, którędy zarówno wszystkich pędził los do nieznanych celów. W pierwszéj chwili gorąco przypomniały się im obu dawne czasy braterstwa i w poczciwém zapomnieniu społecznych warunków życia, podali sobie dłonie ze łzą w oku; ale gdy ochłonęli, oba poczęli mniéj ufnym mierzyć się wzrokiem, i pierwszy raz w życiu postrzegli, jaka ich przestrzeń dzieli od siebie.
Wykwintny strój Juliana, jego niewieścia twarzyczka, burka przemokła i ogorzała twarz Aleksego, uderzyły ich nawzajem i pierwszy, uboższy, cofnął się od starego przyjaciela. Nie uszło to bacznego oka Juliana, który i z rozmowy wniósł, że towarzysz dawny już się jak wprzód za równego mu nie uważał, i zabolał. Dotąd ani jeden ani drugi nie wiedzieli nic o sobie, prócz, że byli ze stron jednych, z jednego ukochanego kątka kraju, że ten był bogatym, ów ubogim; na myśl im nie przyszło głębiéj zajrzéć w siebie; dziś, gdy na nowéj drodze zeszli się znowu, obadwa uczuli potrzebę poznania się bliższego.
Tymczasem herbowny sługa Juliana zniósł do izby gościnnéj mnogie pakunki, bez których panicz ruszyć się nie mógł; rozstawiono przybór do herbaty, zawrzał samowar i znalazło się wszystko, co wygodnie mogło zastąpić wieczerzę, nawet z pewną elegancyą podaną. Przyjaciele zasiedli przy okrągłym stole, a Julian zrzuciwszy z siebie ubranie, ukazał się w paradnym atłasowym szlafroku, w krymce perskiéj, w aksamitnych szarawarach i złotem szytych pantoflach; pod nogi podesłano mu dywanik, ścianę także zaraz obijać zaczęto makatką, którą po staroświecku płotkiem zwano — i nie poznałbyś izby karczemnéj, tak się wyświeżyła i przybrała na przyjęcie dostojnego gościa.
— Niech tu i twoję pościel przyniosą — rzekł Julian — położymy się i gadać będziemy do dnia białego.
Aleksy się rozśmiał.
— Mój drogi — rzekł — ja nie jeżdżę z pościelą, dadzą mi trochę siana, rzucę na nie kilimek z bryczki zdjęty, gdy go trochę przesuszą, okryję się burką i po wszystkiém...
Julian spojrzał trochę zdziwiony, ale nic nie odpowiedział. Gdy się rozgrzali, rozgadali i rozochocili upajając wspomnieniami, Aleksy pierwszy zagadnął towarzysza.
— Mój drogi — odezwał się — byliśmy z sobą bardzo dobrze chodząc na oddział jeden i kolegując lat kilka; ale tyle znam twoje położenie, co ty moje. Wiem, i tegom się już w Żerbach dowiedział, że jesteś, wraz z siostrą i bratem, dziedzicem wielkich włości, że masz pałac, żeś pan jedném słowem... Chcesz także wiedziéć coś o mnie, ośmielże mnie zaznajamiając naprzód z sobą.
— Najchętniéj, sam tego pragnąłem — odpowiedział Julian, podpierając się na ręku i smutny przybierając wyraz twarzy — zaraz ci powiem wszystko, co się mnie tyczy, ale nie spodziewaj się ani wiele, ani nic ciekawego usłyszeć... pospolite pańskie dzieje! boć niby to pan jestem!
— Niby?...
— A! tylko niby — rzekł Julian wzdychając. — Wychowali mnie na pana, bo noszę jedno z tych imion, które się na kartach historyi kilkakroć spotyka, a związkami swemi należy do arystokracyi krajowéj; ale państwo nasze bardzo kruche.
— Nie jesteście przecie zrujnowani? — spytał Aleksy.
— Dotąd nie, ale na to imię głośne, na tryb życia, który prowadzić musimy, mamy za mało!!
— Nie wiedziałem, żeś tak chciwy!
— Ja! zlituj się! nigdym nie zgrzeszył żądzą bogactwa, ale... — Julian westchnął.
— To bieda — przerwał Aleksy — że cię wychowali na pieszczoszka, na paniczyka, na delikatne stworzeńko, które potrzebuje puchu złotego, ażeby w nim wyżyć mogło.
Julian spuścił oczy.
— Masz słuszność — rzekł powoli — przez zbytek troskliwości może, przez jakieś niewyrachowanie, zrobiono ze mnie istotę najnieszczęśliwszą, drżącą nieustannie nad urojoném cierpieniem, którego-by znieść nie potrafiła... Wszystko mnie przeraża: chłód, gorąco, brak tego, do czego nałogowo przywykłem; życie moje zdaje mi się przywiązane do tych tysiąca warunków, które dla takich, jak ty nic nie stanowią... z którychbyś ty śmiać się miał prawo...
