Dwaj rywale (Lord Lister)/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwaj rywale |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 24.8.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Należało działać jaknajszybciej... Gdyby zwierzę poczęło ujadać, plan ich zostałby pogrzebany. Brand chwycił pistolet starając się wzrokiem prześwidrować ciemności.
Ujrzał niewyraźne zarysy głowy olbrzymiego psa, który zbliżał się powoli, węsząc niespokojnie. Na szczęście wiał lekki wietrzyk od strony domu.
Zwierzę zatrzymało się i warknęło głośniej... W świetle księżyca błysnęły jego białe, długie kły. Brand wycelował starannie i nacisnął cyngiel. Rozległ się przytłumiony odgłos wystrzału i zanim zwierzę zdążyło szczeknąć, ciężkie jego ciało zwaliło się nieruchomo na ziemię.
Strzała zakończona była ostrą igłą, zawierającą silny roztwór środka nasennego. Zwierzę, ukłóte igiełką, zostało ogłuszone w mgnieniu oka.
Brand położył rękę na ramieniu Rafflesa.
— Czy jesteś pewien, ze ta kula mu wystarczy? — zapytał. — Możeby zwiększyć dawkę?
— Zupełnie zbyteczne, Brand. — Winszuję ci celnego strzału. Sądzę, że nie potrafiłbym ci dorównać. A teraz — do okna!
Jest rzeczą charakterystyczną, że najlepiej strzeżone domy posiadają okna, pozostawione zupełnie bez opieki.
Ostrożniejsi osłaniają je drewnianymi żaluzjami, a już bardzo ostrożni używają w tym celu żaluzji żelaznych. Do tej ostatniej kategorii należał Fowles.
A jednak — nawet żelazna żaluzja stanowi ochronę słabszą, niż drzwi.
Raffles wykrajał w żaluzji niewielki otwór i wsunął do wewnątrz cienki haczyk.
Haczykiem tym przyciągnął do otworu drut przewodu elektrycznego. Raffles przeciął go i w ten sposób żelazna żaluzja, która była włączona do prądu, została pozbawiona swej śmiercionośnej mocy. Teraz już mógł operować swobodnie. Rozszerzył otwór, otworzył okno i bez trudu dostał się do środka. Skoro już nieprzyjaciel znalazł się w twierdzy wroga, reszta stawała się już dziecinną igraszką. Wiadomo, że we wszystkich mieszczańskich domach istnieje niewielka tablica rozdzielcza, gdzie koncentrują się linie przewodów elektrycznych. Kto zna to miejsce, może łatwo wyłączyć dopływ prądu. Istniała jeszcze druga ewentualność: Fowles mógł zainstalować w mieszkaniu własną dynamo - maszynę. Ale ten pomysł nie miałby wielkiego sensu. Po pierwsze koszt instalacji przewyższał znacznie korzyści jej eksploatacji. Po drugie istniało sporo innych względów, przemawiających przeciwko temu przypuszczeniu.
Raffles skierował się prosto do marmurowej tablicy rozdzielczej. Orientował się tutaj, jak we własnym mieszkaniu. Po chwili wszystkie żarówki zgasły. Brand wyjął z kieszeni latarkę elektryczną.
— Poczekaj chwilę — zwrócił się do Branda. — Widzisz przecież, że w drzwiach wejściowych znajduje się okienko...
Obaj przyjaciele pięli się w ciemnościach cicho po schodach. W ten sposób dotarli do pierwszego piętra.
Dopiero wówczas Raffles zapalił latarkę.
— Czy kasa żelazna nie stoi na dole w lokalu biurowym? — zapytał Brand szeptem.
— Nie... Fowles przeniósł ją do swego prywatnego gabinetu. — Chodź ze mną... Zobaczysz ją za chwilę na własne oczy: wspaniały, nowoczesny sprzęt...
