Dziecię Europy/Daumer wystawia metafizykę na próbę
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię Europy |
Podtytuł | czyli Kacper Hauser |
Rozdział | Daumer wystawia metafizykę na próbę |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Vernaya Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | Caspar Hauser |
Podtytuł oryginalny | oder Die Trägheit des Herzens |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prezes trybunału apelacyjnego pozostał w Norymberdze przez cały tydzień. Ponieważ widok zgrzybiałego przedwcześnie męża stanu w towarzystwie delikatnego młodzieńca, wywołał na ulicy zbiegowisko, ponieważ nadto pewnego dnia, w ustronnem miejscu, kroczyło ich śladem jakieś podejrzane indywiduum — Feuerbach wyrzekł się spacerów z Kacprem. Widywał go u Daumera, lub u siebie w hotelu.
Niewinna paplanina młodzieńca radowała serce tego szlachetnego człowieka. Ale chwilami chłopiec zapadał w milczenie, tracił zwykłą pewność siebie, bywał smutny, nie umiejąc wytłómaczyć przyczyn swego nastroju.
Feuerbach w liście do przyjaciółki nadmieniał z tego powodu: „Spojrzenie tego chłopca posiada jasność czystego nieba — przed wschodem słońca. Mam czasem wrażenie, że wóz jego losu, który naraz potoczył się tak szybko, zatrzymał się. To spojrzenie zwraca się wyczekująco ku przeszłości, nad którą cięży tajemnica cierpień, jakie przeszedł. Niezgłębiona zagadka zatrzymała go w pochodzie. Jestem na śladach ku jej rozwiązaniu. Ale boję się, że przyjdę nad brzeg jakiejś okrutnej przepaści, gdzie trzeba będzie powierzyć się bogom, gdyż wypadnie mierzyć się ze złą wolą ludzi, dla których niema prawa, ni sumienia!“
Pewnego dnia Kacper zastał Annę przy czytaniu broszury szefa policji Merkera. Gdy wszedł, schowała szybko książkę. Na jego pytanie: „Z czem się kryje?“ — odparła tylko z westchnieniem: „Ach, Kacprze, jakże źli są ludzie!’“
Uśmiechnął się. Osobliwym rysem jego natury było, że „nie dowierzał zdaniu kobiet.“ Wydawało mu się, że one „przejadają się słodyczami, ciągle coś szyją, aby się stroić, i paplają w swojem kółku bez miary.“ Na upomnienie pani Daumerowej z powodu tego sądu, wypowiedzianego nagłos, Kacper bronił się: „Ty nie jesteś kobieta — ty jesteś matka! To co innego!“... Zdarzyło się, że razu pewnego pobiegł śladem gromady malców za jakąś amazonką. Zawrócił jednak z drogi, zawstydzony, iż zrobią mu zarzut, że „ugania się za kobietami, jak inni“.
Anna przypomniała mu, że radczyni Behold zaprosiła go na dzisiejszy wieczór. „Tak wpływowej osoby nie można obrazić zlekceważeniem jej zaprosin“ — dodała. „Brat polecił, abyś został w domu i poczekał na niego. Pójdzie z tobą.“
— Prezes Feuerbach ma pierwszeństwo! — odparł i udał się do hotelu.
Zastał swego opiekuna, pogrążonego w smutnej zadumie. Ująwszy Kacpra za rękę, mówił doń łagodnie: „Muszę jutro wyjechać z powrotem do Ansbach. Chciałbym, abyś mi pisał o sobie. Ale nie chcę, aby korespondencja stała się dla ciebie uciążliwym przymusem regularnej spowiedzi. Oto zeszyt; zapisuj w nim w miarę natchnienia wszystko, co cię zajmie... uderzy. Pisz szczerze, jakbyś pisał dla najlepszego przyjaciela... dla matki. Kiedyś może pozwolisz mi to odczytać...
Dał mu album w safianowej oprawie ze złoconemi brzegami. Na pierwszej karcie pod swoim wizerunkiem wpisał motto: „Kto kocha każdą godzinę, kocha Boga!“ Kacper był zachwycony albumem, portretem i napisem. Ucałował Feuerbachowi ręce.
