Dziecię Europy/Zakapturzona postać zbliża się

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakob Wassermann
Tytuł Dziecię Europy
Podtytuł czyli Kacper Hauser
Rozdział Zakapturzona postać zbliża się
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Caspar Hauser
Podtytuł oryginalny oder Die Trägheit des Herzens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Zakapturzona postać zbliża się.

Tymczasem w ogrodzie zdarzyła się rzecz niespodziana — straszliwa. Kacper stanął przy parkanie, nadsłuchując odgłosu skrzypiec, dochodzącego z okien sąsiedniej willi. Grał kandydat Regulein.
Nagle furtka, zazwyczaj zamknięta sztabą, otworzyła się. Jej otwarcie poprzedził brzęk. Ktoś gwałtownie odrywał sztabę. Zasłuchany, chłopiec nie zorjentował się jeszcze, skąd odgłos dochodzi, gdy już pojawił się przed nim cień. Była to jakaś postać wysoka — zakapturzona. W trwodze opuścił oczy: ujrzał żółte trzewiki. Postać zbliżała się. „To on!“ pomyślał Kacper. Zastygł w miejscu — wzniósł oczy. Ujrzał wyciągające się ku niemu ręce w żółtych rękawiczkach. Błysnęło w nich coś z metalu... I nagle posępny głos przemówił:
— Kacprze! musisz umrzeć.
Dźwięk skrzypiec naraz umilkł. Chłopiec doznał w głowie okrutnego bólu. Wzniósł ręce do czoła. Miał wrażenie, że jakaś wilgoć sączyła mu się z czoła po twarzy... Zakapturzona postać cofnęła się, przepadła w gąszczu. Nic nie widząc oczyma, przesłoniętemi mgłą, chłopiec jął teraz biedz; nogi uginały się pod nim — chwytał się rękami muru — przesunął się przy nim... Nie mógł trafić do wrót podjazdu. Gdzieś były schodki, prowadzące do piwnicy. Stąpił na nie — i nagle z jękiem potoczył się nadół. Zwinięty w kłębek, legł w mrocznym kącie. Zemdlał.
Daumer, zdziwiony długą nieobecnością Kacpra, wyszedł do ogrodu, aby go poszukać. Powracająca z miasta Anna ostrzegła w pewnem miejscu ogrodu kałużę krwi. Na jej krzyk przybiegł kandydat Regulein. Po śladach krwi na murze dotarł do piwnicy, znalazł Kacpra omdlałego.
— Tu leży! Tutaj! prędko!...
Posłano po doktora. Kacper miotał się na łożu — w gorączce. Mówił coś bez związku o zakapturzonym panu, w żółtych trzewikach, że sztyletem w ręku... Daumer, niemy z bólu, przysłuchiwał się słowom chorego. Po obmyciu czoła z krwi ukazała się rana — na szczęście nie była niebezpieczna!
Poprzez tłum ciekawych, którzy zapełnili aleję wejściową, z trudem przedarł się zawiadomiony o wypadku burmistrz, który przybył z sędzią śledczym i szefem policji. Puszczono w ruch wszelkie sprężyny, aby odnaleźć tajemniczego zbrodniarza. Napróżno! — wszelki ślad zaginął...
Wypadek zaszedł w Poniedziałek. Powiadomiony o nim depeszą Prezes Feuerbach, ze względu na ważne urzędowe zajęcia, zdołał przybyć dopiero po trzech dniach. Kacper miał się lepiej, był jednak mocno zmieniony. Zdawał się zgaszony, stępiały. Informacje, których mógł udzielić, były nader skąpe.
Baron Feuerbach przeglądał akty śledcze. Pienił się ze złości; klął na czem świat stoi. Wszyscy urzędnicy, nie wyłączając burmistrza, drżeli przed nim. Był wysoce niezadowolony z niedołęztwa władzy śledczej.
— Narobiliście sto głupstw! — krzyczał. Coście zrobili, na Boga?! Aresztujecie babę, sprzedającą owoce, z powodu jakiejś paplaniny bez sensu! Więzicie szewca, który mył sobie ręce przy studni, jakby złoczyńca miał być tak nieostrożny! Szukacie winowajcy tego rodzaju zbrodni między pospólstwem?! Niedołęgi! Straciliście niepowrotnie czas, dając ujść istotnemu przestępcy.
