Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Wieczorem dnia 23 lutego u Jędrzejowej drzwi były na klucz zamknięte, stara lampa i świec para paliły się na stoliku, cisza głucha panowała w obu pokoikach, a kilka osób mocno było zajętych jakąś dziwną pracą.
Oddawna już chodziły głuche wieści o jakiejś manifestacji na Starem Mieście; rząd czy o niej wiedział, czy nie, nie zdawał się żadnych kroków przedsiębrać, aby jej zapobiec. Wielu zresztą nie wierzyło, by do skutku przyjść mogła; inni uważali, że już tego dosyć, że to do niczego nie służyło.
Narady towarzystwa odbywały się z gorączkowym pośpiechem; zjazd był liczny, ale sterujący, którym szło o życie komitetu (bo komitet był u nich na pierwszym względzie) wywijali się, jak mogli, od wszystkiego, co narażać ich mogło. Czuli oni, że miasto drży z niecierpliwości, że ziemia trzęsie się pod ich stopami, ale niezmierną zręcznością chcieli się wywinąć z niebezpieczeństwa, i wszelkie śmielsze projekta odkładali na jutro..., jutro myśląc się pokryjomu rozjechać. Tak, wielki dyplomata, komitet towarzystwa, postanowił i napędzał już do zamknięcia zgromadzenia.
Projektowano jakiś adres i uchylono myśl jego; chciano się od wszystkiego wykręcić... byle żyć, byle żyć!
Miasto rozumiało to dobrze; gotowało się więc na taką manifestację, któraby zmusiła zgromadzenie do bardziej stanowczego wystąpienia. Niema wątpliwości, że część znaczna byłaby się dała ująć wrażeniem, zapałem, okrzykiem.
Rachowano na to z jednej, drżano z drugiej strony i pędzono obrady do końca; usiłowano wreszcie czemś zaspokoić pragnienia i obmyślano (choć przeciwko woli wielu) wykup czynszów — szczyt tego, na co się mógł zdobyć komitet, jego non plus ultra.
Tymczasem w ciszy, po kątkach, pracowała młodzież; a i u Jędrzejowej nie próżnowano.
Drzwi były starannie zaryglowane, na dole stały pilne straże, dwie niepozorne figurki świszczących uliczników patrolowały zdaleka, a przy stole u lampy szyto chorągiewki o barwach narodowych, przysposabiano ubogie proporczyki. Franek na nich przepróchem malował orzełki polskie i pogonie, a było tego dużo potrzeba.
Jędrzejową to strach o syna, to zapał religijno-polityczny ogarniał; naprzemiany toczyły się z jej oczu łzy boleści i nadziei; jak Abraham, gotową była do ofiary, ale ręka jej drżała.
Około tego tajemniczego dzieła chorągiewek, które do pozajutrza musiało się ukrywać, niezbyt dobierano pomocników; dwie służące, para kobiet ze Starego Miasta, jeden czeladnik od stolarza, przywołani, pomagali ochotnie. Nie obawiano się wcale, aby się nie wygadali; bo gdzie szło o sprawę kraju, tam i najsłabszy milczeć umiał.
Franek chwilami rzucał robotę, chodząc chmurny, smutny, zamyślony.
Młot, który gorąco i wesoło kierował zajęciem około chorągiewek, widząc przyjaciela niespokojnym, wyprowadził go z sobą do drugiej izdebki.
— Co ci to jest? — zapytał cicho.
— Nic... o pozajutrze. Mój Boże! A nuż z tej naszej roboty krew się potoczy? Nuż z przyczyny naszej ludzie poginą?... Ciężko to mieć na sumieniu!
— A myż nie stawim życia naszego? — zapytał Młot.
— Tak, my je damy dobrowolnie; ale ci, których zachwycą... co padną niespodzianie... te ofiary, ta krew!!
— Naprzód — rzekł Młot — nie spodziewam się, żeby aż do tego przyjść mogło. Moskale chcieliby ten ruch w Polsce ukryć przed światem, a krwią by go rozgłosili sami; powtóre, gdy się idzie, gdzie drwa rąbią, trzeba się na padające trzaski przygotować. Mlekiem i śmietanką ojczyzny nie odkupimy, to darmo!