— Matka nasza — dodał Julian po chwilce — mając inne obowiązki, poszedłszy drugi raz za mąż, zmuszona oddzielić się od dzieci, zdała nas na opiekę najlepszego, ale najsłabszego z ludzi... Ten nas wypieścił tylko... Wiesz, że nie byłem w szkołach, żem nigdy nie zakosztował tego życia rówieśniczego, na współkę z garścią młodzieży przedstawiającą próbkę przyszłego świata, aż dopiéro gdy stryj oddał mnie wprost do uniwersytetu, posyłając mnie tam z kucharzem, dwoma guwernerami, marszałkiem dworu, powozem i całym tłumem nianiek mających czuwać nad wygodami jednego dziecięcia!... Gdyś mnie poznał, już po części byłem takim, jak dziś jestem; na chwilę śmiech wasz trochę mnie poprawił... ale już się kryć musiałem tylko, bo się odmienić nie mogłem. Powróciłem do domu zaczerpnąwszy nieco życia, więcéj orzeźwiony przez ludzi, z któremi się spotkałem, niżeli nauką, która mi nie była obcą, którą chwyciłem łatwo i pojąłem prędzéj od innych. Gdyście się wy gotowali na niepewne z losami walki, ja szedłem do zaciszy domowéj, widząc odrazu przed sobą, co przede mną leży w przyszłości... i zawczasu przeczuwając gorycze tam, gdzie wy upajaliście się nadziejami... Nie miałem i nie mam siły do żadnéj walki; kaleka, zesłabły muszę siedziéć za piecem, żeby od chłodu nie umrzéć... A! zazdroszczę ci twéj burki i wesołéj twarzy, kochany Aleksy... Zdala patrząc na mnie, powiesz sobie: szczęśliwy!... ale zajrzawszy do głębi!!... Mam pozór pana, mam dostatek, mam imię, a nie jestem i nie mogę być szczęśliwy i czuję się do niczego niezdatnym.
— To wina wychowania — rzekł Aleksy — ale zdaje mi się, że pracą wybrnąć możesz z tego...
— Duchem podnieść się potrafię, ale kto mi da nową suknię, inne ciało, siły, narzędzia czynu, wytrwałość, energię, odwagę i ufność w siebie, któréj mi braknie?
— Zdobędziesz i to wytrwałą pracą, kochany Julianie — rzekł Aleksy z uczuciem — i zasmakujesz w życiu, bylebyś ze złożonemi nie pozostał rękoma, litując się nad sobą, wzdychając i nic począć nie śmiejąc...
— Tak, wszystkoby to było możliwém — odparł Julian — ale ja nie jestem panem siebie; tysiące okoliczności mnie krępuje i przykuwa... Jestem głową biednéj mojéj rodziny, mam obowiązki względem świata, z którym wiążą mnie odwieczne stosunki, formę i habit zakonu mojego przywdziewać muszę... ani uciec, ani się odrodzić nie mogę. Posłuchaj... Stryj, który nas wychował, jak tylko ujrzał mnie dorosłym, cały ciężar zrzucił na mnie; mam siostrę, mam brata. — Tu Julian westchnął smutnie. — Sam będąc, nie zważałbym na nic; zmieniając tryb życia, pociągnąłbym ich za sobą, a ich przyszłością rozporządzać nie mam prawa, muszę ją drogą tradycyj rodowych prowadzić... Jestem i zginę panem! Tymczasem ten dostatek, który widzisz, więcéj jest pozorny niż prawdziwy; mam żyć z czego wygodnie, ale przyszłość straszna! oszczędnością, poświęceniem czasu na mnogie interesa i nieskończone drobnostki, okupywać ją muszę, nudzę się, męczę, stękam i przykuty do taczki wlokę za sobą ciężar nieznośny... z którego mi budują więzienie. W przyszłości, dla ocalenia imienia, dla oswobodzenia się od długów, czeka mnie małżeństwo obrachowane z jaką dziedziczką potrzebnego miliona i życie w téj niewoli... do końca!! Oto masz obraz złoconéj nędzy tego, któremuś może pozazdrościł w duchu.
Aleksy się zamyślił i ściskając rękę przyjaciela, nierychło odezwał się, zwracając na niego oczy pełne wyrazu i ognia.
— Oba więc równie niewolnikami jesteśmy i nieszczęśliwemi, ale z dwojga kto wié, czyj los lepszy jeszcze... Ja walczę, alem zbrojny i gotowy do boju, ale się niczego nie lękam, ciało i duszę mam zahartowaną; owszem, jakiéjś doznaję przyjemności, łamiąc się z losem i wydobywając z pod gniotących brzemion niedostatku... Zresztą i ja-m niewolnik i dla mnie nic nie obiecuje przyszłość prócz pracy. Ty wśród twojego życia masz czas duchem się podnieść i umysł twój kształcić; ja z pługa wyprzężony jak wół, padam wołając spoczynku... Inne marzyłem życie, dopóki miałem ojca, co nasz zagon uprawiał i puścił mnie w świat szukać tego, co ludzie dawniéj losem i szczęściem nazywali; uczyłem się, pragnąłem coś zdobyć nauką, zbudować sobie przyszłość... wszystko spełzło i zniszczało... Ostatniego roku, po powrocie moim do domu, przyszła wkrótce żałoba... umarł poczciwy stary ojciec, wzdychając do spoczynku, na który zapracował sześćdziesięcią latami nieustannego i najniewdzięczniejszego znoju... Została matka i trzech młodszych braci... a ja najstarszym, i za los ich odpowiedzialnym, a na nas wszystkich trzech chłopków w Żerbach i kawał ziemi z ciężarami... Musiałem się wyrzec drogi, którą iść miałem, i poświęcić się rodzinie, aby z głodu nie zmarła, aby jéj nie wyrzucono z ojcowskiéj zagrody na gościniec, jak żebraków. Z początku targałem więzy moje, niecierpliwiłem się, narzekałem, dziś ujeżdżony, ciągnę pług, jak dobry wół, któremu już jarzmo karku natarło. A przyszłość?... widzę ja zardzewienie, upadek ducha, poślubienie rzeczywistości... nic więcéj.