Wtem służący przyniósł depeszę. Prezes rzekł:
— Kacprze! muszę jechać zaraz...
Zeszli razem. Prezes wsiadł do powozu. Podał Kacprowi rękę na pożegnanie. Chłopca ogarnął nagle jakoby powiew szerokiej przestrzeni. Spojrzał na przewalające się po niebie obłoki i do odjeżdżającego rzekł z cichem westchnieniem:
— Jakże chciałbym z panem pojechać!
— Ej, Kacprze! — pogroził mu żartobliwie stary przyjaciel. Czyżbyż opuścił swego mistrza i jego rodzinę?!... Takie to masz wdzięczne serce? I dokąd-że to chciałbyś pojechać?
— Oni są wszyszy dobrzy dla mnie, ale...
Zawahał się.
— Dokończ śmiało, Kacprze!
— Chciałbym... do matki!
Kiedy Kacper powracał przez pusty plac miejski, serce zabiło mu gwałtownie. Otulony płaszczem człowiek, którego twarzy w zmroku Kacper nie mógł rozejrzeć — jął nań kiwać palcem. Pomimo przestrachu, popychany jakimś przymusem, Kacper postąpił ku niemu. Nieznajomy wabił go w stronę alei parkowej, gdzie było jeszcze ciemniej: paliły się tu słabo żółtym blaskiem rzadko rozstawione latarnie. Jednak chłopiec szedł tam, pociągany przez tą tajemniczą zjawę. Niewiadomo, co by zaszło, gdyby w tej chwili nie wyrwała się z poblizkiej gospody gromada pijanych wyrostków, która z hałasem otoczyła Kacpra i z figlów starała się pociągnąć go za sobą.
Na widok ludzi, nieznajomy cofnął się w krzaki i niebawem zniknął. Kacper z trudem wydarł się pijanej hałastrze i, dotarłszy do mostu, biegiem powrócił na wysepkę, gdzie stał dom Daumera. Nauczyciel z niedowierzaniem przyjął opowieść chłopca o widmowej postaci w płaszczu, która wabiła go tajemniczemi gestami.
— Ach! to twoja rozgorączkowana fantazja stworzyła widmo „nieznajomego kusiciela“.
— Nie! nie!... doszedłem doń blisko... Widziałem nawet jego żółte zęby...
— Dobrze! dobrze! ale idź i przebierz się... Czas najwyższy. Pani Behold czeka.
Przeszło półgodziny. Zniecierpliwiony Daumer poszedł do sypialni chłopca, znajdującej się na piętrze. Zdumiony był. Zastał go wprawdzie w stroju wieczorowym, ale... smacznie śpiącego w łóżku. Potrząsnął za ramię. Chłopiec spał jak zabity. Daumer zeszedł nadół.
— Wiesz, Anno... Zrobiło mi się żal budzić chłopca. Czy naprawdę wymogi ciekawości ludzkiej powinny brać górę nad swobodą natury człowieka? Idź sama do pani Behold i jakoś ładnie przeproś ją za naszą nieobecność.
Zadowolony z tej decyzji, zagłębił się w czytaniu. W trzy kwadranse niespełna powróciła Anna... a razem z nią przybyła radczyni. Jej suknia — ostatni wyraz złączenia gustu prowincjonalnego z modą paryską — zaszumiała w gabinecie. Daumer skrzywił się mocno...
— Kochany profesorze! Co znaczy ta niełaska? Czekamy wszyscy, spragnieni widoku Kacpra. Widzisz, opuściłam gości, aby przybyć tu po pana i po niego. No! Bez wymówek... Nie uznam żadnych!
— Ależ on śpi!
— Nom de Dieu!... To obudzi się kochanego kociaka! Marsz, marsz, profesorze! Prowadź mnie.
Kiedy stanęli oboje przy śpiącym, radczynię na chwilę zdjęło politowanie: „Jakże słodko śpi ten aniołek!“
— Sen jest świętością! — rzekł uroczyście Daumer. Czy pani nalega na obudzeniu chłopca?