— Ślady biegły we wszystkich kierunkach — bąkał szef policji.
— Niezdolność widzi mnóstwo kierunków... błędnych i nietrafia na jedyny tor: prawdziwy.
Daumer opowiadał Feuerbachowi o zagadkowym człowieku, który już poprzednio wabił Kacpra.
— Ach, teraz dopiero mówisz pan o tem! Czy później nie zdarzyło się nic podejrzanego?
— Mówiłem o tym wypadku z jakimś dyplomatą na wieczorze u pani Behold. Ten człowiek o czemś napomykał... jakby groził. Ale już wyjechał.
— Jak się nazywał? Jak wyglądał?
— Zaraz... Niech przypomnę... A! nazywał się Schlottheim-Levancourt... Wysoki, tłusty, dziobaty... lat około 50-iu.
— Mam nadzieję, że teraz ustaną te ciągłe wizyty obcych w domu pańskim, celem oględzin Kacpra!
— Naturalnie! wczoraj pewien Anglik przysłał lokaja z hotelu „Pod orłem”, prosząc o pozwolenie odwiedzin chorego. Odmówiłem.
Na to wszedł baron Tucher. Przyniósł wiadomość, która wprawiła wszystkich w zdumienie. Ten sam anglik wniósł burmistrzowi sto dukatów dla osoby, która pomoże odszukać winowajcę zbrodni, popełnionej na Kacprze.
Nagle Feuerbach porwał się z miejsca. Z gniewem mówił o tem, że zaniechano nawet tak elementarnego kroku, jakim było sporządzenie natychmiast po wypadku listy cudzoziemców, zamieszkałych w hotelach, i nie śledzono ich po wyjeździe. Burmistrz nie pamiętał już nazwiska lorda — ofiarodawcy stu dukatów. Na żądanie Feuerbacha posłano do hotelu. Okazało się, że gentleman, interesujący się tak serdecznie sprawą Kacpra, nazywał się lord Stanhope. Ale już był wyjechał. Wskazywano kierunek na południe. Nic ponadto nie wiedziano.
Prezes zagryzał wargi, mruczał: „Wszędzie za późno!“ Miał przytem minę wyżła, który stracił ślad zwierzyny.
Anna Daumer na pochwały barona Tuchera oddawane „humanitarności lorda“, który tak współczuł Kacprowi, zauważyła ze zwykłą sobie lekkomyślną przekorą: „Wielkich panów uważa się za humanitarnych, jeżeli, nastąpiwszy komuś na nogę, potem go przeproszą.“ Natomiast Kacper, usłyszawszy o nagrodzie, wyznaczonej przez nieznajomego pana za pojmanie jego krzywdziciela, wyobraził go sobie, jako anioła opiekuńczego, który przybył z dalekich krajów na srebrnym wozie, zaprzężonym w czarne rumaki, aby go ocalić. Ale te swoje marzenia chłopiec ukrywał przed wszystkimi w obawie, że go wyśmieją!
Ci, w których godził piorun gniewu Prezesa Trybunału, nie mieliby mu za złe jego rozdrażnienia, gdyby, wiedzieli, jak on sam męczył się od wielu miesięcy nad rozwiązaniem zawiłej zagadki pochodzenia Kacpra Hausera i tajemnicy zbrodni, snując olbrzymią tkaninę hipotez logicznych. Ale sam stanął wobec niej przerażony — ogłoszenie prawdy, którą już był pochwycił, mogło wstrząsnąć całą jego egzystencją. O siebie zresztą nie dbał. Ale obawiał się, że przemówienie publiczne w tym przedmiocie może ujść za zdradę obowiązków urzędu i ufności, którą w nim położył król, ostrzegając go przed uczynieniem fałszywego kroku w sprawie tak drażliwej. Nadto rzecz sama wymagała ostrożności, jeżeli miała doprowadzić do pomyślnych rezultatów. Feuerbach pytał sam siebie, czy nielepiej jest dalej prowadzić chytrze dzieło odkryć — i dopiero w stanowczej chwili wpaść na karki tym, których podejrzywał. Kiedy już całość rozwiązania trzymać będzie w ręku!
Podczas nocy bezsennych Feuerbach wypracował zdawna referat, w którym wyłożył swoje myśli o tej zagadkowej sprawie. Były tu litery płomienne, rzucane na papier w męce; były ciosy młota, skierowane w twarde sumienia. Ułożył też w Norymberdze treściwy memorjał i posłał królowi dla zasięgnięcia jego opinii.