— Ale to boli! — westchnął Franek, w którym odzywała się łagodniejsza natura artysty.
— Nic w świecie nie rodzi się bez boleści — przerwał Młot; — nie odbieraj drugim serca, jeżeli sam chcesz się cofnąć!
Franek spłonął cały, porwał się, obnażył piersi, poszarpawszy suknie, i zawołał gwałtownie.
— Cóż u kata! Ty nawet nie rozumiesz mnie chyba!... Weźmij życie, bo nie o moje tu chodzi!
— Jesteś taki baba — zakończył Młot, ściskając go serdecznie. — Przyjacielu, gdybyś chodził na medycynę, a nazwyczaił się widzieć krajanie mięsa, wylewanie krwi i trupy, nie tyleby ci to na nerwy działało. Ja ci się przyznam, że, jeśli Moskali kupkę djabli wezmą, choćby nas też padło kilku, nie będzie mi zadrogo. Te bestje tak już nosy drą, a tak są siebie pewni, że aż chętka bierze trochę im przytrzeć rogów, tym bydlętom.
Popatrz na tę dzicz brodatą, latającą po ulicach Warszawy, na barbarzyństwo, z jakiem ten lud poczciwy roztrącają i tłuką, na tych starców, których tratują rozpędzone powozy, na palące się ognie nocne, od których Zygmunt poczerniał, na ich patrole tatarskie, na nasze upokorzenie codzienne, nieustanne, dławiące... i powiedz mi, czy dłużej wytrwać można? Panowanie Moskali, to coś takiego, jak tratowanie dzika. Polec od człowieka, to nic jeszcze; być stratowanym przez bydlę... okropnie!
Boli cię, że padnie nas może kilku — mówił dalej Młot — a iluż zginęło w kazamatach, wymarzło na Sybirze, wyzionęło duszę pod rózgami, rozstrzelano na rozstajach z zajadłością i szyderstwem szatańskiem; ile ofiar pochłonęły ciemność i milczenie, Abramowicze, Lejchtowie i cała ta psiarnia pańska! Nie lepiej zginąć, mordując i broniąc się w jednej chwili, niż męczyć się i służyć im za codzienne pośmiewisko...
— Dość! Dość! — przerwał Franek. — Jak powiada Czapiński: alea iacta est, ale ty wiesz: w przeddzień największej ofiary Chrystus Pan oblewał się potem krwawym i płakał — dusza wzdryga się i broni, żegnając może z ziemską nadzieją!
— A! Zapomniałem! Ty się kochasz! Ot i cała tajemnica ślamazarności! — dodał Młot. — Przepraszam.
— A wieszże ty, jak ja się kocham? — odparł z pewną dumą Franek. — Myśmy oddawna oboje pożegnali szczęście marzone. Ona przyrzekła mi przychodzić na mój grób, jeżeli mogiłę mieć będę, a zamąż nie wyjść nigdy, lub za mną powlec się na Sybir... lub polec obok mnie, jeśli będzie można... Ty jej nie znasz. To serce złote! To dusza polska! Ja jej przyrzekłem skonać z jej imieniem na ustach. Oto śluby nasze... Ale biedna matka moja, ona chyba tego nie przeżyje.
— Dlaczegóż u kaduka, robisz się zawczasu męczennikiem? — przerwał Młot. — Słuchaj, i ja mam ojca, mam matkę, świętą i zacną, a kochającą mnie — no... tak, jak się kocha najmłodsze dziecię — to dosyć powiedzieć... i ja też kocham może gdzie jakiego koczkodanika, ale na hasło: „Ojczyzna!“ — żołnierz, staję w szeregu i idę, choć wiem, choć czuję, choć pewien jestem, że zginę.
Ścisnęli się za ręce.
— Wiesz, odparł ciszej Franek, i ja tego jestem pewny; są przeczucia, które nie mylą.
— A zatem niema już co i gadać! — zawołał Młot, uśmiechając się. — Chodźmy chorągiewki rychtować, a wesoło, a raźnie! Zajdźmy, jak poczciwe słońce w różowych obłokach!
Dwunasta biła na zegarach, gdy pocichu garstka ta, skończywszy robotę, rozpłynęła się nieznacznie w różne strony Starego Miasta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.