Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Profesor Czapiński, ojciec Anny, należał do tych ludzi, którym świat zdaje się nato tylko stworzony, aby oni z niego szydzić i naigrawać się mogli. Całe jego życie upływało na narzekaniach i gorzkiej krytyce ludzi i ich spraw; w każdej rzeczy upatrywał stronę krzywą najłatwiej i tylko ją mógł dojrzeć. Gdy mu życie nie dostarczało materjału do oburzenia, naówczas gniewał się na otaczających, na siebie, lub milczał kwaśny. Potrzeba było przywyknąć wielce do starego, aby z nim wyżyć; bo najweselszy człowiek czuł się wkońcu przybity tem usposobieniem zgryźliwem, nieprzebaczającem nigdy i nikomu.
Czapiński doświadczał pewnego rodzaju dziwnej satysfakcji, ożywiał się, młodniał, uśmiechał się, gdy mu dobra jaka spadła gratka, gdy się o czyjem głupstwie, lub szkaradnej myłce dowiedział. Naówczas zacierał ręce, błyskały mu oczy, a z ust płynął potok wyrazów natchnionych. Tylko istota natury tak prawej, świeżej i młodej, serca tak szczęśliwie obdarzonego, jak Anna, mogła przy nim nie zmienić się w mizantropa, nie nabrać tego umysłowego i sercowego nałogu sarkania przeciwko wszystkim i na wszystkich. W Annie przeciwnie wyrobiła się tylko — przez prawo antytezy — niewysłowiona dobroć i pobłażanie; a skutkiem tych ojcowskich na świat napadów, dziewczę w wiośnie życia, z uczuciem gorącem i pragnieniem szczęścia, pokoju, z marzeniami raju, zawcześnie się uzbroiło w niewiarę, w rezygnację, w męstwo, na jakiem zbywa najczęściej temu wiekowi.
Nie popsuł jej ojciec, podniósł tylko wyżej, niżby stanęła o swej sile. Inna może nie potrafiłaby kochać tego, co jej tak czarno malowano; w jej sercu obudziła się litość tylko i większa jeszcze miłość dla ludzi; czuła ich ułomnymi, nie uznawała występnymi.
Gdy ojciec szydził z nich i śmiał się, milczała, nie sprzeciwiała mu się; wiedziała, że z nim walczyć nie powinna i nie może; ale często kradziona łza cicho spływała z jej powiek.
Czapiński, jakeśmy mówili, nie należał wcale do najgorliwszych rządu stronników, miał osobistą do niego urazę, a prócz tego łatwo mu było — przywykłemu do poszukiwania złego — czarne strony wynaleźć w tem, co nigdy białych nie miało.
Rozbudzający się duch opozycji po długiem uśpieniu ożywił niezmiernie starego; ucieszyły go objawy uczuć szlachetnych z niebezpieczeństwem widocznem i odwagą, tak niespodzianie przychodzące świadczyć, że Polska nie zgniła jeszcze... na przygotowanym jej barłogu. Uczuł się w swoim żywiole i w pierwszych dniach usta jego pełne były pochwał dla zacnej młodzieży, chociaż poza niemi czuć było zdradzające się półsłówkami wątpliwości o przyszłym sprawy kierunku. Czapiński był sceptykiem z tej samej przyczyny, dla której był mizantropem; jedno nie idzie bez drugiego. Przyznać wszakże musiał sam przed sobą, że o tym kierunku on także jasnego nie miał pojęcia.
Dnia następnego w ulicy spotkał się profesor z Frankiem. Zwykle młody człowiek korzystał z podobnych zdarzeń, aby zawiązać rozmowę, bo też inaczej nie widywali się wcale, chyba przypadkowo zetknąwszy. Tak się i teraz stało. Profesor sam go zatrzymał, i z humorem na podziw wesołym chwyciwszy za rękę, szepnął w ucho.
— Byłeś acan na pogrzebie?
— Ajakże, panie profesorze.
— Cóż tedy? Udało się wam! Brawo! Brawo! Obstupuere... nie wiedzą, co poczynać... Prawda... przyszła godzina i na tem się nie skończy, byle rozumne głowy całą rzecz prowadziły.
