Dziecię Europy/Serce kosa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakob Wassermann
Tytuł Dziecię Europy
Podtytuł czyli Kacper Hauser
Rozdział Serce kosa
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Caspar Hauser
Podtytuł oryginalny oder Die Trägheit des Herzens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Serce kosa.

Pani Daumer i Anna rozpłakały się, kiedy nazajutrz powóz pani Beholdowej zajechał po Kacpra. Wyszły przed podjazd. Radczyni kazała stangretowi smagnąć konie, aby skrócić scenę rozstania. „Czy to jest pożegnanie?“ myślał Kacper, oszołomiony nagłą zmianą swego losu.
Zamieszkał teraz w starym domu — z mnóstwem pokojów o krzywych ścianach, z kilku klatkami krętych schodów. Zielone szyby okien jego pokoju wychodziły na wielki plac targowy, w pośrodku którego stała żelazna studnia, od niepamiętnych czasów nie dająca wody. Kacpra bawił z początku ruch rynku — nawoływania przekupniów, kłótnie bab, kwik prosiąt, rżenie koni, krzyk ptactwa... Zajmował go zwłaszcza jeden cud: zamykało się okno i gwar przycichał. Myślał sobie: „taka cienka szyba robi człowieka samotnym!“
Dokuczało mu teraz skrępowanie jego ruchów. Bez pozwolenia nie mógł opuszczać domu. Mówiono mu: „Zakaz wyszedł od pani Behold.“ Ta spędziła zakaz na burmistrza. Ten ostatni wyjaśnił mu, że jest to rozporządzenie prezesa, mające na celu jego bezpieczeństwo. Był posłuszny. Ale to obudziło w nim obawę. Jął zamykać się w pokoju. Aż zgromiła go radczyni: „Co to jest! U mnie nie potrzebujesz lękać się zakapturzonych łotrów!“ Ale stąd wzięła pochop do odgrywania roli jego opiekunki.
Wtykała nos w jego książki. Codzień po południu, gdy wrócił z gimnazjum (wstąpił odrazu do trzeciej klasy) niezmiennie pytała: „Jak tam dziś poszło?“ Odpowiadał płaczliwie: „Kiepsko“. W samej rzeczy dyrektor szkoły użalał się, że uczeń, za którym chodzi zawsze ochraniający go policjant, odciąga uwagę dzieci od nauki. Koledzy szkolni zasypywali go niemądremi pytaniami. Brali mu za złe jego milczące zamknięcie się w sobie. Śmieszył ich ten „dryblas“, dwa razy starszy od nich, a zadający nieraz nauczycielom dziecinne pytania. Wyrażali głośno opinję o nim, że jest okropnie „głupi“. Gdy raz, podczas burzy, uciekł do kąta przy piecu, wybuchnęli śmiechem i urządzili mu kocią muzykę,
Był to zaprawdę osobliwy widok, gdy ten cichy, skupiony w sobie wyrostek wracał wśród wrzaskliwej gromady małorosłych, a za nim szedł czujny stróż prawa.
Daumer zapytywał malców o swego pupila. Odpowiadali: „Wyłazi ze skóry, ale tępa głowa. Nie ganimy go, ale i chwalić niema za co.“ Uśmiechnął się gorzko, pomyślawszy: „oto jest mistrzowska forma nagany.“ Zapragnął wydobyć niemal chytrością pochwałę dla Kacpra z radcy Beholda; ale otrzymał tylko rozrzewniająco-naiwną odpowiedź: „Musisz się z tem zwrócić do mojej żony.“ W istocie radca wiecznie sterczał w posępnym kantorze; małżonka wodziła rej we wszystkiem.
Daumer, zdala śledzący postępy Kacpra, był teraz podobny do odpalonego kochanka. Często łamał sobie głowę nad postępowaniem radczyni z chłopcem. Anna odkryła mu sekret: „Braciszku! toć jej potrzebna jest lalka do zabawy!”
— Lalka?!
— Tak! Przecież ludzie czasem podziwiają, że ktoś ma dziecko. Jest coś, o czem się gada. A w danym wypadku radczyni gra przecież wielką damę i dobrodziejkę, czyta swoje nazwisko w gazecie i... nie nudzi się. Wreszcie mąż jej może dostać order, jako opiekun. Ach! żal mi Kacpra...