Aleksy mówił i podniósł głowę, kończąc te wyrazy.
— Ale nie godzi mi się — dodał — narzekać... żaden z nas nie dostał w kolebce przywileju na szczęście, wszyscyśmy dziećmi jednych przeznaczeń i doli, schylmy głowę i pracujmy ochoczo, abyśmy wysłużyli sobie zapłatę na innym świecie. Nie pytają nas, coby nam lepiéj, miléj, łatwiéj robić było, i słusznie: praca wybrana nie byłaby pracą ale zabawką, poświęcenie przestałoby być ofiarą; życie straciłoby wartość swą przygotowawczą i nagroda walki dostałaby się nam niesłusznie; naszą rzeczą nie dać sobie upaść na duchu, nie skalać się, nie zezwierzęciéć, i dojść do mety choć skrwawionym, ale niesplamionym!
Julianowi oczy zabłysły także.
— Masz słuszność — rzekł z zapałem — mówisz tak pięknie, że i we mnie bije serce, a taki człowiek jak ty, bądź-co-bądź upaść, cofnąć się, zardzewieć nie może...
— Cha! cha! — rozśmiał się Aleksy — tobie interesa, mnie ręczna prawie praca nie daje swobodnie pomyśléć nad sobą... Koń okulał, ruszaj do stajni, panie magistrze; krowa zachorowała, chłopek się upił i pobił, nierogacizna w szkodę weszła, rzuć książkę i w pole... Innym razem stój na słocie lub na skwarze, a gdy późną nocą powrócisz do domu, toć ci potrzeba pozapisywać, coś robił, rozdysponować na jutro, dać ciału spocząć... i myśl musi wygnana siedziéć za drzwiami.
— Nie lepiéj i ze mną — odpowiedział Julian — całemi dniami bawić po francusku szczebioczących gości, którzy mnie uszczęśliwiają, donosząc o kartach, o miłostkach i o nowych ekwipażach swoich; spierać się z plenipotentami czyhającemi na twe lenistwo, rachować, prawić komplementa, jeździć z wizytami, chorować, stękać i nudzić się... oto moja dola. Dodaj do niéj brak siły, brak męstwa, wiekuistą obawę ruiny, upadku i przerażającego ubóstwa, a uznasz, że nie mamy sobie czego zazdrościć. A! nie takie! nie takie marzyliśmy życie!...
— Pamiętasz Julianie — weseléj przerwał Aleksy — tyś miał pracować jako dyplomata i roiłeś, że sumieniem i prawością świat, ludzi i państwa rządzić będziesz... nowe żywioły wprowadzając do zastarzałych tradycyj, opartych na przebiegłości i rozumie... Oprócz tego, chciało ci się Włoch, cieplejszego nieba, podróży i czarnookich Hiszpanek...
— A tobie! a tobie, Aleksy! pamiętasz tego wieczora na bulwarach, gdyśmy do północy durzyli się wzajemnie, opowiadając sobie nasze projekta... jak się chciało wszystko być winnym swéj pracy, dźwignąć się sumieniem; jak wierzyłeś w to, że niéma czegobyś nie zdobył wolą potężną? Miałeś, jak dziś pamiętam, zarazem stać się możnym, sławnym i w dodatku poślubić zaraz ideał, który, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, wyglądał bardzo arystokratycznie...
— Twój-bo zawsze, kochany Julianie, strasznie był demokratyczny — odparł Aleksy. — Gdy ja oczyma błądząc po oknach, szukałem w nich czarnych oczów mojéj bohdanki, do któréjbym się tylko mógł modlić, jak do gwiazdy mego przeznaczenia, ty wolałeś szukać po ziemi maleńkich owych istotek, uśmiechniętych, figlarnych, wesołych, z zadartemi noskami i buzią różową... które cię zachwycały.
— I zachwycają — rozśmiał się Julian — mój ideał śmiać mi się i śpiewać powinien jak ptaszyna...
— A mój... to coś naksztalt Beatriks Danta... A! mój Boże — dodał Aleksy — godziż mi się powracającemu z jarmarczku, wspominać imię nieśmiertelnego wieszcza usty, które tylko co z chłopami się o skóry i zboże spierały!! Mnie mówić o ideałach! mnie! Ustąp, maro... ideałem moim zapłacić podatek i uniknąć administracyi... precz pokusy!! precz!!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.