Dyrektor pod kanapą
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dyrektor pod kanapą |
Pochodzenie | Śmierć urzędnika |
Redaktor | Antoni Lange |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. W. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dawano „Wodewil z przebieraniem się“. Klaudja Matwiejewna Dolska-Kauczukowa, młoda, sympatyczna artystka, gorąco oddana świętej sztuce, wpadła do swojej garderoby i zaczęła szybko zrzucać z siebie ubranie cyganki, by w jednej chwili włożyć kostjum huzarski. Żeby uniknąć fałd i aby kostjum leżał na niej gładko i ładnie, utalentowana artystka zdecydowała się zrzucić z siebie wszystko docna i włożyć go wprost na kostjum Ewy. Gdy była już rozebrana i kuląc się od lekkiego chłodu, poczęła wygładzać huzarskie rejtuzy, do uszu jej doszło ciche westchnienie. Otworzyła szeroko oczy i zaczęła się przysłuchiwać. Jeszcze raz ktoś westchnął i nawet wyszeptał:
— Och, jakże ciężkie nasze grzechy!
Artystka obejrzała się i nie zobaczywszy ku swemu zdumieniu nic podejrzanego w garderobie, zdecydowała się rzucić okiem na wszelki wypadek pod jedyny mebel — pod kanapę. I oto właśnie tam ujrzała długą figurę ludzką.
— Kto tu jest? — krzyknęła przerażona, odskakując od kanapy i przykrywając się huzarską kurtką.
— To ja… ja — dał się słyszeć z pod kanapy drżący głos — niech się pani nie boi, to ja… Tss!…
W sepleniącym szepcie, podobnym do skwierczenia patelni, artystka z łatwością poznała głos swego dyrektora Indiukowa.
— To pan? — oburzyła się, czerwona, jak piwonja. — Jak… pan śmiał?! Cały czas tu, stary podlecu, leżałeś? Tego jeszcze brakowało!
— Droga… gołąbko moja! — zaczął Indiukow, wysuwając swą łysą głowę z pod kanapy — nie gniewaj się, najdroższa! Zabij mnie, zdepcz, jak żmiję, ale bądź cicho! Nic nie widziałem, nie widzę i widzieć nie chcę. Niepotrzebnie nawet pani się zakrywa, piękności moja nieopisana! Niech pani wysłucha starca, stojącego już jedną nogą w grobie. Tylko poto tu się ukryłem, by ratować życie! Ginę! Niech pani patrzy: włosy mi się najeżyły. Z Moskwy przyjechał mąż mojej Głaszeńki. Teraz biega po teatrze i czyha na moją zgubę. Okropne! Przecież, nie mówiąc o Głaszeńce, jestem mu winien pięć tysięcy.
— A mnie co do tego? Wynoś się w tej chwili, albo sama nie wiem, co z tobą, ty podlecu jeden, zrobić!
— Tss… złotko, tss!… Na kolanach błagam, czołgam się. Gdzie mam się przed nim ukryć, jeżeli nie u pani? Znajdzie mnie przecież wszędzie, tylko tu wejść się nie ośmieli. Błagam! Proszę! Dwie godziny temu go widziałem. Stoję sobie podczas pierwszego aktu za kulisami i patrzę, a tu on idzie z widowni na scenę.
— To znaczy, że pan i podczas dramatu tu leżał? — przeraziła się artystka. — I… i wszystko pan widział?
Dyrektor zaczął szlochać.
— Drżę! Trzęsę się! Zabije przeklęty. Przecież już raz strzelał do mnie w Nowogrodzie… W gazetach pisali…
— Ach… to ostatecznie jest nie do wytrzymania! Wynoś się pan, bo już czas mi się ubierać i wyjść na scenę. Wynoś się, bo… krzyknę, rozpłaczę się głośno albo lampą cisnę w pana!
— Tss!… nadziejo moja, kotwico zbawienia. Pięćdziesiąt rubli podwyżki — tylko niech mnie pani stąd nie wyrzuca. Pięćdziesiąt!
Artystka okryła się jakiemiś szmatkami, pobiegła do drzwi, by wołać o pomoc. Indiukow czołgał się za nią na kolanach i złapał ją za nogę powyżej kostki.
— Siedemdziesiąt pięć rubli, tylko nie wypędzaj! — zasyczał, dusząc się. — Jeszcze pół benefisu dodam.
— Kłamiesz!
— Niech mnie Bóg skarze! Przysięgam. Żebym przepadł… Pół benefisu i siedemdziesiąt pięć rubli podwyżki!
Dolska-Kauczukowa wahała się chwilkę wreszcie odeszła od drzwi.
— Przecież pan kłamie — powiedziała płaczliwie.
— Niech się pod ziemię zapadnę, niech zbawienia nie doczekam! Czy to ja gałgan jaki, czy co?
— Dobrze, pamiętaj pan — zgodziła się artystka. — No, właź pan pod kanapę.
Indiukow ciężko westchnął i sapiąc, wlazł pod kanapę, a Dolska-Kauczukowa zaczęła się prędko ubierać. Palił ją wstyd, że w jej garderobie pod kanapą leży obcy mężczyzna, ale świadomość, że zrobiła to dla świętej sztuki, dodała jej tyle otuchy, że zrzucając z siebie później huzarskie ubranie, nietylko nie wymyślała, ale nawet wyrażała współczucie:
— Pan się tam powala, Kuzma Aleksieiczu — Bo przecież najrozmaitsze przedmioty stawiam pod kanapę.
Wodewil się skończył. Artystkę wywoływano kilkanaście razy; ofiarowano jej bukiet ze wstęgami i napisem: „Zostań z nami!“ Wracając po owacjach do swojej garderoby, spotkała za kulisami Indiukowa. Zawalany i potargany dyrektor promieniał i zacierał ręce z zadowolenia.
— Cha-cha!… Wyobraź sobie, gołąbeczko! — powiedział, zbliżywszy się do niej — śmiej się ze starego durnia. Wyobraź sobie, to nie był wcale Pryndin. Cha-cha! Do djabła, długa, ruda broda wprowadziła mnie w błąd… Pryndin też ma długą, rudą brodę. Omyliłem się, stary osioł. Che-che! Niepotrzebniem cię tylko niepokoił, czarodziejko moja.
— Ale niech pan tylko nie zapomni o tem, co mi pan obiecał — powiedziała Dolska-Kauczukowa.
— Pamiętam, pamiętam, złotko moje, ale… gołąbko droga, to nie był Pryndin! Myśmy się umawiali tylko co do Pryndina, dlaczego więc mam spełniać obietnicę, skoro to nie był Pryndin. Gdyby to on był — to co innego, a przecież sama widzisz, że się myliłem. Jakieś dziwadło wziąłem za Pryndina.
— Co za nikczemność — oburzyła się artystka — nikczemność! Podłość!
— Gdyby to był Pryndin, to rozumie się, miałaby pani zupełne prawo żądać, żebym spełnił obietnicę, a to przecież był licho wie kto. Może to był jakiś szewc albo za przeproszeniem, krawiec — to ja mam za niego płacić. Jestem człowiekiem uczciwym… Rozumiem…
I odchodząc, wciąż gestykulował i mówił:
— Gdyby to był Pryndin, to rozumie się, byłbym zobowiązany, ale przecież to jakiś nieznajomy… jakiś, licho go wie! rudy człowiek i wcale nie Pryndin…