Oto podany w krótkim zarysie łańcuch przenikliwych wywodów Prezesa Trybunału:
Kacper Hauser nie jest, nie może być dzieckiem nieprawem. Musi być dzieckiem legalnem. Gdyby był owocem związku nieślubnego, nie użytoby środków tak okrutnych, aby go się pozbyć; dałoby się to zrobić łatwiej, zwłaszcza przy majątku i znakomitości rodu choćby jednego z obojga rodziców. Nielegalne dziecko ubogich i szarych ludzi mogłoby pokarm swój otrzymywać w obliczu całego świata bez wstydu dla nich.
„Wszystko dowodzi — brzmiało bezlitosne oskarżenie — że w zbrodni wzięły udział znakomite i zamożne osoby, które wobec jej ogromu, wobec wagi nadziei, sprzężonych z jej udaniem, potrafiły zatkać wykonawcom bezpośrednim usta złotem na całe lata — nazawsze. Jeno dlatego ten, co wyprowadził Kacpra najaw niemal w samem mieście — takiem jak Norymberga — potrafił zerwać nić poszukiwanego śladu tak łacno.
„Kacper musi być osobą, której śmierć lub życie stanowiły o różnicy interesów pierwszorzędnej wagi. Ani zemsta, ani nienawiść nie wywołały uwięzienia dziecka — usunięto je, aby przynieść korzyści bezprawne innemu dziecku, które tym sposobem dziedziczyło jego prawa, przywileje, bogactwa.“
„Ów, co żywił Kacpra w więzieniu — jakkolwiek żywił go nędznie — bodaj był po części jego dobroczyńcą. Nie chciał go dobić wbrew woli inicjatorów zbrodni, pragnących zbrodni, pragnących śmierci dziecka. Lub może utrzymywano dziecię przy życiu w celach ciągnięnia korzyści z szantażu, z nacisku słów: „Dziecko jednak żyje — może zjawić się każdej chwili“. Oto czemu do nędznej strawy dziecka nie przymieszano kropli jadu, który położyłby kres ledwo tlącemu się życiu.“
„Wszelako zniknięcie dziecka świetnego rodu nie mogłoby pozostać niezauważonem. Skoro od wielu lat nie ogłoszono o tego rodzaju wypadku, tedy Kacpra należy szukać w spisie umarłych — to znaczy, że na jego miejsce podstawiono inne dziecko — trupa! Rzekomy „Kacper“ z właściwem imieniem i nazwiskiem — najbliższy dziedzic, na którym bodaj cały ród męski z jego zgonem wygasł — pod maską mniemanej śmierci ustąpił praw swych innej osobie. Jeżeli dziecię uprzywilejowane było chore, fałsz mógł się udać tem łacniej przy pomocy lekarza. Ale czyje usta nakazały rzecz tak okrutną?!“
Czyliż wskazać należało imiennie dom panujący? Tu baron Feuerbach zatrzymał się w męce wahań przez długie dni i noce. Wskazać plamę okrutnej ohydy na czyjejkolwiek koronie nie byłoż to obrażać wogóle majestat, zwrócić nienawiść zgorszonych narodów przeciw panującym — przeciw jego królowi?
Po wahaniu wszelako nazwał wyraźnie ów dom panujący, w którym wolno było domniemywać się zbrodni. Wskazał małżeństwo — nie bezdzietne, lecz pobłogosławione przez niebo mnóstwem dzieci — o tyle przecie dziwne, że w niem anioł śmierci oszczędził wszystkie córy, uprzątał jeno synów: jakoby dbał o zrobienie miejsca dziecku z małżeństwa morganatycznego przez usunięcie legalnych latorośli starego królewskiego rodu. „Nie było-ż to dziwnem — zapytywał nieubłagany Feuerbach — że matka, która powiła mężowi trzy kwitnące córy, dawała męskich potomków, skazanych już w kolebce na śmierć przedwczesną?“
To był system, który „nie wyglądał na wolę Opatrzności“! Albo trzeba byłoby sądzić, że Opatrzność czyniła coś w interesach polityki pewnego panującego domu — absurd! Tak twierdził Feuerbach. Dodawał trafnie: z wersją o wysokiem pochodzeniu Hausera godzą się nietylko jego marzenia senne, nie mające impulsu w obecnej rzeczywistości, ale i rozpuszczane zdawna w sensie analogicznym wieści. Mogą to być plotki. Ale nieokreśloność źródła i ciągłe powtarzanie ich wskazuje, że nie jest to dym bez ognia. Czyjeś złe sumienie, lub złość wspólnika, lub interesowna groźba — zdradza kawałek prawdy.