— Przepraszam profesora, nam się zdaje, że to nie głowami, ale sercami prowadzić potrzeba.
Czapiński, któremu Franek może po raz pierwszy w życiu odważył się uczynić jakąś uwagę, stanął i popatrzył mu w oczy, zupełnie tak, jak gdyby gęś zaśpiewała głosem słowika.
— Ha! — zawołał — Po młodemu! Już, już do burmistrzowania!... Otóż to jest, co ja zawsze mówię... Młodzież do czynu, mosanie, ale nie do rady. Ani chybi, że narobicie głupstw serdecznych.
— A cóż dotąd zrobiły rozumy, panie profesorze, przez ubiegłych lat trzydzieści? — zapytał Franek.
Czapiński jeszcze bardziej się zdumiał na to pytanie; młody chłopak nigdy z nim nie był tak śmiały, nie wiedział też dobrze, co odpowiedzieć, bo znowu rozumów tych nie lubił i zawsze przeciwko nim sarkał, nie mógł więc nagle wystąpić w ich obronie.
— I rozumy głupie — rzekł wostatku — i serca nierozumne... Tu czegoś jeszcze innego potrzeba nad urzędowy rozum i serce gołębie, trzeba instynktu i prawości nieskażonej, trzeba zupełnego zaparcia się siebie.
— Przyznajże pan, że z natury swej młodzież ma najwięcej tych przymiotów.
— No, już młodzież! Wszystko tylko sama młodzież... Ha! Młodości! Ty nad poziomy... Reminiscencja Mickiewicza... Dosyć, że my z tego komentowania wieszcza nie wyjdziemy nigdy. Był czas na walenrodyzmy, teraz na porywy młodości... ale tu jeszcze czego innego potrzeba.
Dobrze jednak nie wiedząc, czego było potrzeba, profesor chciał się sianem wykręcić i umknąć, gdy Franek cum debita reverentia go powstrzymał.
— Sprawa główna — rzekł, uśmiechem łagodząc swe zuchwalstwo — profesor mi daruje, że tak jestem natrętny, ale czegóżby to potrzeba?
Czapiński, przyparty do muru, nie mógł się cofnąć, nie uznając bezsilnym — do tak prostodusznego wyznania nie był zdolny, nachmurzył więc czoło, nastawił usta z pedagogiczną powagą i rzekł.
— Co ja wam mówić będę? Czy wy posłuchacie kiedy starszych? Czy dla was doświadczenie ma jaką wartość? Czy rozum u was w jakiejkolwiek jest cenie? Wątpię. Próżnobym gębę studził.
— Ale, na miłego Boga, profesorze, za kogoż nas macie?
— Za wychowańców Muchanowskich szkół i rewolucjonistów... Ot co! Więc dla was rozum, jako powaga, nieprzyjacielem.
— Ależ nas uczono tylko ślepego posłuszeństwa?
— Tak, i dlatego w was rewolucję wszczepiono — odrzekł opornie Czapiński. — Tak, tak! Parli w was to posłuszeństwo bez miary, choćby przeciwko przekonaniu i rozumowi, posłuszeństwo ślepe, bezwiedne; a kto was go uczył? Ci, którym wiary nikt nie dawał, bo dla nich szacunku nie było, jako dla zauszników i spłaszczonych przed władzą służalców... więc też, prawem antytezy, dobyć musieli wam z duszy niewiarę i bunt.
— Ale odbiegliśmy od rzeczy, profesorze! — zawołał Franek, goniąc za posuwającym się powoli ku domowi Czapińskim.
— Nic a nic... ale to już późno, a acan, widzę, dziś uwziąłeś się dysputować.
— A, nie, ale słuchać i uczyć się.
— Więc i acan do czynnych należysz? — spytał profesor.
— A mógłżebym w moim wieku być biernym? — zawołał Franek. — Chciałbym być jak najczynniejszym.
— Powiedzże mi — szybko odwracając się, spytał zaciekawiony stary — bo to wcale dotąd jest niegłupio?