— Ach, tak, profesorze!... Rozczmuchaj go!... Podaruję mu za to coś ładnego.
Daumer zbudził chłopca. Dla orzeźwienia podał mu szklankę wody. Radczyni mlaskała wargami: „Pauvre diable!“ i pociągnęła go za rękę...
— Ależ ja nie chcę iść do tej pani! — zawołał Kacper.
Daumer zgromił go surowo.
— Przeproś zaraz panią. Byłoby to bardzo źle, gdyby każdy z nas chciał być panem swych czynów podług własnych kaprysów i wyzwolił się z obowiązków względem bliźnich. Wówczas wszyscy stanęlibyśmy w życiu bezradni!
Kacper spuścił oczy kornie, jak grzesznik. Radczynię cała ta scena mocno ubawiła.
Wkrótce potem znaleźli się w oświetlonych salonach radczyni. Kacper musiał poddać się zwykłemu egzaminowi. Odpowiadał z lękiem na pytania gości. Zdawało mu się, że wszystkie wyrazy mają sens podwójny. Nie rozumiał stroju, uśmiechu, min ludzkich, gwaru towarzyskości. Nie wiedział, czego ludzie chcą od niego — nie rozumiał wreszcie siebie!
Daumer również przeżywał ciężką chwilę. Był tu pewien gość, z którego obecności radczyni była nader dumna. Albowiem mówiono, że jest to wielki dyplomata, udający się z ważną misją na wschód, bawiący przejazdem w Norymberdze. Słyszał on o Kacprze i zainteresował się mocno jego osobą, przeciwstawiając się tym, którzy bagatelizowali zagadkę. Dla niego właściwie radczyni sprowadziła chłopca na wieczór. Nadmieńmy, że Pfisterle, oponent z zasady, szepnął Daumerowi na ucho, że, jego zdaniem, dyplomata jest poprostu zakapturzonym szpiegiem obcego państwa.
Wszelako gość zagraniczny uprzejmością swoich manier, zręczną mową i powagą, z jaką traktował zagadkę Kacpra, rychło potrafił ująć sobie Daumera. Usiedli gdzieś w kącie sali. Nauczyciel rozgadał się, opowiedział nowemu znajomemu o dzisiejszej przygodzie chłopca — wabiącem go widmie — podając to za dowód nadmiernego rozwoju jego wyobraźni.
— Jednakże chłopiec może się nie mylił! — zauważył ostrożnie dyplomata. — Coś rozgrywa się może w związku z przeszłością. Toćże pan sam, jak słyszę, otrzymałeś niedawno list ostrzegający.
Daumera uderzyła ta uwaga. Dyplomata mówił dalej, jakby igrając z myślami, bez osobliwego nacisku: „Winieneś przyzwyczaić się, profesorze, do myśli o tem, że są tu w grze jakieś moce tajemne, które nie ulękną się przed niczem, aby... przeszkodzić waszym badaniom, dotyczącym przeszłości Kacpra. Tymczasem kontentują się tem, że pociągają nici za kulisami, kryjąc się w mroku.“
Daumera zdjął dreszcz. Dyplomata mówił coraz poufniej: „Sądzę, że owe siły nie są zadowolone z paplaniny — osobliwie drukowanej — która rozlała się tak szeroko wobec zagadki. Nie demaskują nikogo, ale też nie życzą sobie, aby były zdemaskowane. Sądzą, że filister ma dosyć wolności w swojej dziedzinie — i niepotrzebnie podnosi głowę, poglądając wgórę.
