Dziecię Europy/Religja, homeopatja. Wizytatorowie z wszystkich stron

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakob Wassermann
Tytuł Dziecię Europy
Podtytuł czyli Kacper Hauser
Rozdział Religja, homeopatja. Wizytatorowie z wszystkich stron
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Caspar Hauser
Podtytuł oryginalny oder Die Trägheit des Herzens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Religja, homeopatja. Wizytatorowie z wszystkich stron.

Zima tego roku spóźniła się. Dopiero w grudniu spadły pierwsze śniegi. Osrebrzone dachy i drzewa wywołały zdumienie w Kacprze. Białe płatki śnieżycy wydawały mu się skrzydlatemi owadami, dopóki nie postrzegł, że rozpływają się w wodę na jego dłoni, skoro ją wystawił za okno, by pojmać „zwierzątko“.
— Zima jest piękna, Kacprze! — rzekła pani Daumer.
— Nie! — odparł, kręcąc głową. Zima jest siwa, a siwe jest stare i zimne.
Daumer, wychodząc do szkoły, zalecał Kacprowi, aby nie zapomniał o tem, że ma dzisiaj lekcję jazdy konnej. Przypomnienie było zbędne. Bo on lubił te lekcje. Kochał konie. Wydawały, mu się podobnemi do chmur, pędzących po niebie. W gromach podejrzywał nieraz tętent kopyt.
Koniuszy był zdumiony zgrabnością chłopca. „Patrzcie, jak on cugle trzyma!... jak świetnie siedzi w siodle!... jak szybko wdrożył się do jazdy konnej. Niechaj mnie djabli porwą, jeżeli niema w tem wszystkiem siły nieczystej!“ Ten pogląd podzielało wielu, obserwując, jak Kacper puszczał konia w galop, jak przytem śmiał się szczęśliwie. Ośmielił się galopować bodaj już podczas pierwszej lekcji... Z każdym dniem jeździł lepiej.
Tego dnia, jak dni poprzednich, otoczyło wsiadających na koń zbiegowisko. Gromada malców wrzeszczała z uciechą. Ludzie wyglądali z okien. Koniuszy Rumpler sierdził się: „Patrzą, jak na cyrkowe widowisko!“ Smagnął spicrutą konia Kacpra i obaj znaleźli się wkrótce daleko.
Za „Bramą Jakuba jakiś głos krzyknął: „Hola! — i wnet przyłączył się do nich trzeci jeździec, którego Rumpler powitał przyjaznem „Dzien dobry, panie rotmistrzu!“ Był to Wessenig.
— Brawo, kochany Hauserku! — wołał. Jeździsz, jak wódz Indjan. Nie do wiary, żeś zdobył ten kunszt od poczciwego Norymberczyka.
Twarz Kacpra lśniła radością. Nie odczuwał złośliwego tonu w zasłużonej pochwale. Rotmistrzowi zachciało się naraz zażartować z młodzieńca. Tak postępuje się zwykle z dziećmi. Pragnął zresztą sprawdzić, czy ów potrafi poznać się na żarcie.
— A wiesz co, Kacperku? Zgadnij, od kogo dzisiaj dostałem list!
W mgnieniu oka nastąpiła odpowiedź:
— Od mojej mamy!
Rotmistrz był nieco zakłopotany. Twarz chłopca miała wyraz tak radosnej powagi, że nie godziło się z niej drwić. Ale czy żart w mniemaniu Wesseniga był zbyt dobry, aby go wnet można było zaniechać, czy też nie śmiał rozczarowywać chłopca — dość, że odparł, podniósłszy się na ostrogach i klepiąc Kacpra po ramieniu:
— Zgadłeś, młodzieńcze. Ale, niestety, nic więcej nie mogę ci teraz powiedzieć, bo... miałbym stąd przykrość.
I pędem odjechał.