Stali właśnie w bramie domu, do którego wnijście było dotąd Frankowi wzbronione, a do którego tak wnijść pragnął; zadrżał cały, widząc, że przeciągnienie rozmowy mogłoby go wprowadzić do raju.
Profesor, spodziewając się kategorycznej odpowiedzi, a niebardzo chcąc młodego chłopaka ciągnąć za sobą do domu, zatrzymał się na progu. — Franek postanowił korzystać ze zręczności.
— Teraz, lub nigdy! — rzekł w duchu.
— A, to długa historja — odparł zmieszany.
— Długa? — spytał Czapiński, poglądając na zegarek, gdyż godzina herbaty nadchodziła, a do godzin był bardzo przywiązany — Długa? Nie możeszże jej powiedzieć w krótkich słowach?
Franek, który właśnie nic mu powiedzieć nie mógł, zawahał się.
— Pilno waćpanu? — rzekł profesor.
— Mnie — nic a nic.
— No to, no, jakże... ależ bo mógłbyś do mnie wejść na momencik.
— A! Służę najchętniej panu profesorowi.
Czapiński, który ledwie te słowa wymówił, już był pożałował zaproszenia, zwrócił się i zapytał jeszcze.
— Ale bo może gdzie śpieszysz na jakie koncyljabulum?
— Nie, panie profesorze.
Poczęli w milczeniu wstępować na wschody. Frankowi serce biło i głowa się zawracała; miał więc nareszcie wnijść tu, do jej domu, wprowadzony przez jej ojca. Tak, to było rzeczywistością... nie mógł wątpić. Szedł po tych wschodach, które ona tyle razy przechodziła, zbliżał się, miał ujrzeć drzwi pokoju Anny, jej mieszkanie. — Polityka, zapytanie Czapińskiego, cel zaprosin, wszystko mu wyszło z głowy, a pilno było przecie plan jakiś ułożyć do odpowiedzi, w której Franek nic zdradzić nie mógł i starego nie chciał obrazić.
Położenie stawało się wcale drażliwem, ale, jak zwykle, gdy się celu upragnionego dosięga, wszelkie towarzyszące mu niebezpieczeństwa znikają — tak i teraz. Franek nie widział nic przed sobą, prócz Anny.
Anna właśnie zalewała w pierwszym pokoju herbatę i miała imbryczek postawić na samowarze, gdy za milczącym ojcem, jak widmo, bladą ujrzała twarz Franka. To zjawisko tak było dla niej dziwne, tak niewytłumaczone, tak przerażające, że biedne dziewczę zmieszane upuściło z rąk imbryczek i powitało ojca bryzgiem ukropu.
Czapiński cofnął się rozgniewany, ale przy obcym człowieku nie wypadało mu okazywać zniecierpliwienia, ruszył ramionami. Anna, wymawiając się niezręcznością, wybiegła zarumieniona.
Wypadek ten popsuł humor staremu. Niebardzo go obchodził Franek, stojący na uboczu i czekający zapytania, na które nie wiedział, jaką da odpowiedź, wszelako potrzeba było coś do niego przemówić.
— Otóż to te kobiety! — zawołał — Heroiny! Niespodzianie otwarte drzwi — wszystkie nerwy w robocie, i choćby dziecko najukochańsze miała na ręku, to je na ziemię upuści. Ale już one dziś takie się rodzą. No, to też i Anna!
— Cóżeś mi acan miał powiedzieć?
— Nie wiem prawdziwie, co pan profesor życzył sobie słyszeć ode mnie?
— Jakto!... Nie wiesz? — obruszył się prawie gniewnie Czapiński, któremu i stłuczony imbryczek i wprowadzenie Franka humor nadwyrężyło. — Przecieżem cię pytał, kto to wszystko prowadzi, i miałeś mnie objaśnić!
— A! Tak...
— Dodałeś, że to wymaga dosyć długich wywodów.
— Wistocie — odparł Franek, przychodząc powoli do przytomności, bo mu wejrzenie Anny, która się ukazała w progu drugiego pokoju, dodało otuchy — nie jest rzeczą łatwą zdać sprawę ze stanu umysłów i biegu rzeczy.