Pani Behold biegała cały, dzień. Właściwie w domu bywała tylko wówczas, gdy przyjmowała gości. Urodzona snobka, pragnęła być zawsze otoczona przez wyorderowanych panów i damy w świetnych tualetach. Pochłonęła mnóstwo francuskich romansideł i to do reszty przewróciło jej w głowie. Polowała na „flirt“. Kacpra traktowała, jak swego nadwornego błazna. „Posłuchajcie, co to cielątko znów powiedziało. Ach, jaki on jest zabawny!” — wołała często... Słuchając, jak powtarzał nagłos wokabuły łacińskie, zmieniła nieco opinję: „Jaki mądry“ i pieszczotliwe przesunęła rękę śród jego kędziorów. A kiedy biedził się nad zadaniem arytmetycznem, mówiła: „Rzuć to! Toć to nie zda ci się na nic!“
Ale pewnego dnia obudził w niej żarliwą ciekawość. Był w kuchni, kiedy rzeźnik przyniósł kawał surowego mięsa. Na ten widok oczy jego zabłysły zgrozą, twarz przekrzywiła się bólem. „Czy naprawdę przeraża tego głuptasa krew zwierzęca? Czy tylko świetnie udaje?!“ Przekonawszy się, że nie udaje, używała stale groźby: „Jeżeli mi będziesz chodził taki markotny, to zaprowadzę cię do rzeźni, i będziesz musiał patrzeć, jak obcina się łby cielętom!” Był tak wystraszony, że śmiała się zeń do rozpuku.
W samej rzeczy Kacper czuł się teraz bardzo nieszczęśliwy. Nie był w stanie zrozumieć pani Behold, jej min, spojrzeń, słów, postępków. Instynktownie nie lubił jej; dręczyła go każda spędzona z nią godzinka. Kosztowało go to wiele wysiłków, aby nie ujawnił swojej niechęci; zdobywał zwolna sztukę udania. Ubolewał też nad tem, że dyrektor szkoły oskarżył go przed jego obecnym urzędowym opiekunem, baronem Tucherem, iż nie ma chęci do nauki. W istocie, w tych nowych warunkach pracował z trudem.
Męczyła go jeszcze jedna rzecz. Czasem spotykał w odległych pokojach, lub na podwórzu widział z okiem utkwionem w studnię bladą kulejącą dziewczynkę, córkę Beholdów. Kiedy usiłował się zbliżyć do niej, pokazywała mu język i uciekała. Zmartwiony opowiadał o tem radcy. „Nie dbaj o to, Kacperku — mówił Behold, marszcząc czoło. — Ona jest chora. Trzeba ją zostawić samej sobie!“
Jednak Kacprowi było żal małej. Mówił o tem ze sługą. Ta wyjaśniła złośliwie: „dziewczynę głodzą, bo znajda zjada wszystko.“ Oburzony, pobiegł do pani Beholdowej i upomniał ją z miną małego mędrca: „Jeżeli pani nie da jej więcej jeść, to ja sobie pójdę!“ Radczyni rozgniewała się na serjo: „A dokąd ty pójdziesz, młokosie? Gdzież ty masz swój dom?“
Zrodziło się w niej podejrzenie, że Kacper zakochał się w jej córce. Chciała go zmusić do spowiedzi na ten temat. Ale na jej pytania odpowiadał tak naiwnie, że aż zawstydziła się sama. „Grand Dieu! — wyrzekła w głos — toć on nawet nie rozumie, co to jest miłość. A ponieważ wbrew doskonałej opinji o jej cnocie, lubiła chadzać po ścieżkach romantycznych i ślizkich, coś zakotłowało w jej zacnej główce.
— Ależ nie! — mówiła sobie — choć gra anioła, jest dość dorosły, by wiedział, co czyni kogut z kurami. Wskazała mu przez okno studnię. „Czy słyszałeś o tem, że bocian przynosi dzieci ze studni? zapytała. Zdziwił się. „Nigdy!... ale przecież to niemożliwe. Jak on tam wleci. Przecież otwór zamknięty jest kratą.“
— Spójrz mi w oczy, głuptasku!