Jak burza, wpadł chłopiec do domu. Drżał cały. Pot skleił mu włosy na czole. „Pan rotmistrz dostał list od mojej mamy!“ — wołał, klaszcząc w ręce. Daumer napróżno starał się go przekonać, że Wessenig „zrobił sobie żart.“ Chłopiec nie chciał jeść obiadu, błagając, aby nauczyciel niezwłocznie poszedł z nim razem do rotmistrza. Uspokoił się wreszcie, gdy Daumer przyrzekł mu, że po obiedzie sam pójdzie i przyniesie mu wiadomość.
Pod nieobecność nauczyciela Kacper wymknął się z jadalni. „Muszę być sam!“ oświadczył pragnącym go uspokoić Annie i jej matce. Stanął przy oknie — czekał — składał ręce i przemawiał cicho do słońca. „Słoneczko! zrób tak, żeby to była prawda.“ Ledwo dyszał.
Tymczasem Daumer ostro wyrzucał rotmistrzowi jego postępek:
„Próżno pan bronisz się, że to był żart!... Są żarty bolesne, których trzeba się wystrzegać. Wiem o tem, że rozmaici arystokratyczni próżniacy drwią ze mnie. Słyszałem, co mówią w salonach pani Behold... Że „podkładam czarodziejski płaszcz pod stopy Kacpra, jak Mefisto — ale on pomimo to siedzi w miejscu.“ Niechaj tak będzie! Nie przyszedłem się bronić. Możesz i pan kpić sobie ze mnie, ile ci się podoba! Ale winieneś pan oszczędzić złośliwych żartów chłopcu, który znajduje się pod moją i dostojniejszą opieką pana Radcy Stanu! Proszę to sobie zapamiętać.“
Wyszedł rozdrażniony. Zrobił sobie nowego wroga. Za powrotem oświadczył Kacprowi, że „rotmistrz skłamał“.
— O! — zawołał chłopiec — to bardzo źle... to bardzo źle!...
Ból przeszył mu serce. Nie rozumiał, czemu taki dostojny pan skłamał jemu, Kacprowi, który przecież nic złego mu nie uczynił. W samotności biedził się godzinami całemi nad zawiłą dlań sprawą: czemu nie odgadł, że rotmistrz nie mówi prawdy?! I dlaczego tamten miał twarz, tak pełną szczerości? tak łudzącą, gdy kłamał?!
Ani zajęcie się ulubionemi arytmetycznemi zadaniami, ani wygrywanie melodyj na harmonice, którą podarowała mu „dobra pani Bamberg“ — nie dały mu ukojenia. Musiał sprawdzić rzecz tę na sobie. Stanął przed lustrem i zawołał: „Jest zamieć śnieżna!“ Była to nieprawda, albowiem słońce świeciło właśnie. Sądził, że ono się zaćmi — albo że jemu samemu oblicze się przekrzywi... Ani jedno, ani drugie! Był zbolały i zdumiony. A więc kłamie się tak łatwo?... i twarz przy kłamstwie się nie zmienia?!... Było to odkrycie okrutne...
Wieczorem Daumer miał nowe zmartwienie. Przyniósł do domu tygodnik: „Skarbiec katolicki“, w którym na pierwszej stronie było wydrukowane grubemi literami zapytanie:
Dlaczego Norymberskiego znajdka pozbawia się błogosławieństwa religji?!...
— A właściwie dlaczego? — spytała Anna bez zbytniej powagi w głosie.
— Ba! pytają o to w kraju protestanckim — odparł z gorzkim szyderstwem nauczyciel. Gdybyż wiedziano, ile strachu zdołali już napędzić Kacprowi duchowni, przychodzący doń na wieżę!... Miast mówić do jego serca o dobroci Bożej, rozpoczęli kazania od „gniewu Boga“ i tak mu grozić jęli, jakby jutro już miał iść na szubienicę, a przez nią do piekła... Nadszedłem wypadkiem i prosiłem tych panów, aby zaprzestali na razie swej fatygi!
Wszelako zapytanie „Skarbca katolickiego“ powtarzało się odtąd codziennie i było poparte skądinąd na łamach „Bogactwa protestanckiego“. Wywołało to niepokój w panach, rządzących w magistracie. Powstała kwestja, czy wogóle Kacper jest ochrzczony. Po wielu debatach zgodzono się jednomyślnie, że dla pewności należy dopełnić obrządku chrztu.