— Tem bardziej jestem ciekawy, jeżeli waćpan wistocie co wiesz!
— Tyle, co i drudzy; niema w tem żadnych tajemnic tak dalece — począł Franek. — Właśnie co jest najdziwniejsze może w tem wszystkiem, że się to robi jawnie; że należą do tego spisku wszyscy prócz tych, którzy się sami swemi uczuciami z niego wyłączyli; że ja, chłopak uliczny, drugoklasista, księża, kobiety, nieznajomi przechodnie spiskują w biały dzień wejrzeniami, szeptem, uśmiechem. I to czyni sprzysiężenie nasze silnem, bo w niem niema i nie może być zdrajcy.
— Otóż to utopje wasze! — zawołał Czapiński. — Przecież to ludzka sprawa i po ludzku iść musi; nie jesteśmy wyjątkiem z reguły ogólnej.
— Przepraszam profesora; ja sądzę, że jesteśmy w takiem wyjątkowem położeniu. Długie cierpienie usposabia naród, jak sfanatyzowanie organizuje pojedyńczych łudzi. Wiadomo, co człowiek wycierpieć i co zrobić może w tym stanie szczególnym, w jakim naprzykład byli konwulsjonerowie paryscy za diakona Paris; wszakci tak samo i lud umęczony dokazać może cudów w dziejach nieznanych.
— Lepiejby się jednak nie spuszczać na cuda — rzekł Czapiński. — Mów acan, co się święci i jak? Chcesz mnie, widzę, zbyć lada czem.
Właśnie w chwili, gdy to natarczywie rzucone pytanie obiło się o uszy Franka, drzwi powoli się otworzyły i wszedł pan Edward, którego rano spotkali w Saskim ogrodzie; równie strojnie, jak wprzódy, ale już pod wieczór inaczej ubrany.
Byłto chłopak młody, dosyć majętny, mieszkający w Warszawie w widokach jakiejś urzędowej karjery, mający tymczasowo zajęcie w biurach towarzystwa kredytowego i rolniczego, a trawiący zbywające od niewielkiej pracy godziny na poszukiwaniu miłości prawdziwej, o której marzył, czując się do niej zrodzonym. Miał bowiem fizjognomię lalki od fryzjera i serce (zdawało mu się) bardzo czułe. Wprawdzie pan Edward nadewszystko poszukiwał towarzystw wyższych, wciskał się do domów znaczniejszych, upędzał za stosunkami pańskiemi i mniemał się wyższym nad świat pospolity i ulicę, o której zwykł był mówić z uczuciem szlachetnego oburzenia lub politowania; ale, przekonawszy się, że w salonach miłość jest niezmiernie trudna do znalezienia, gonił za nią w strefach pośrednich. Pan Czapiński był niegdyś jego nauczycielem; Anna zdawała mu się łatwą pastwą przy jego zewnętrznych i wewnętrznych przymiotach. Nie szło mu to jednak wcale; ale początki zawsze są trudne, i Edward się tem nie zrażał. Profesor widywał go dość chętliwem okiem, gdyż znał położenie i majątek rodziców; a mimo, że Anny wydać sobie nie życzył, taka dla niej partja zdawała mu się nie do odrzucenia.
— Choć dziewczyna czegoś lepszego warta — mówił w duchu — ale w teraźniejszych głupich czasach z biedy i taką lalkę wziąć można. Toby się, dobrze poprowadziwszy, uformowało.
Poparty ojcowską uprzejmością, Edward bywał w ich domu. Dzisiejsze ranne spotkanie i dosyć niegrzecznie dana mu odprawa przy Franku, zamiast go zrazić, dotknęły do żywego; miał chętkę pomszczenia się na Annie i przyszedł umyślnie wieczorem. Zastawszy Franka, którego tu zobaczyć nie spodziewał się, jakoś się trochę zmieszał; śmiała ta postać artysty zawadzała mu, ale profesor przyjął go dobrze, i to pana Edwarda postawiło na nogi. Siadł, trzymając w zębach swą laseczkę, przy profesorze, i wchodzącą Annę powitał uśmiechem prawie szyderskim. Mróz przebiegł po biednem dziewczęciu, bo się zlękła, aby przez zemstę rannego spotkania przy ojcu nie wspomniał.