Daumer słuchał z napiętą uwagą. Pochylił głowę. Cudzoziemiec rozprawiał z coraz większą swobodą, jakby, puszczając wodze najgłębszym wątpliwościom wobec duszy przyjaznej:
„Nie przeczę, profesorze, że i mnie ten chłopiec zainteresował. Ale czy jesteś pan przekonany, że jego wątpliwa sprawa godną jest tego, aby pochłaniać czas ludziom poważnym... być przedmiotem ich bezustannej uwagi? Co dziać się będzie ze sprawami narodu, nauki, sztuki, religii, wogóle ludzkości, skoro pan — człowiek z wielkiemi zdolnościami — trwoni przyrodzone siły ducha dla takiej igraszki... a inni pójdą twoim śladem?... Rozumiem! — współczucie dla nieszczęścia... Ale czyż nie sądzisz pan, że w świecie mamy tysiące nieszczęśliwych, nie mniej obdarzonych darami ducha, niż Kacper... ba! może nawet więcej. I czy litować się nad każdą nędzą nie jest to rozdzierać serce na kawałeczki... aż go nie stanie na dzień wielkiej katastrofy?!“
Kusi, jak szatan, myślał Daumer. Ale mimo budzącej się w nim niechęci ku mówiącemu, czuł, że tamten zatapia mu szpony wątpliwości w sercu. Nachyliwszy się ku Daumerowi, czyniąc nacisk na każdem słowie, kończył jakimś tonem zjadliwie słodkim:
— Pomyśl dobrze, drogi profesorze! Gdyby twemu Kacprowi odjąć jakich lat dwanaście, to... ku twemu wstydowi z tajemniczego zjawiska pozostanie coś okropnie zrozumiałego, najpowszedniejszego w naturze rzeczy. Tedy ostatecznie, przy, tych dwunastu latach więcej, mamy przed sobą tylko curiosum, wybryk przyrody, temat do rozmów w salonie. Warto-ż z tem tak się kłopotać... dochodzić przyczyn?!
— Tu chodzi o duszę! — wybełkotał Daumer, któremu pot skleił włosy na czole. Dusza to coś, czego nie wypowiedzą słowa.
— Ba, dusza?! — szydersko odparł tamten — ostatecznie to też tylko słowo. Rozpada się to na palec, który pisze, włosek, który rośnie, żyłkę, przez którą przepływa krew... na komórki ciała, żyjące odrębnie... A jeżeli nawet jest poza tem wszystkiem coś jednego, to właśnie wy, panowie myśliciele, rozdrabnianiem opisowem najbardziej obrażacie Boga; przeczycie jedności, chcąc jej dowieść... Książki wasze niszczą duszę!
Daumer patrzył nań przerażony, nie znajdując odpowiedzi. Nieznajomy powstał. Na pożegnanie dodał:
— Wiem, że pan kochasz Kacpra, jak brat. Ale szukając w nim obrazu Boga, wierzaj mi, narazisz się w końcu na rozdwojenie własnej duszy i... rozczarowanie!
Nauczyciel błędnym wzrokiem poszukiwał Kacpra. Ujrzał go w otoczeniu dam. Ów siedział na stołeczku u stóp pani Behold; miał wyraz twarzy stężały i chmurny. Daumer zawołał nań: „Pożegnaj się... Wracamy!“
W cichej ulicy po drodze położył chłopcu nagle dłoń ma ramieniu i niemal krzyknął żałośnie: „Ach, Kacprze, Kacprze!“... Na to chłopiec spojrzał swemu mistrzowi z taką głęboką tęsknotą w oczy, z taką mądrą miłością, że wzruszony Daumer objął go serdecznie, zawoławszy dwukrotnie: „Ach, człowieku! człowieku!“
To słowo, które dla jednych może jest pustym dźwiękiem, dla innych hieroglifem, pod który można bylejaki sens podsunąć, — dziecięcopięknej duszy Kacpra wydało się tak pełnem treści, tak ogromnie znaczącem, że nazajutrz rankiem zapisał sobie na pierwszej karcie albumu te trzy słowa: „Ach, człowieku, człowieku!”... Było w tem dlań jakieś mistyczne zaklęcie. I w dziecinnym uporze przysiągł sobie, że albumu swego, rozpoczętego takiem zaklęciem, nie pokaże nikomu, prócz matki!
Zdarzyło się, że wkrótce potem dwie księżniczki Kurlandzkie, przyjaciółki Feuerbacha, odwiedziły dom Daumera. Mówiono o portretach prezesa.