Niełatwo było rozstrzygnąć sprawę wyboru między katolickiem i ewangelickiem wyznaniem. Ponieważ księża posiadali mniej wpływów w mieście, zdecydowano się odebrać bezdomną duszę głodowi Rzymu i powierzyć pastorom, jakkolwiek ci znowu nie cieszyli się powagą w sferach arystokratycznych. Z rekomendacji burmistrza Daumer zgodził się dać Kacprowi nauczyciela religji w osobie solidnego i pilnego kandydata Regulejna. Ale stało się tak nie bez uprzedniego odporu.
— Nie jestem nabożnisiem — mówił burmistrz — ale muszę pragnąć, aby Kacper nie wyrósł na istotę, pozbawioną czci...
— Chyba ja o to również dbam! — odparł Daumer do żywego dotknięty.
— Mówię: pozbawioną czci dla... Istoty Najwyższej!
— Ach! czuję tu wpływ plotek. Jakaś kucharka widziała Kacpra, gdy przyglądał się kwiatom w doniczkach i spytała go:
— „Kto to zrobił?“ — a on odparł jej: „Same wyrosły.“ I ta rozpuściła zaraz plotkę, że jest ateistą!
— Bądź co bądź jednak należy wszczepić weń uczucie... zawisłości od Czegoś wyższego!
— Sam to czynię! I z rezultatów byłem dość zadowolony. Ale oto wczoraj przybyło dwóch pastorów, jeden z Fürth, drugi z Farnbach, jeden — chudy, drugi — tłusty; chcieli naprawiać moją robotę. Prosili mnie, abym pozwolił im pomówić z Kacprem. Pozwoliłem. A oni z punktu wszczęli z nim dysputę na temat wszechmocy Bożej, która świat stworzyła z niczego. Kacper poprosił, aby mu szczegółowo opowiedzieli, jak Pan Bóg to robił. Na to jęli potrząsać nad nim pięściami, jak nad najgorszym poganinem. Ostatecznie poszli sobie, pozostawiając w Kacprze wrażenie, że żartowali sobie z niego, lub chcieli go zabawić komedją.
— Hm!... Jednak trzeba go nauczyć, aby zwracał prośby do Boga... Moc modlitwy — to rzecz wielka!
— Sam to mu powiedziałem. Ale zaraz zapytał mnie: jeżeli poprosi Boga, aby wyzdrowiały jego oczy (ostatnio zapada na nie) — to czy Bóg go usłucha? Odpowiedziałem, że możliwem jest „tak i „nie — to zależy od woli Boga! Zdziwił się. Powiada: skoro Bóg jest dobry, a on ma zamiar użyć oczu pożytecznie — do czytania mądrych ksiąg, to dlaczego Bóg mógłby odmówić. Odpowiedziałem mu, że Pan Bóg często doświadcza najlepszych przez cierpienia, co go mocno zasmuciło. Sądził, że mówię źle o Panu Bogu.
— Właśnie! Trzeba położyć kres temu wątpieniu i przeczeniu.
— Jak?... Bóg mieszka w piersi człowieka. Dla nędzarza wyrasta z jego bolu — z nadziei, lub przestrachu, który zwie się wiarą. W innem sercu powstaje z radości; tkwi w rozkoszy procesu twórczego. To, co pan zwiesz przeznaczeniem, jest szczerem wahaniem się nieświadomej duszy. Ale dajcie roślinie tyle słońca, ile jej potrzeba — a mieć będziecie Boga!...
— To filozofja! Rolnik musi liczyć się nie tylko z pogodą, lecz i z burzami, rachując na żniwo... Mniejsza o to! Ważniejsze jest, że... pan nigdy nie byłeś z Kacprem w kościele.
— Nie byłem — prawda!...
— Aha!... A czy pan nie będziesz miał nic przeciw temu, abym go wziął na mszę do kościoła Najświętszej Panny?
— Oczywiście nie mam nie przeciw temu. Jutro niedziela. Przyślę go panu rano o godzinie dziewiątej.