Puszysty miękki dywan głuszył odgłos kroków. Zatrzymali się przed wysokimi rzeźbionymi drzwiami, które zamknięte były na klucz. Raffles uśmiechnął się pod wąsem. Wyjął z kieszeni pęk wytrychów i wkrótce zawiasy drzwi skrzypnęły. Obaj przyjaciele znaleźli się w pięknie umeblowanym korytarzu, wiodącym do mieszkania Fowlesa.
Raffles sprawdził przede wszystkim, czy ciężkie portiery, przysłaniające okno, są należycie zasunięte. Ani jeden promień światła nie mógł przez nie przedostać się na zewnątrz. Skinął na Branda. Brand zrozumiał ten gest i natychmiast zapalił latarkę. W jej świetle ujrzał ciężką, żelazną kasę, stojącą w rogu gabinetu. Wysokość jej wynosiła około półtora metra, szerokość zaś metr. Raffles spojrzał na nią, jak na dobrą znajomą.
— Przeżyłem chwilę emocji, zanim przekonałem się, że to ta sama — rzekł z uśmiechem, dotykając gładkiej powierzchni stali... — Obawiałem się, że Fowles zamienił ją na inną. Na szczęście, obawy moje okazały się płonne...
— Czy zabieramy się zaraz do dzieła? — zapytał Brand. — Czuję jakiś niepokój, jakkolwiek wszystko zdaje się spać w tym domu...
— Sprawujemy się wprawdzie cicho — odparł Raffles — ale postarajmy się zakończyć jaknajprędzej tę robotę!
Sięgnął ręką do kieszeni fraka i wyciągnął z niej maleńki kluczyk. Pochylił się nad zamkiem kasy i szybko nakręcił właściwą kombinację liter. Ciężkie drzwi powoli otworzyły się. Raffles przytrzymał je ostrożnie: z doświadczenia bowiem wiedział, że zbyt szybkie otwarcie drzwi może się okazać niebezpieczne. Właściciele kas zazdrośnie strzegą ukrytych w nich skarbów a Raffles dwukrotnie zetknął się z tym, że w metalowym wnętrzu kryły się jadowite żmije. W jednym wypadku z drzwiczkami kasy połączony był mechanizm, usuwający podłogę z pod nóg nieszczęsnego włamywacza.
Ale w danym wypadku sprawa przedstawiała się prościej. Brand oświetlił wnętrze kasy. Nagle Raffles zmarszczył brwi i począł uważnie nadsłuchiwać.
— Co się stało? — zapytał Brand niespokojnie.
— Właśnie zadaję sobie to samo pytanie, — odparł Raffles. — Zagadka polega na tym, że przed chwilą spadł mi kawałek gipsu na nos...
— Kawałek gipsu? — powtórzył Brand ze zdziwieniem. — Skądże to się mogło wziąć?
— Gips spada najczęściej z sufitu! — odparł Raffles zagadkowo.
Brand zamierzał właśnie coś odpowiedzieć, gdy Raffles chwycił go silnie za ramię. Jego wyczulony słuch podchwycił jakieś szmery nad ich głowami.
— Czy słyszysz? — zapytał szeptem.
— Tak — odparł Brand. — Co to może być? Zupełnie, jakby ktoś skrobał żelaznym prętem sufit...
Zamiast odpowiedzi Raffles skierował do góry światło swej latarki. W tej samej chwili na śnieżnej powierzchni sufitu ukazała się ledwie widoczna rysa. Równocześnie drobne płatki wapna poczęły spadać w dół. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie milcząco. Brand sięgnął ręką w głąb kasy i z zawodową wprawą począł wygarniać paczki odliczonych banknotów, rulony złotych monet i papiery wartościowe. Wszystko to razem rzucał do otwartej walizy. Na drugiej półce leżały klejnoty. Wspaniałe rubiny lśniły w ciężkich pierścieniach. Kolczyki mieniły się ogniem diamentów najczystszej wody. Kosztowności te również spoczęły na dnie przepaścistej walizy.