— Pokaż paniom album — rzekł nauczyciel do Kacpra. Jest tam doskonały wizerunek barona Feuerbacha.
— Nie pokażę nikomu! — rzekł Kacper twardo.
Daumer był rażony niegrzecznością chłopca wobec dam. Ale uporu jego nie mógł złamać. Po odejściu księżniczek zapytał łagodnie:
— A mnie też nie pokażesz albumu..., gdybym cię nawet o to poprosił?
Kacper zarumieniony pośpieszył odpowiedzieć:
— O, pan mnie o to nie poprosi!...
Była w tem nuta błagania. Wzruszony Daumer nie nalegał.
W jaki tydzień potem zjawił się u Daumera burmistrz. Minę miał tajemniczą. — Profesorze! — rzekł — mam ci zakomunikować rzecz ważną i... bolesną. Przyłapałem Kacpra na... kłamstwie! I to dwukrotnem!
W istocie okazało się, że Kacper wymówił się od spaceru z burmistrzem w Niedzielę, zapewniając, że Daumer zakazał mu wyjść z domu. Potem zaczerwienił się i przyznał, że skłamał, ale powołał się na to, że oczekuje przybycia pewnej damy z prezentem. Nazajutrz jednak wyznał, że i to było łgarstwem, gdyż poprostu chciał zostać sam, ponieważ coś pisze w albumie.
Daumer przyjął tę wiadomość o wiele mocniej do serca, niż to sobie wyobrażał burmistrz.
— Pomyśl pan! — załamał ręce — jeszcze przed godziną nazwałbym łotrem tego, ktoby mi powiedział, że Kacper zdolny jest choćby raz skłamać. A on skłamał aż dwa razy!
Baron Tucher zniewolony był pocieszać Daumera:
— Cierpliwości!... na razie nie poruszaj pan tej sprawy. Dopiero przy nadarzonej sposobności skarć go ostro. Wyruguj ten chwast z jego duszy!
Daumer nie mógł zasnąć nocą. Zapytywał siebie: czy Kacper stał się już podobny do wszystkich innych?! Jeżeli tak jest, to owe cudowne zdolności duszy, czułej na tajemnicze głosy, musiały zniknąć. Postanowił to sprawdzić. Skoncentruje myśl swoją: myślą da zlecenie Kacprowi, aby wykonał coś w oznaczonej godzinie — np. przyniósł mu własnowolnie album między jedenastą a południem. Będzie to rodzaj metafizycznego skomunikowania się. Czy Kacper tę próbę wytrzyma? Kiedy nazajutrz o dziesiątej nad ranem, Anna, wychodząc z matką na targ, rzekła do brata: „Dopilnuj Kacpra; jest dzisiaj dziwnie niespokojny!“ Daumer doznał skrycie drgnienia radości: „Aha! coś już przeczuwa!“
Usiadł w sąsiednim pokoju o 11-ej w ten sposób, aby mógł skrycie obserwować w wielkim zwierciadle ruchy chłopca. Radował się w duszy. Widział, że chłopiec kręci się po pokoju — wciąż dochodzi do szuflady, otwiera ją i zamyka. Oczekiwał efektu lada chwila. Ale jakkolwiek Kacper był w istocie niezwykle dnia tego zdenerwowany, to przecież był też zdala od urzeczywistnienia cudu, zadanego mu przez profesora. Termin minął. Daumer czekał jeszcze. Ale chłopiec nacisnął czapkę na oczy i wybiegł do ogrodu. Ani mu przyszło do głowy, że owej chwili ważyły się i rozstrzygnęły jego losy.
Daumer z początku był zbolały — zawstydzony. Naraz padła nań kamienna obojętność. Zadecydował niezłomnie: rozerwie pochłaniajacy tyle czasu i sił duchowy związek z Kacprem i poświęci się swoim dawnym spokojnym trudom. Koniec badaniom zagadki, która brukała się i powszedniała, lub co najwyżej przyrzekała sensację, godną ciekawości tłumu, niegodną czystej myśli filozofa!