Jeżeli burmistrz spodziewał się sporo z pobytu Kacpra w kościele, to, niestety, musiał się mocno zawieść. Chłopiec, słysząc ostry głos z kazalnicy, zapytał pocichu: „czemu ten człowiek wymyśla?“ Krucyfiksy przeraziły go; mniemał, że widzi umęczonych żywych ludzi. Dźwięk organów ogłuszył nienawykłe uszy, które nie odczuły harmonji muzycznej. A wyziewy gęstej masy ludzkiej o mało nie przywiodły chłopca do omdlenia.
Wszelako burmistrz w rozmowie z Reguleinem nalegał, aby ten jaknajczęściej prowadził Kacpra do kościoła, nie zważając na żale chłopaka.
— Cierpliwości! Przyzwyczajenie tworzy nabożnych!
— Jednak biedaczek opiera się...
— Pańskiem powołaniem jest złamać opór! — surowo zauważył burmistrz.
Poczciwy, bezradny kandydat teologji! Był to młody człowieczek, który właściwie nie miał młodości. Jego wiedza teologiczna była cienka, jak jego nóżki. Dręczony gradem zapytań Kacpra, odkładał odpowiedzi na jutro, aby zajrzeć do swoich książek i nie zgrzeszyć przeciw kanonom. Jego nadzieja na to, że Kacper do jutra zapomni któreś ze swoich niebezpiecznych pytań, nie sprawdzała się nigdy. Trzeba było w odpowiedziach oszańcowywać się argumentem o grzeszności badania rzeczy, ukrytych przez bóstwo przed ludźmi.
Kacper biegł ze skargą na tę odpowiedź do Daumera. Ów tłumaczył mu, że bywają tajemnice niezgłębione, z któremi najlepsza wola poradzić sobie nie może. Na ufnych w Bogu spływa naraz łaska oświecenia. — Zważ, Kacprze, najbliższy przykład — swój własny los. My wszyscy nie rozumiemy, skąd przyszedłeś, kim jesteś, a jednak mamy nadzieję, że Wszechmoc i Sprawiedliwość Boża pewnego dnia przyniesie nam rozwiązanie.
— To nie Bóg wtrącił mnie do piwnicy. Ale źli ludzie to zrobili! — wołał Kacper. I dodawał z bezradną męką: „Pan kandydat raz mi powiada, że Bóg dał ludziom wolę czynienia źle, a drugi raz, że karze ich za złe czyny, którym mógł był sam zapobiedz! Poprostu czuję się po tych wykładach głupszy, niż byłem...“
W pewne marcowe popołudnie Daumer siedział przy biurku w mocno przygnębionym nastroju. Myślał o tem, że „wydarto mu Kacpra, że go poszarpano na kawałki“. Pod wpływem tej ciężkiej myśli zaniedbał ostatniemi czasy kontynuowania pracy, obrazującej rozwój duszy Kacpra. Przewracał karty bruljonu, w którym mieściły się uwagi na ten temat, próżno szukając dalszego wątku.
W tem doznał przerażenia. Do pokoju wpadła siostra w salopie i kapturku wprost z ulicy i już od progu krzyczała zadyszana:
— Wiesz?!... Wiesz, co mówią o Kacprze?!
— Uspokój się!... Cóż takiego?
— Że jest... naturalnym synem księcia!
— Ba! tego tylko brakowało — uśmiechnął się z przymusem.
— Nie wierzysz? Ja także! Ale coś tkwić musi poza tem, że ludzie tak gadają.
— Ot, plotka!... Pozwól im pleść.
W półgodziny potem odwiedził Daumera Naczelnik Archiwów Wurm, przybyły z Ansbach. Ten mały, przygarbiony człowiek, który nigdy się nie śmiał, był prawą ręką prezesa ministrów, Miega i przyjacielem barona Feuerbacha, od którego przywiózł Daumerowi ukłony i zapowiedź rychłego przybycia w spawie Kacpra. Bez żadnych wstępów położył przed nauczycielem broszurę, której tytuł głosił:

Kacper Hauser, domniemany oszust.
Studjum Szefa Policji berlińskiej, Merkera.

