Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Długich kilka miesięcy ubiegło od pierwszych scen, któreśmy skreślili — i dzielą je od tych, które dalszą powieść naszą tworzyć mają. Czas ten upłynął napozór cicho i spokojnie, nikt jednak, prócz rządu, nie łudził się tą ciszą pozorną; umysły były poburzone, serca rozkołysane, potrzeba stanowczych jakichś kroków nadto widoczna — aby kto jej mógł zaprzeczyć.
Dzielił się wszakże kraj na dwa obozy, jednoczące się w pragnieniach, rozchodzące w pojęciach środków.
Szlachta i matadory inteligencji, chłodniejsi, średnia klasa zbogaconych, chciała, naśladując europejski obyczaj, grać w szachy opozycji z Rosją i powolną presją wymóc na niej ustępstwa, któreby dały siłę do dalszego — nieokreślonego — działania... kiedyś... jakoś — przy pomyślnych okolicznościach.
Panowie ci, którym w gruncie brakło odwagi i idei, chcieli dojutrkostwem zastąpić plan roboty i utrzymać się w granicach legalnych — w kraju, w którym prawa nie było żadnego, ani takiego, do któregoby się mógł odwołać uciśniony, ani poza które nie śmiałby przejść ciemięzca.
Płytkim ludziom zawsze najmędrszem się zdaje to, co jest najłatwiejsze. Byli to wszystko uczeni, praktyczni a zastygli mężowie, przeważnie bez przednich zębów, podłysieli, trochę otyli i dosyć majętni; dzierżawcy dróg szosowych, urzędnicy, co się niby polskiego serca nie wyparli, ale patrjotyczne potrzeby chcieli zbyć monetą zdawkową — językiem.
Komitet Towarzystwa Rolniczego stał na czele tej wielkiej większości; zdawało mu się, że potrafi za sobą kraj poprowadzić.
Obok, a raczej naprzeciw, była gorąca młodzież, rozmarzona, rozgorączkowana, nie wiedząca, dokąd idzie, ale wierząca w cuda, w wielkie cele ludzkości, w braterstwo, w jedność, w siłę dobrej sprawy — za którą dać była gotowa życie.
I tu także brakło określonego planu; opierał się on na mglistych nadziejach, pokładanych w rewolucjonistach rosyjskich, na zjednaniu ludu, na słabości wewnętrznej Rosji, na powstaniu wreszcie ogólnem, które chciano zrobić szybko, pociągając doń wszystkie klasy narodu.
W ciszy i tajemnicy ludzie maleńcy, dzieci i młodzież bez wąsa rozpoczynali ten bój z najstraszniejszem mocarstwem w Europie, a raczej z trzema naraz.
Głównie opierano się na rewolucji w Rosji, w rzeczy niemożliwej, gdyż Moskale wiele mówić i pisać gotowi, ale do roboty nieskłonni; a taki zawsze dla nich najjaśniejszy pan, jaśniejszy nad wszelkie prawo i swobody. Najliberalniejsi z nich nie umieją wyjść na linję z wybitej drogi, a spojrzenie na wizerunek N. Pana przeraża ich, jak wyrzut sumienia.
Jak Włoszki, sprowadzając do pokoju kochanka, zakrywają obraz Madonny, oniby gotowi portret cesarski zasłonić, gdy czytają Kołokoła lub przekradzione pamiętniki Hercena. Car nie jest już może dla nich tym panem bogiem młodszym, jakim niegdyś bywał, ale pozostał przesądem. — Nie czczą go już, jak bóstwo, ale się go jeszcze lękają, jak szatana.
