Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Wieczorem znowu stara Jędrzejowa napróżno oczekiwała na syna, który się spóźnił do domu. — Trzeba się było z tem oswoić. Cała młodzież, jakby iskrą elektryczną przejęta, poczuwała się do obowiązków, do potrzeby jakiegoś czynu, i usiłowała na wspólnych naradach wyrobić sobie drogę postępowania.
Franek nie mógł i nie chciał się od towarzyszów oddzielać, przodował im sercem i gotowością do poświęceń. Były chwile, w których niebezpieczeństwo, na jakie narażał się on i drudzy, dreszczem go przejmowało, ale na wspomnienie obowiązku powracało męstwo młodzieńcze.
Wszyscy niem byli ożywieni; prąd gwałtowny ciągnął ich dalej a dalej. Trzeba było znać trzydziestoletnie rządy Paszkiewicza i Muchanowa, aby ocenić, ile było istotnej odwagi w tych usiłowaniach jakiejś pracy politycznej, której najmniejszy ślad ciągnął za sobą wyrok bez sądu, na Sybir, w sołdaty, do kopalni, na wygnanie, w ciemne lochy cytadeli... na nieobrachowane męczarnie.
Straszneż to były te boleści i upokorzenia, które do takich ofiar zmuszały. Rząd nie umiał być ani łagodnym, ani logicznie surowym, jak za Mikołaja, chorował na półliberalizm napoleoński, mówił o reformach, krytykował przeszłość, a szedł po pijanemu, zataczając się na wybitym gościńcu. W jego dobre chęci i szczerość wierzyli chyba ci, co ich nie próbowali.
Ślepi tylko ten stan rzeczy, dziwny wistocie, tłumaczyć sobie mogli wraz z rządem, poduszczeniami z zagranicy, knowaniami jakiejś garstki ludu; naród cały, z małemi wyjątkami odszczepieńców, dworujących sile, czuł się porwany koniecznością pracy około dobra ogólnego.
Ale dziwnym fenomenem, ci, co do tej roboty wykształceniem, położeniem, stosunkami, mieniem najlepiej byli uzdolnieni: panowie, szlachta można, inteligencja nawet, usuwali się bojaźliwie od współudziału, zamykając w granicach legalnych. Jedni nie chcieli brać tego na sumienie, drudzy nie mieli wiary. Pozostawała garść dzieci, młodzieży, ludzi ożywionych pragnieniem gorącem. Może być, że ta młodzież zuchwalsza, bo mniej widząca następstwa, silna uczuciem ogromnem, sama tylko była zdolna targnąć się na potęgę olbrzyma, bo ona jej jedna nie uznawała. Starsi liczyli armię, flotę, miljony, dyplomatyczne stosunki... i strach ich ogarniał.
Zalecano więc z jednej strony spokój i pracę, z drugiej spiskowano zajadle. Ale spisek to był, jakiego nie spotykamy w historji; wszyscy bowiem należeli do niego, jeśli nie czynem, to milczeniem i wiedzą, współczuciem i życzeniami, nikt nie śmiał opierać się mu, ani wystąpić przeciwko niemu. Uznawano prawie powszechnie jego bezskuteczność, nie śmiano zaprzeczać prawowitości, potrzebie, konieczności. Narady te i krzątania około czegoś, nieoznaczonego jeszcze w przyszłości, siecią niewidomą rozciągały się od prostego wyrobnika, który pragnął walki, aż do salonowego eleganta, nie pragnącego tak bardzo zakłócenia pokoju, ale wstydzącego się okazać bezczynnym.
Młodzież ucząca się była ogniskiem, około którego wszystko się garnęło i ogrzewało. Franek należał do niej ciałem i duszą. W chwili tej niedobrze wiedziano, co czynić; ale instynkt wskazywał potrzebę manifestowania się, protestowania przeciwko istniejącemu stanowi rzeczy. Niektórzy ciszej wybąkiwali wyraz „rewolucja“, ale większa część widziała jeszcze jej niepodobieństwo tylko.
Nie było dnia, żeby się nie zbierano gdziekolwiek, w ulicach, kawiarniach, w mieszkaniach młodzieży, na przechadzkach. Tu rodziły się projekta manifestacyj niespodzianych, które nazajutrz w ulicach wszyscy sobie powtarzali od ucha do ucha, o których na tydzień wprzód często wiedziały dzieci i stróże kamieniczni, a nie wiedziała policja, albo ich powstrzymać nie mogła.
Rząd, ściśnięty między dwiema ostatecznościami: surowej represji, której nieużyteczność wypróbował, i pobłażania, które mu się równie niebezpiecznem wydawało, naprzemiany chuchał i dmuchał, nie chcąc tego dać, coby naród zaspokoić mogło.
Jedno tylko było, czemby sprawę był skończył: przyłączenie zabranych prowincyj i swobody szerokie; ale czuła się Moskwa nadto słabą, aby być sprawiedliwą.
Po pogrzebie Sowińskiej, jak po każdej z tych pierwszych manifestacyj, była chwila jakiegoś niespokojnego wypoczynku, wypatrywania skutków, narad nad tem, co dalej czynić należało. Nikt jakoś poszlakowany i pochwycony nie został; dodało to otuchy do dalszej roboty, która wszędzie sprawiała obawę nieokreśloną. Spodziewano się, że to może samo z siebie upadnie.
Franek tego wieczora pobiegł do domu towarzysza swego na odległej uliczce, gdzie w izdebce trzeciego piętra zebrało się ich kilkunastu.
Dziwnie nieopatrznie działo się to wszystko; nikt zbytnio nie ubezpieczał: otwierano okna, gadano głośno, nie strzeżono się ludzi, nie było jednak prawie przykładu zdrady.