— Co to jest? Czego ten człowiek chce?! — przecierał sobie oczy Daumer. Głos drżał mu z oburzenia.
— Obrzydliwy pamflet! — odparł archiwista. — Zebrano tu wszystkie złośliwe podejrzenia, krążące dawno naokół zagadki Hausera. Autor powołuje się na analogiczne przykłady oszustw, które zawróciły ludziom głowę, gdyż wykryto je zbyt późno. Ubabrał i pana, drogi profesorze.
— Wyobrażam sobie! — mruknął Daumer. Waląc pięścią po broszurze, rozkrzyczał się nagle: Taki siedzi sobie zdaleka... w Berlinie... nic nie widzi... i waży się... O, to woła o pomstę do nieba!... „Domniemany oszust” — doskonale!... Niechby spojrzał kiedy w oczy tego anioła! Jedyna pociecha w tem, że tego świństwa nikt czytać nie będzie!
— Mylisz się, profesorze! Wprost rozrywają broszurę.
— Dobrze! I ja przeczytam! A jutro poproszę redaktora „Poczty porannej”, aby temu bazgrale odpowiedział. Pfisterle ma pióro ostre. Poradzi sobie z takim Merkerem!
— To będzie niedyplomatyczne! — rzekł chłodno Wurm. Na co ta pisanina? Sądzę, że należy działać bez rozgłosu... ostrożnie. Baron Feuerbach napewno odradzi panu ten krok.
— Ostrożnie?... Czy grozi jakie niebezpieczeństwo?!
— Nie nie wiem! — rzekł Wurm zagadkowo. Jutro zajdę do pana. Chciałbym zobaczyć Kacpra.
Już był na schodach, gdy Daumer go dogonił. Zapytał: „Czy nie będziesz pan miał nic przeciw temu, że spotkasz u mnie kilka osób, które zamówiły się na jutro?
— Bynajmniej!

Pochłonąwszy w pół godziny broszurę, Daumer — który ze względu na swoją bojową żyłkę nie unikał skandalu publicznego — pobrnął wnet do temperamentowego redaktora Pfisterle. Ten, jak sęp, rzucający się na ścierwo, pochwycił sposobność przemiany zapasów swojej wściekłości na gazeciarską żółć. Zapowiedział swą wizytę Daumerowi na poobiednią godzinę następnego dnia, a to celem zebrania materjału do odpowiedzi.
Owego wieczora w mieszkaniu Daumera panował nastrój wyczekiwania. Kacper zdziwiony był, że domownicy zatrzymywali na nim badawcze spojrzenia i zbywali krótko jego pytania. Ale w tych spojrzeniach była czułość; głosy brzmiały serdecznie. Wziął, jak zwykle, przed snem, książkę z bibliotecznej szafki. Czytając naraz krzyknął radośnie: „Co za piękne słowa!”
„Wszystko, co nocy ukrył mrok,
„Na jaw wywoła słońca wschód!
— Jakże to cudownie brzmi! Jakie to mądre! — wołał z zachwytem.
Kiedy odszedł, pożegnawszy ich życzeniem dobrej nocy, wszyscy troje podzielili się uwagą:
— Niepodobna nie pokochać tego chłopca! Nigdy się nie nudzi. Nigdy nie sprawia nikomu kaprysami przykrości!
Zebranie następnego dnia miało przebieg nieco skandaliczny. Pfisterle — przybywszy wcześnie — wbrew skrytemu niezadowoleniu gospodarza, zasiedział się aż do wieczora, znęcony zapowiedzią przyjazdu poczytnego romansopisarza z północnych Niemiec, profesora Akademji w Lipsku i baronowej Holstein.
Akademik, który znalazł się w Norymberdze przejazdem do Rzymu, a dlatego miał sławę „znakomitego podróżnika“ przemawiał do Kacpra podniósłszy głowę, jakby z wysokości wieży.
— Pojawiłeś się zatem u nas z miejsca, gdzie było zupełnie ciemno? — zapytał tonem drwiącym.
— Zupełnie ciemno! — potwierdził dobrodusznie Kacper.