W ciągu kilku tych miesięcy parę razy powtórzyły się śmielsze manifestacje i rozpoczęły ukazywać biedne, nieśmiałe druki pokątne, na szarym papierze, odbijane szczotkami. — Pierwsza i największa z nich, przygotowana przez młodzież, odbyła się w rocznicę d. 29 listopada na Lesznie, w ulicy, przed obrazem Matki Boskiej. — Lud przybył tu tłumnie wieczorem, pokląkł i zaśpiewał pieśń patrjotyczną głośno, po raz pierwszy od lat trzydziestu. Dźwięki jej rozległy się i odbiły od zdumionych uszu tysiąców.
Tłum mimo błota i chłodu był ogromny; ścisk ludu, szczególniej kobiet, nadspodziewany, wrażenie tego wieczora potężne, elektryzujące. Wszyscy powrócili do domów przejęci, rozżarzeni, spłakani, ale z uczuciem zwycięskiem. W czasie tego nabożeństwa rozdawano między przytomnych wizerunek Kilińskiego, modlitewki, ewangelję listopadową... Policja i żandarmi stali osłupieni, patrzyli, nie wiedzieli, co począć.
Franek, Anna, nawet stara Jędrzejowa byli tego wieczora na Lesznie. Franek przysposabiał i kolorował obrazki szewca-bohatera, stara je rozdawała z innemi; ona też pierwsza zanuciła pieśń zakazaną, zrazu nieśmiało, ale gdy ją poparły tysiące ust i piersi, rozległa się głośno i wycisnęła łez potoki.
Od tego dnia, który dawał jakąś otuchę, bo przeszedł prawie bez aresztowań i dośledzeń, Franek poczuł za sobą jakieś niewidzialne oko, które śledziło każdy krok jego. Spotykał często jedne twarze w różnych miejscach, zaglądające mu w oczy, jakby najtajniejszą myśl z głębi jego dobyć chciały; dowiadywał się przypadkowo, że od różnych osób wypytywano o niego troskliwie.
Do mieszkania Jędrzejowej zjawiali się nieznani ludzie pod różnemi pozorami, usiłując jakąś podejrzaną zawiązać rozmowę. Nieostrożna, ale instynktowo przeczuwająca szpiega stara, jak wszyscy warszawianie — odprawiała tych nieproszonych gości ledwie nie ożogiem.
Franek, z dnia na dzień coraz czynniejszy, mało w domu siadywał.
Zbliżający się luty, na który zwołane być miało zgromadzenie ogólne Towarzystwa Rolniczego, dawał do myślenia rządowi, a młodzież napędzał do czynnego wystąpienia. — Postanowiono korzystać z tego zjazdu i wciągnąć szlachtę w żywą opozycję, w udział w manifestacjach, naostatek w ważne dla sprawy postanowienie, uroczyste nadanie własności wieśniakom.
Od tego jeszcze się nieśmiało broniła szlachta; nie zaprzeczała ona możliwości, ale wątpiła, czy pora nadeszła, pragnęła iść systematycznie, stopniami; uczeni ekonomiści komitetowi różne piękne opracowywali i czytali rozprawy, dowodzące, że rzecz takiej wagi musi być niezmiernie obrachowana, aby dobre przyniosła owoce.
Pocichu niebardzo sobie życzono ofiary, odkładając ją ad feliciora, ale głośno oświadczono się z wszelką do niej gotowością.
Jakkolwiek wielkie i niezaprzeczone są zasługi Towarzystwa Rolniczego, rola jego już naówczas była skończona. — Do żywszego działania nie miało ono ani ochoty ani siły, trzeba je było już ciągnąć i popychać. — Stało w opozycji z narodem — członkowie, milcząc przy ludziach, między sobą narzekali na agitację, obawiali się jej. Winić ich za to nie można, byli przekonani, że radzą najlepiej, poczynali sobie według sumienia.
Z niecierpliwością oczekiwano zebrania ogólnego, które i rząd i samo Towarzystwo chciało odbyć szybko, obietnicami zbywając naciskających o wystąpienie stanowcze. Sądzono, że ostrożność zapobieży wszelkiemu wybuchowi, od którego strzeżono, biegając i zawczasu zastraszając okropnemi ostatecznościami: skasowaniem towarzystwa, które wistocie już było na śmierć samo przez siebie skazane.