— Właśnie tu mówiliśmy o teraźniejszych wypadkach, o tym pogrzebie — rzekł Czapiński, wpatrując się w przybyłego, który spochmurniał i zesztywniał.
W ówczesnem Towarzystwie Rolniczem, jakkolwiek najlepszemi chęciami dla kraju ożywionem, panowało przekonanie o potrzebie powstrzymania rodzącego się ruchu, o jego niedorzeczności. Pan Edward, który chciał także uchodzić za statystę, widzącego rzeczy z wyższego stanowiska, popisywał się lekceważeniem tych (jak je nazywał) dziecinnych wybryków. Był przekonany, że profesor dzielił jego zdanie, jako człowiek wytrawny; przeczuwał z drugiej strony po minie i postawie Franka, w którym czuł współzawodnika, że należeć musi do gorących... pilno mu więc było wystąpić ze swą teorją.
— Wszystko to — przerwał — do niczego nie prowadzi... do bezużytecznych tylko ofiar, zmarnowania czasu i próżnego bałamucenia umysłów.
Czapiński nie rad się był faworytowi swemu sprzeciwić, ale miał świadkiem Franka, z którym tylko co mówił; musiał być logicznym i stać przy swojem. Zaczerwienił się mocno i popatrzył na p. Edwarda.
— Co pan mówisz? — rzekł; — maż naród pozostać na zawsze bezwładnym w tych coraz ciaśniejszych okowach?
— Ale proszę profesora — przerwał Edward — tych oków nie zrzucimy demonstracjami, mnożącemi tylko ofiary!
Franek się zżymnął i zaczerwienił.
— Do tych ofiar pan zapewne należeć nie będziesz! — rzekł gwałtownie, wciskając się w rozmowę. — Pocóż żałować tych, co idą chętnie, i wiedzą, co czynią?
Edward, który się był wyuczył naśladować wyraz głęboki pewnego urzędnika Towarzystwa, uczynił minę pogardliwą, jako człowiek, który nawet rozprawiać sobie nie życzy ze słabszym.
— To są wszystko gadaniny uliczne — odparł, — gadaniny, których nasłuchaliśmy się dowoli!... I stulił usta z politowaniem.
Czapiński nie wiedział, co począć z sobą; głębokie milczenie poprzedziło podanie herbaty, którą przyniosła Anna. Edward wolałby był oderwać się od rozmowy i zbliżyć do córki profesora; ale ta, bez względu na winne elegantowi uszanowanie, widząc go zmierzającego ku sobie, wysunęła się, niby czegoś szukając, do drugiego pokoju. Edward pozostał wśród saloniku, a nie wiedząc, gdzie się obrócić, poszedł się przypatrywać portretowi profesora, malowanemu w młodszych latach przez Kokulara, a wcale nie zasługującemu na honor, który go spotkał. Portret, gdyby mówić umiał, samby wyraził swe podziwienie postrzegaczowi; a Czapiński, widząc go, admirującego pobożnie obrzydliwą mazaninę, rzekł tylko zcicha dla podniesienia jej wartości:
— Jest to robota mojego przyjaciela Kokulara.
Herbata stygła, potrzeba było powrócić do stolika; Franek i profesor milczeli. Edward poprawiał coś około ubrania i rad był zmienić rozmowę, ale Czapiński nie mógł ustąpić, bo już był zburzony i kwaśny. Odezwał się więc zaraz:
— Otóż to tak z dzisiejszem pokoleniem; jedni w gorączce ciągłej, drudzy zamarzli lodem na wieki.
— Ja się do zamrożonych liczyć nie chcę — przerwał Edward — ale do rozsądnych.
— Co u licha! Kto w wieku waćpana jest całkiem rozsądny, ten na starość — —
Chciał już dodać popędliwie: będzie głupi — ale się powstrzymał i dokończył: ten na starość przejdzie Salomona.