— Że też ludziska są tak łatwowierni, iż gotowi są wierzyć we wszelkie głupstwa! Nawet w książęce pochodzenie podrzutków! — zauważył z uśmiechem romansopisarz.
Daumer nie wytrzymał, wybuchnął nareszcie:
— Co panów upoważnia do kpin ze mnie w moim domu?!
— Ba! łaskawco — odparł akademik — to, że kraj cały karmi się najgłupszemi bajdami z Twojej... inicjatywy. Poczciwy Niemiec zawsze jest ofiarą miłości do awantur w stylu Cagliostra. To jest godne pogardy!
— Oczywiście nie ganimy pana! — wtrącił pojednawczo znakomity pisarz. — Pan, Mości Daumerze, padłeś ofiarą łatwowierności, jak inni. Wiemy, że działałeś w najlepszej wierze.
Teraz Pfisterle dał upust swojej namiętności. Waląc kułakami po stole, wrzeszczał:
— Znam was wszystkich, którzy krzyczycie: „tu niema nic, ponieważ my nic nie widzimy!“... I dlaczego to pani baronowa raczyła sceptycznie uśmiechnąć się, kiedy tu napomknięto o pochodzeniu książęcem podrzutka?... Do stu djabłów! czy za kulisami dworów książęcych nie zachodzą rzeczy, które drżą przed wyciągnięciem ich na światło dzienne?!... Czyż nie zostało u nas przynajmniej tuzin ludzi, którzy pamiętają jeszcze, jak przeleźli z odważną chorągwią wolności przez komnaty pałaców i jaskrawemi pochodniami oświetlili te gniazda kłamstwa i brudu?!... Po co tu przyszliście, zaprzeczyciele prawd życia?!
„Demagog!“ — szepnęła przerażona baronowa. Romansopisarzowi oczy wyszły na wierzch. Daumer bezradnie opuścił głowę, przytłoczony obronną filipiką redaktora — nie mniej, niż oskarżeniem, wytoczonem mu przez gości. Archiwista Wurm obserwował zaciekawioną twarz Kacpra, który z rozwartemi ustami przyglądał się obecnym, nie wiele rozumiejąc z tego, co mówiono. Tucher tupał nerwowo. Akademik z Lipska ujął kapelusz z zamiarem odejścia, lecz jeszcze chłodno rzucił:
— I cóż zostało dowiedzione?! Tyle tylko, że w lasach frankońskich znalazł się głuptas chłopski, obcy wszystkim skarbom kultury, niemal nieumiejący mówić — i wodzi za nos ludzi, skadinąd rozumnych, tem tylko, że wszystko wydaje mu się nowością. Jest to li godny pożałowania, nowy przez płaskość nonsensu — rodzaj kuglarstwa!
Na szczęście turkot pod oknami położył kres naprężonej sytuacji. Niebawem zjawił się na progu sam we własnej osobie radca stanu Feuerbach. Jego wyprostowana po żołniersku postawa, spojrzenie feldmarszałka w ubiorze cywilnym, krzyż wojskowy ma wspaniałej piersi (posiadał on mnóstwo orderów, lecz skromny nie zwykł wszystkich nosić) scięte powagą usta i żar w oczach, zdradzających namiętność człowieka władnego — wszystko to nakazało obecnym szacunek. Jak człowiek, nie rozporządzający wielką ilością czasu, niemal od progu rzucił lakonicznie słowa: „Dobrze, panie Wurm, że zastaję cię tutaj. Zaraz pogadamy!“ Lecz nim jeszcze, za zezwoleniem gospodarza, wyszli obaj do gabinetu, Kacper podbiegł do barona Feuerbacha i wyciągnął doń rękę, którą ów zatrzymał w długiem uściśnieniu. Chłopiec zapamiętał bowiem ciepłą, suchą, serdeczną dłoń dostojnego pana jeszcze z czasu jedynej z nim rozmowy na wieży; nieraz ją wspominał, gdy dotykał tylu innych, niemiłych rąk!