Rząd jeszcze się go obawiał, bo czuł, że komitet, wybrany większością, mógł w danym razie stanowić jakąś narodową władzę; bojaźliwi nawet członkowie jego, pocichu, przy drzwiach zamkniętych, rozdawali między siebie ministerja, pewni, że przy szczęśliwym rzeczy obrocie oni ich byli najbliżsi; — komitet sądził się jeszcze bardzo silnym i myślał, że przedstawia kraj.
Ale przedstawiał tylko siłę ostrożną bezwładnego oporu; serce narodu biło żywiej w samej stolicy i jej mieszkańcach. Lekceważono sobie tę tak nazwaną garść czerwonych i ulicę.
Przez to półrocze w położeniu Franka i znajomych nam osób nic się prawie nie zmieniło; zyskał tylko młody człowiek wolny wstęp do domu profesora, który sprawą ogólną mocno się zajmował; był ciekawy, a od Franka zawsze się czegoś mógł dowiedzieć, choćby takiego, o czem już wprzódy wszyscy wiedzieli. — Edward przychodził także, ale, zawsze zachowawczej pilnując drogi, obrzydł Czapińskiemu swym pożyczanym rozumem. Mieli wówczas wszyscy biuraliści towarzystwa jedną głowę, której gotowe aksjomata karmiły wielką ciżbę, jak ów chleb na puszczy — dzielili się niemi wszyscy.
Nie mówimy już o Annie, która z eleganta śmiała się grzecznie, ale w sposób drażniący prawie.
Powinno go to było odstręczyć; stało się wcale inaczej. Edward, niezmiernie zdziwiony, że nie potrafił ująć prostego dziewczęcia, że ani postacią, ani rozumem, ani wyższością swą nie umiał olśnić Anny, uparł się przy niemożliwem zadaniu; powiedział sobie, że ją rozkocha, i dążył do tego chwalebnego celu z pomocą fryzjera, krawca, perfum i rękawiczek ciasnych. Oblężnicze te narzędzia rozbijały się o granitowe serce Anny, która się uśmiechała, spoglądając nań, i nielitościwe z niego stroiła żarty.
Edward widział w nich zaród przyszłej namiętności, jakąś formę jej nową i wcale misterną. — Głupota niczem się nie zraża.
Między Frankiem a nią miłość przechodziła wszystkie te stadja znane i zbadane, jakie w młodych, świeżych sercach przebywać zwykła; poważniejszą tylko była, niż pospolite namiętności młodzieńcze. Oboje pewni siebie, spokojni o przyszłość, doznawali tego szczęścia, jakie daje przywiązanie czyste, co z namiętności ledwie zaznało gorączkę pocałunku, a nie skosztowało w marzeniu nawet piekielnych rozkoszy, które wiekuiste rodzą pragnienia.
Codziennie prawie spotykali się w ogrodzie, na ulicy. Czasem Franek przybiegał do profesora, czasem (udając, że go szuka, choć wiedział, że go nie znajdzie) znajdował Annę samą. Naówczas splotły się drżące ich ręce, zwiesiły głowy na ramiona i w tęsknem marzeniu przeżyli chwilę niepostrzeżoną. Ale Anna nie dozwoliła Frankowi usiąść nawet przy sobie, bo chciała pozostać godną i jego i siebie; bo się jego i własnego serca lękała.
Franek też coraz mniej miał czasu, należąc do wszystkich narad, przygotowań i potajemnych a niebezpiecznych robót. Miała też w nich i Anna swój wydział: była często posłannikiem, czasem apostołem, krzątała się w kółku, które jej zakreślono. Oboje serdecznie się jednoczyli we wstręcie do Edwarda, który Frankowi płacił równą monetą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.