W jaki sposób i w jakim celu tyle kosztowności zgromadzono w jednym miejscu? Ale nasi przyjaciele nie głowili się nad rozwiązaniem tej zagadki. Nie troszcząc się o pochodzenie klejnotów, zagarnęli je jak swoją niewątpliwą własność.
Opróżnienie kasy zajęło im około pięciu minut. Raffles i Brand zaczęli gotować się do wyjścia, gdy znów deszcz białych płatków, padających z sufitu, przykuł ich uwagę.
Nagle w szparze błysnęło ostrze jakiegoś metalowego narzędzia.
— Zgaś lampę — rozkazał Raffles krótko. — Musimy jaknajprędzej stąd uciec. Nie chciałbym, aby nas tu ktoś zobaczył. Ciekaw jestem, co się tam obok nas dzieje?
— Kto zajmuje to mieszkanie?
— Nie wiesz? Zaraz ci powiem: znany bogacz i popularny sportsman — Armand Garfield. Cały Londyn opowiada sobie niezwykle historie o jego miłostkach, wystawnym trybie życia, o koniach wyścigowych i autach.
— A może powodów tego niezwykłego zjawiska należy szukać nie w tym właśnie mieszkaniu?
— Nie sądzę... Należałoby zwrócić baczniejszą uwagę na sąsiedni dom.
— Być może — szepnął Brand podniecony. — Jeśli to możliwe, wyjdźmy stąd natychmiast.
— Masz rację. — Nie ma tu na co czekać... Fowles lub ktoś ze służby może się lada chwila zbudzić. W ciągu godziny owi tajemniczy sąsiedzi poczynią całkiem niezłe postępy w swej pracy...
Raffles pociągnął Branda w stronę drzwi.
Na progu zatrzymał się i obejrzał raz jeszcze po za siebie. Wydało mu się, że w szparze sufitu dojrzał nikłe światło. Raffles zamknął za sobą ostrożnie drzwi. Obaj przyjaciele zbiegli ze schodów i znaleźli się w przedsionku.
— Czy zamierzasz zawiadomić policję? — zapytał Brand szeptem.
— Dajże mi wreszcie spokój z policją — odparł Raffles niecierpliwie — czy nie potrafię sam sobie dać rady z własnymi sprawami?
— Czy zamierzasz przedostać się do sąsiedniego domu?
— Oczywiście...
Opuścili pogrążony we śnie dom w ten sam sposób, w jaki doń się dostali. Z ogrodu Raffles skierował się prosto w stronę parkanu, oddzielającego ogród od sąsiedniej nieruchomości.
Całe pierwsze i drugie piętro tego domu zajmował Armand Garfield. Jakkolwiek Garfield był kawalerem, mieszkanie jego składało się z czternastu pokoi.
Brand, chcąc nie chcąc, ruszył śladem Rafflesa. I znów wspaniałe wytrychy Rafflesa dokonały cudu. Drzwi, wiodące do sieni otwarły się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wewnątrz domu panowała cisza. Na parterze znajdował się magazyn mód. Był to staromodny sklep, odbiegający od szablonu sklepów modniarskich, jakich pełno w śródmieściu. Wystawę jego zdobiły pocieszne czapeczki i kapelusze z fantastycznymi kwiatami, obliczone na gust specyficznej klijenteli, przywiązanej do mody z przed lat pięćdziesięciu. Należał on do starej Francuzki, która zatrudniała tylko jedyną pracownicę. Na noc spuszczano drewniane żaluzje. W sklepie nikt nie nocował, bowiem pani Chanteloupe — jego właścicielka — utrzymywała z uśmiechem, że żaden złodziej nie połakomi się na jej cudaczne modele. Kasę wraz z codziennym wpływem zabierała na noc do swego prywatnego mieszkania.
Dzięki tej właśnie okoliczności Raffles mógł zupełnie bezpiecznie otworzyć drzwi, wiodące z przed sionka do sklepu. Przez chwilę zatrzymali się w mrocznym wnętrzu. Do uszu ich doszedł wyraźny zgrzyt jakiegoś metalowego instrumentu po kamieniu.