Spojrzał. Przed niewinnością jego oczu spuściła swoje. Podeszła do kredensu — wychyliła szybko kieliszek wina — wywijała mocno rękoma — wreszcie, stanąwszy przy oknie, mruknęła: „Jezu Chryste! nie wódź mnie na pokuszenie!“ Zaznaczmy, że była poza tem bardzo światłą kobietą, która przez okragły rok nie bywała w kościele.
Pewnej niedzieli radczyni oświadczyła Kacprowi, że pojedzie z nią i z dwoma synkami generała Hartung na piknik w lesie. Zażądał, aby zabrano i małą Beholdównę. „Bo inaczej nudzić się będzie w domu“.
Opanowawszy gniew nań z powodu „mieszania się do nieswoich rzeczy“, ujęła między palce lok na jego głowie i rzekła: „Jeżeli będziesz na tem nalegał, obetnę ci włosy!“
Wyrwał się jej. Oczy zapłonęły mu dziko:
— Nie tak blizko! I nie obcinać — proszę!
— Oho, złapię cię, mały tchórzu! — ozwała się, żartując wymuszenie. — Jeszcze jeden sprzeciw, a podejdę z nożycami.
Podczas jazdy powozem synowie generała, nieco młodsi od Kacpra, natrząsali się zeń miłym zwyczajem kolegów szkolnych, gdyż wystawiano go zawsze, jako cudowne zwierzątko.
— Oho, słyszymy już muzykę! — mówili.
— Ja nie nie słyszę i nie wierzę, że słyszycie. Za to już widzę przed lasem chorągiewkę.
— I my także!
— Czy tak?... Jakiego jest koloru?
Jeden odrzekł: „czerwona!“ — drugi: „niebieska.“
— Nieprawda! bo biała z zielonem.
Kiedy podjechano, okazało się, że Kacper miał słuszność. Malcy, którym zdawało się, że skompromitował ich przed panią Behold, poprostu znienawidzili go od tego momentu.
Obecność Kacpra na pikniku zwabiła mnóstwo gapiów. Pomijamy szczegóły tej nad wyraz udatnej zabawy, pełnej wrzasku chłopców i pisku dziewcząt, opromienionej pod wieczór blaskiem lampjonów chińskich, urozmaiconej grzmiącemi tonami orkiestry dętej... Zaznaczmy jeno na marginesie, że Kacper nie doznawał zbytniej rozkoszy, ani kiedy go podrzucano w górę, ani kiedy młodsi chłopcy komenderowali nim, jak ciurą obozowym; zwłaszcza nie zachwyciło go to bynajmniej, gdy gromada chłopców oprowadzała go w procesji, wprowadziła na improwizowaną trybunę, a nad swą głową ujrzał naraz wznoszący się śród krzyku i śmiechu sztandar z napisem: „Jego Królewska Mość Kacperek I ze Szwindelburga“. Rezultatem było to, że jednego z chorążych schwycił za ucho, drugiego za włosy, że obydwaj — byli to mściwi synkowie generała, wstąpili z nim w bój na pięści, podrapali, posiniaczyli i wypuścili go ze swoich rączek dopiero na grzmiące wezwanie swego bitnego ojca. Pani Beholdowa pośpieszyła zabrać Kacpra z zabawy z wyrzutem: „Śliczne mi figle wyprawiasz!... Wstydź się!... Jazda do domu!“
Sama siadła na koźle i puściła konie galopem. Noc była ciemna; ani jednej gwiazdy na niebie. Koła potrącały o sęki, skakały po wyboistej drodze. Kacprowi podczas tej szalonej jazdy trzęsła się dusza ze strachu.