Uśmiech szyderski wydał intencję złośliwą.
— Zresztą, cóż dziwnego — plątając się, dodał Edward — że teraźniejsza generacja jest tak biedną?... Nie mieliśmy wychowania.
— No, a waćpan pewnie gdzie zagranicą dokończyłeś swoje? — spytał trochę złośliwie Czapiński.
— Ja? — odrzekł Edward, który na sześć miesięcy jeździł do Niemiec i z tych trzy przesiedział w Wiesbadenie — ja wistocie byłem w uniwersytecie niemieckim.
Franek, naprędce wypiwszy herbatę, uczuł, że powinien był odejść. Cel został dopięty: miał już prawo wnijść teraz do tego domu, nie trzeba go było nadużywać... Skłonił się więc i wysunął.
Edward odetchnął, profesor także uczuł się swobodniejszym. Anna wyszła zaraz i już się nie ukazała. Czapiński, uwolniony od konieczności popierania swojego zdania, zamilkł, dając paplać elegantowi, i po półgodzinnej wielce nudnej rozmowie odprawił go ziewaniem.
Członek biuralista Towarzystwa Rolniczego wyszedł zdziwiony, upokorzony, kwaśny, że tak małe uczynił wrażenie.
Wspomnienie jednak pięknej Anny ścigało go, a obok tego uczucia rodziła się instynktowna nienawiść dla Franka.
— To jakiś czerwony, który musi głowę patrjotyzmem bałamucić dziewczynie — rzekł, wyszedłszy.
Franek uszczęśliwiony wpadł tego dnia do domu, a matka poznała po jego twarzy rozjaśnionej, że mu się coś dobrego przytrafić musiało. Napróżno jednak biedaczka kręciła się około niego, aby dobyć tajemnicę. Franek się zdradzić nie chciał. Pod pozorem pilnej pracy zamknął się w swoim pokoiku.
Zaledwie usiadł za stołem, wpatrując się w obraz, nad którego przyszłością tak dumać lubił, gdy do pierwszych drzwi zastukano, i Jędrzejowa, mrucząc, poszła je otworzyć.
Młody chłopak, który często bywał u jej syna, pokazał się w progu.
— Jest też Franek, pani dobrodziejko?
— A jest! Gdzieby się zaś miał podziać?
— To chwała Bogu, bo mam pilny interes.
— Ale nad robotą.
— O, i ja też nie dla zabawy przychodzę! — odpowiedział wesoło Młot, którego Jędrzejowa dosyć lubiła.
Staruszka, puszczając go, pogroziła mu tylko na nosie.
— Słuchaj-no ty! — rzekła, wstrzymując go. — I ty masz pewnie matkę i ojca?
— Mam, droga pani!
— Nie szastajcie wy się tak bardzo i nie rzucajcie, żeby was, a z wami i mego Franka Moskale nie capnęli. Macierzyńskie serce czuje i wie, przez skórę widzi, co wy robicie. Niedarmo już znowu tak się kręcicie temi dniami.
— Lepiejże byłoby siedzieć za piecem? — zapytał Młot.
— Jeszcze to do tego daleko — szepnęła Jędrzejowa. — Ale wam w głowie świta... ani miary, ani ostrożności; ruszacie naoślep, z pieca na łeb.
— Niech się pani nie boi, Frankowi nic nie będzie.
— Alboż mi to o niego tylko jednego chodzi? — zawołała kobieta, ocierając łzę z powiek; — albożeście to wy wszyscy nie nasze dzieci? Każdego z was opłakać przyjdzie matkom i niematkom.
Młot poczuł, że mu coś około serca połechtało — ale nie zmiękł.
— Pani moja — rzekł zcicha — będziemy płakali, gdy będzie czego... a teraz do roboty; łzy dla pana Boga, na ludzi rąk potrzeba.
— Żebyście się też temi rękami choć przeżegnali — zawołała staruszka.
Ale Młot, nie dosłyszawszy nauki, wbiegł już do izdebki Franka i drzwi się za nim zamknęły, a Jędrzejowa sama przeżegnała je zdaleka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.