Goście — sceptycy byli skonfundowani serdecznością tego powitania. Pożegnali szybko gospodarza niskiemi ukłonami, wyrażając niejako przeproszenie za swoje nietakty. Wizyta prezesa trybunału wskazywała inny stosunek do pupila Daumera. „Coś w tem jednak musi być!” — mówiły ich oczy. Pfisterle oddalił się z miną triumfującą. Pozostał tylko Tucher.
Niebawem Feuerbach i Wurm powrócili z gabinetu. Pierwszy ujął łagodnie Kacpra za podbródek i odchylił jego głowę. Drugi świecił lampą w twarz chłopcu. Feuerbach wpatrywał się weń długo. Szepnął do Wurma:
— Nie ulega wątpliwości!... To są te same rysy!
Stanął zamyślony przy oknie — powtarzał cicho do siebie:
— Rysy i sny — rysy i sny... tak, to są dwa ważne dowody!...
Naraz zwrócił się do czekającego w milczeniu gospodarza:
— Czy zmiana dyjety na mięsną nie zaszkodziła mu?
— Zdaje mi się, że znosi ją nieco ciężko... Jakgdyby troszkę stępiał... Lecz zastosowałem się do wskazówki Pana Prezesa, że należy dać mu pokarm normalny... dla społeczności ludzkiej. Wszelako poważę się zauważyć, że w tym dniu, kiedy po raz pierwszy spożył mięso, pies — który zawsze względem niego był pieszczotliwy — obwąchawszy go, szczekał nań zajadle... jak szczeka na swoich towarzyszy podwórzowych. Nawet rzucił się nań!...
Prezes trybunału uśmiechnął się:
— No, pies — o to mniejsza. Niechby tego jeno ludzie nie robili!... Ale pozwolę sobie zrobić uwagę, panie Daumer, że nie jestem rad z tych licznych eksperymentów, których pan dokonywa na chłopcu. Leczysz go pono homeopatycznemi lekami z jego chorób. Na co to?... Jest do delikatny organizm, który rozstroi się od leków. Młodość sama przemoże choroby.
— Jestem zdumiony zarzutem Pana Prezesa! — odparł z lekką urazą w głosie nauczyciel. — „Similia similibus“ — ta zasada homeopatji wydaje mi się niesłychanie mądrą. Zresztą chodzi o bardzo małe dawki, których moc okazuje się dopiero po długiem użyciu... Właściwie dlatego uciekłem się do homeopatji...
— Mniejsza o to, kochany panie Daumer. Mam nadzieję, że wkrótce ciemności, które roztoczyły się naokół Kacpra Hausera, pierzchną. I ludzie uznają w każdym razie twoje zasługi, choćbyś nawet dopuścił się pewnych błędów w... drobiazgach metody kuracyjnej.
Brzmiało to uroczyście.
Wszelako Daumer po odejściu swych gości poddał się uczuciu zgoryczenia. Traktują go, jak „uczniaka“, któremu udziela się napomnień. Mimowoli przemknęło mu przez myśl: „Czyż warto było ze sprawy jakiegoś znajdy uczynić swoją własną?! Nie lepiej-że to było pozostać w swojej samotności przy powszednich zajęciach?!“
Nie mógł się nadziwić, że ludzie tak bardzo interesują się tem, czy Kacper Hauser pochodzi z chłopów, czy z książąt. A choćby był rodu książęcego, czy to nie jest wszystko jedno? — chodzi przecie tu o czystą duszę ludzką, o nic wiecej!
Lecz niebawem zdjęła go refleksja: „Może-m nazbyt zamknął się w złotym przybytku filozofji? Przestałem rozumieć głos opinji, która czyni różnice pomiędzy człowiekiem z ducha — rzeczą ważną dla mnie, a człowiekiem z prochu — i szuka w prochu różnic jakości!...
Nie bez smutku uległ wreszcie myśli, że trzeba być pokornym gustowi mas, chciwych legendy królewskiej, zwłaszcza, że już nawet ludzie możni, w rodzaju Feuerbacha, szli tym torem w rozwiązywaniu zagadki, której było na imię: „Kacper Hauser.“ Tu był tedy drogowskaz...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Leopold Blumental.