Przenikliwy sędzia nazwał nietylko dynastję i kraj — nazwał księcia, zmarłego przed laty dziesięciu, i opłakującą go w dobrowolnem usunięciu się od świata księżnę, jako związanych z tą sprawą; nazwał tych, którzy przekroczyli przez trupa ku władzy: — obok wizerunku słabego, ale ambitnego męża, postawił inny, demoniczną kobietę, kierowniczną sprężynę wszystkich onych ponurych zdarzeń.
W referacie o treści powyższej wyraziła się gorycz osobistych doświadczeń autora. Znał on nawskróś życie dworskie — jego chytrość, spowitą w aromaty kadzideł, depcącą bezlitośnie swoje ofiary; oddychał tem zatrutem powietrzem, jadł z tego stołu, gdzie stworzono truciznę wraz z przysmakami. Najlepsze siły życia ofiarował ongi temu dworowi, aby być nagrodzonym wzgardą i prześladowaniem. Znał jego kreatury — wiedział, że w tej atmosferze historja zeszła na kronikę panującego rodu, religja była litanją obłudy, polityka — dreptaniem ślepców w kółko, skarbowość — trwonieniem bez rachunku wyssanych z potu ludowego kapitałów, monarcha — symbolem próżności, ojczyzna — dzierżawą, prawa ludzkie — grą despotyzmu, wolność — owocem zakazanym!
W memorjale gorycz osobistych cierpień była zgłuszona, wyrazy dobrane delikatnie; memorjał został wysłany z Norymbergi królowi przez osobę zaufaną; właściwie złożony na ręce regenta, w kopercie zapieczętowanej, dla doręczenia osobiście królowi. Delikatny Feuerbach nie chciał, aby ktoś poznał tekst, zanim król wypowie swoje zdanie. Decyzja wysłania wywołaną została przez zbrodniczy zamach na życie Kacpra. Już dziesięć dni przebywał Feuerbach na miejscu zbrodni — bez rezultatu; policja śledcza nie wykryła absolutnie nic.
Nadeszła wreszcie oczekiwana odpowiedź króla na memorjał. Było w niej mnóstwo zdawkowych pochwał dla przenikliwości Feuerbacha; lecz zarazem podnoszono niebezpieczeństwo dróg, któremi myśl jego idzie w rzeczach zgoła ciemnych; zalecano ostrożność najwyższą w badaniu; wytykano niepolityczność rozgłosu sprawy; nakazywano czekać aż do „porozumienia się w przyszłości”...
Feuerbach zrozumiał dobrze myśl króla. Streszczała się dlań w jednem słowie: „Milczeć! milczeć! milczeć!“...
W gniewie podarł papier królewski — podeptał kawałki — bił się w piersi z rozpaczą — wreszcie roześmiał się szyderczo, powtarzając w samotności swego hotelowego pokoju: „Milczeć! Zawsze milczeć!“
Wieczorem zjawił się u niego burmistrz. Wyraził żal, że służący nie chciał go wpuścić, mimo kilkukrotnych zameldowań w ciągu dnia. Zapytał, czem zasłużył sobie na tak wielką niełaskę. Feuerbach odparł: „Na Boga! Nie żal się, człowieku, zrozumiej, że kto się piecze na stosie, nie ma czasu na grzeczności.“
Baron Binder schylił głowę. Wyjaśnił, że przychodzi z ważną nowiną. Oto Daumer, który zaraz po zamachu zawodził jękliwie: „Że też takie nieszczęście musiało się w moim domu przytrafić!“ — teraz rad byłby, gdyby ktoś inny wziął do siebie Kacpra.
— Rozumiem!... Nie jest mu przyjemne, że dom wciąż znajduje się pod obserwacją policji. A przecież to jest mus. Ale dziwi mnie, że tak się śpieszy z pozbyciem się Kacpra...
— Beholdowie wyrazili chęć wzięcia go do siebie.