Kiedy znaleźli się w domu — okazało się, że nie było ani pana, ani nikogo ze służby. Pani Beholdowa zapaliła świecę i lampę w „zielonym saloniku“, położyła się na sofie i przywołała Kacpra do siebie: „Chodź-no tu do mnie, niewinny grzeszniku! Uklęknij!“
Z pewnem wahaniem usłuchał i spoglądał na nią trwożnie. Przytuliła swój długi, drżący zlekka podbródek do jego policzka. „Dlaczego tak parskasz?... Ma foi, on parska ten młodzik! Do licha, czy nigdy nie miałeś żywego ciała. Czemu się mnie boisz? Czyż nie wybierałam ci najlepszych kąsków? Czy nie podarowałam ci wczoraj kosa? Przyłóż-no mi rękę do serca; obacz, jak puka!”
Pociągnęła głowę jego ku piersi. Wydzierał się z krzykiem, sądząc, że chce mu sprawić ból. Potem przycisnęła wargi mocno do jego ust. Objęła go zgroza — upadł na ziemię, trząsł się, jak w konwulsjach. Pochyliła się ku niemu, gdyż lubiła aromat jego ciała, przypominający zapach miodu pszczół leśnych. Wtedy porwał się, wtulił się w kąt. Miał wrażenie, że stało się coś strasznego okropnego. Wstydził się siebie, szat swoich, ścian, fotela, zwłaszcza palącej się jasno lampy. Oglądał ręce swoje, jakby w przekonaniu, że przylgnął do nich brud. Drżał na całem ciele.
Pani Beholdowa zrozumiała jego wstręt. Biegała rozwścieczona po pokoju. Wreszcie zwróciła się doń z krzykiem, wywijając przed nim lichtarzem z zapaloną świecą: „Ścierwo! myślisz, że mi zależy na tobie. Precz stąd — a jeżeli ważysz się pisnąć o tem, zmasakruję cię!“ Udawała, że wszystko to było żartem. Ale Kacper widział, jak rośnie jej groźny cień, rzucany przez światło świecy, z którą postępowała za nim, gdy cofał się przez dalsze pokoje. Przerażony zsunął się po poręczy schodów do sieni.
Naraz usłyszał zgrzyt klucza. To wszedł pan radca — zamykał parasol, przeklinając deszcz i wichurę. Grzmoty zagłuszały jego słowa. Radczyni, stojąca na szczycie schodów, przekrzykiwała grom:
„Wyobraź sobie! Ten gagatek pije! Dał się spoić swoim koleżkom! Nie mogę go wyprawić do łóżka! Zabierz go!... Marsz! marsz!“
Radca wziął go łagodnie pod ramię i oszołomionego wszystkiem, co zaszło, bezmownego ze zdziwienia, zaprowadził do sypialni.
— No, no, Kacperku! To się zdarza. Pomogę ci rozebrać się.
Ale tu powąchał oddech Kacpra i zdumiony rzekł: Ależ nic podobnego. Moja żoneczka omyliła się z pewnością, to nic! To się jej zdarza! Nie rób sobie z tego nic!... Dobranoc, chłopcze!
Kacper długo nie był w stanie się położyć. Jakoby wrósł w podłogę. Każda błyskawica kłuła go w powieki, każdy grzmot walił po głowie. Jego ręce i nogi były zziębnięte. Przypomniał pierwszą burzę, którą słyszał. Było to na wieży. Stara kobieta, żona dozorcy mówiła mu: „Nie bój się, chłopcze! To jakiś staruch za drzwiami się kłóci! Ogromny staruch z ochrypłym głosem! Nie zważaj na to!“
I teraz miał wrażenie, że jakiś olbrzym przeklina na dworze. Ale nie było nikogo, ktoby go pocieszył. Kos w klatce wydawał żałosne piski. Byłby, wypuścił więźnia na wolność, ale bał się gniewu pani Beholdowej. Wreszcie położył się — nakrył kołdrą — i zasnął. Ale zapomniał zaryglować drzwi. Pociągnęło to smutne konsekwencje. Nad rankiem klatka była pusta — na podłodze leżał martwy ptak — jego maleńkie pokrwawione serduszko znajdowało się na talerzu, który stał na jego nocnym stoliku. Pobiegł do kuchni spytać, jak to się stało. Ale zastał tu panią Beholdową z miotłą w ręku, z rozpalonemi oczyma z rozczochranym włosem. Spojrzał na nią niemal z takiem samem przerażeniem, jak na martwe ptaszę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Leopold Blumental.