— Wolałbym, aby mieszkał u pana, lub u Tuchera.
— Hm. Baron Tucher wyjechał... A ja... lubię spokój. Zresztą Beholdowie są to bardzo poczciwi ludzie. Zwłaszcza on — poważny kupiec. Ona trochę strojnisia... ale to drobiazg. Kacprowi będzie od nich bliżej do szkoły, do której zaczął uczęszczać.
— Mają dzieci?
— Jedno dziecko — córkę trzynastolatkę.
...Nie zdążył gwoli sumienności dodać, że pani B. źle obchodzi się z własną córką, gdyż właśnie wszedł z niskim ukłonem siwy radca magistratu, pan Behold, specjalnie wypomadowany na cześć prezesa. Zapewnił on Feuerbacha, że przytuli Kacpra, jak matka — rodzone dziecko. Burmistrzowi o mało co nie wyrwało się z ust: „Oj, to źle!“ — pod adresem wyjątkowym pani Behold, nie słynącej z zalet macierzyńskiego serca. Ale na uwagi nie było czasu. Feuerbach zaledwo raczył podarować spojrzenie Beholdowi, gdyż zwrócił się zaraz do sterczącego z poza tej komicznej figury — Daumera.
— Czy to mus? — spytał surowo.
Daumer odparł z westchnieniem:
— Ekscelencjo! Jedynie pan Bóg wie, jak ciężko przyszło mi to postanowienie.
— Wie — ale czy pochwali?! — rzekł, prostując się, prezes.
Daumer zarumienił się:
— Nie zamykam Kacprowi drzwi moich. Może u mnie bywać. Ale nie potrafię już tak się zająć nim, jak dawniej. Czyż rolnik może zbierać posiew, gdy ogień podziemny czyha i trawi każde ziarno? Nie zapomnę nigdy, czem Kacper był dla mnie. Ale nie mogę ukryć jednej rzeczy: cud minął — czas go zjadł!
— Dobrze! Już dobrze! — mruczał chmurnie Feuerbach. Czyńcie, panowie, co chcecie. Wiedzcie jednak, że w każdym razie czynię was odpowiedzialnymi za dalsze losy Kacpra!
Daumer wyszedł rozżalony. Myślał: „Co za maniery mają ci panowie, którzy są mistrzami w jedynej sztuce — ganienia!“
Nieopodal od koszar natknął się na rotmistrza Wesseniga. Ten powitał go hucznym wybuchem śmiechu:
— Profesorze! czy naprawdę są ludzie, którzy poważnie biorą tę całą awanturę z tysiąca i jednej nocy? W biały dzień zakapturzony jegomość w żółtych trzewikach, z toporem w kieszeni... Ha! ha! ha!
Daumer wzdrygnął się. Rotmistrz paplał dalej wesoło:
— Co za idjotyzmy! Gdyby tamten chciał zabijać na serjo — to przecie nie podrapałby czoła Hauserowi, a zadał cios nieco głębiej!...
Nauczyciel milczał. Odpowiadać byłoby to poniżać swoją godność. Zuchwały rotmistrz, nie napotykając oporu, plótł:
— Poczciwy Kacperek spił się i rozdął drobiazg do niemożliwości, aby uczynić się interesującym. Ba! są tacy, którzy uważają go za szelmę, co wodzi za nos swoich dobroczyńców!
Daumer podniósł ręce, jakby odpychał jadowitą osę. Bez słowa pożegnania uciekł.
„Oto jest świat! — myślał. Oto jego opinia. Ta przepaść głupstwa i złości pochłonie cię: obetną ci skrzydła, Kacprze! Próżno oczy twe świecić będą niewinnością — oni tego nie zrozumieją! Nadaremnie będziesz śmiał się i płakał — spotkają cię niemi, zimni, zdradzieccy... zepchną cię z prostej drogi na manowce!...“
Byłeś prorokiem, mości Daumerze! Ale czy dlatego, iż wróg podnosi miecz, należy paść mu w objęcia? Boć tem jest ustępstwo z pola walki... Ach, idealiści i badacze dusz nie górują nazbyt nad złodziejami i lichwiarzami! Toć idą sobie spokojnie do domu, filozofując w myśli na temat podłości świata, aby rankiem wstać i uznać, że jest on jednak bardziej do przyjęcia, niż wydało się im wczoraj — w chwili złego humoru.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Leopold Blumental.