Fizjognomje tych heroicznych spiskowych mogły zdumieć poważniejszego człowieka, a trwogą przejąć myślącego postrzegacza. Nie było między nimi starszych i dojrzalszych rysów twarzy, wszystkie ogniem młodości rozpalone, wiele z nich meszkiem nieporosłych jeszcze.
Jakiż to musiał być stan kraju, co powołał — pomimo prześladowań najokrutniejszych, pomimo groźb najstraszliwszych — ludzi w tym wieku, gdy się o życiu tylko myśli, na śmierć prawie pewną i nieuniknioną, byle się podźwignąć z upokorzenia!
Obok Franka, który milczał, ale energicznem milczeniem gotowości do czynu, migały twarze prawie dziecinne, z pomiędzy których jedna szczególniej uderzała wyrazem siły niepohamowanej i skupionej w sobie. Był to chłopak niewielkiego wzrostu, niezbyt uderzających rysów twarzy, na którego ustach częsty uśmiech, jakby szyderstwem i żółcią zaprawny, przelatywał. Twardy włos, najeżony nad czołem i postrzyżony krótko, nadawał mu charakter jakiś dziki, w sprzeczności z młodością i łagodnością wejrzenia. Znać było, że ta ostrość i szorstkość w obejściu, którą okazywał, płynęła z przekonań, nie z usposobienia; że byłby sobą, gdyby na nim nie ciążyła ręka ucisku, co nawet z twardego kamienia łzy wygnieść potrafi.
Jeden nieco starszy mężczyzna z cygarem w ustach siedział tak głęboko w kątku zasunięty w cieniu, że go dostrzec prawie nie było podobna. Zwano go tam nie po imieniu, ale Sybirakiem. — Blade lice, ostygłe nieco, smętne, podobne było do głazu, na którymby stężała wiekuiście niewysłowiona boleść, ale już przemieniona w naturę człowieka. Nie odzywał się, chyba rzadko i krótkiemi słowy.
Młody chłopak, którego towarzysze nazywali Młotem z powodu energicznej mowy i częstego uderzania w stół pięścią, właśnie tylko co głos zabierał. Obrócony twarzą do Sybiraka, mówił powoli, z wyrazem przejmującego szyderstwa:
— Tak, to prawda, jesteśmy młodzi, nie rozumiemy nic... ale, jeżeliśmy niezdatni do niczego, róbcież wy, starsi; pójdziemy chętnie pod wasze rozkazy... tylko nie na próżne z założonemi rękami siedzenie! Kraj już dosyć, nadto przecierpiał wstydu przez lat trzydzieści; chce nareszcie dowieść, że żyje; chce wstać z mogiły.
Głos Sybiraka z kąta odezwał się powolny i poważny.
— Poczciwe dzieci! Nie w ten sposób wybije się Polska z niewoli, nie orężem, nie krwią będzie okupiona, ale wytrwałą pracą i pokorą.
— Odkupimy ją, czy nie, ale ją krwią z plamy oczyścimy.
— Godziż się tak krwią szafować?... I czyją?... Sierocą, najdroższą, najgorętszą; krwią tych, co są najgotowsi do ofiary? Posłuchajcie! Chcecie walki? Macie ją przed sobą; godna Polski i polskich dzieci; będzie to bój niemniej srogi, niemniej kosztujący ofiar, ale bój heroicznie wielki: prawdy przeciwko fałszowi. Przez lat trzydzieści milczeliśmy i schylali głowy, nie śmiejąc ust otworzyć; walczmy teraz, stając w obronie praw naszych, tym orężem, którego Chrystus nauczył: nie mieczem, ale miłością i ewangeliczną cnotą.
— Z Moskwą?... — zakrzyknął Młot; — to tak, jakbyś powiedział, żeby do Cygana mówić po łacinie, lub z bydlęciem prowadzić dysputę teologiczną. Na cóż się to przydało?... Cnotą!... Tak, ale cnotą rzymską, virtute, potęgą ramienia; innego języka Moskal nie rozumie nad pięść między ślepie.
— Ale pięść nasza nie jest dosyć silna — odparł Sybirak, wzdychając. — Cóżbyście rzekli o człowieku, któryby wyzywał nieprzyjaciela na słabszą rękę, na lewą, gdy ma drugą mocniejszą? Los chciał, by nas otoczyli i ścisnęli wrogowie potężni; naprzeciwko nim już nie lichych sił ciała, ale siły ducha, co przenosi góry i wypełnia otchłanie, użyć potrzeba.
— Tak!... I znowu cierpieć wieki... i do nieskończoności dźwigać to jarzmo upokorzenia, szyderstwa, nędzy, aż wszelką siłę ducha zabije katowska pletnia.
— A któż ci powiedział, że, dźwigając właśnie, zamiast tracić, nie nabieramy sił? Masz tego dowody na kraju i na sobie. Gdzie niewola jest lżejsza, tam miłość dla ojczyzny osłabła; Moskale to swem barbarzyństwem przerabiają nas na bohaterów i męczenników, jakich nawet nędze i tęsknoty wygnania uczynić nie potrafiły.
— Nie — odrzekł Młot, uderzając ręką w stół wedle swego obyczaju — nie! Trzydzieści lat minęło w spokoju... potrzebujemy walki i krwawej łaźni dla pokrzepienia. Myślisz pan, że ja, co nie mam lat dwudziestu, że towarzysze moi, równie gorący, jak ja, i równie młodzi, nie widzimy całego zuchwalstwa planów naszych? Ale dlatego, że one są materjalnie niemożliwe, wierzymy w nie, mamy głęboką wiarę cudów; wiemy, że garść studentów, porywająca się na państwo czterdziesto czy sześćdziesięciomiljonowe, którego Francja i Anglja pokonać nie mogły, wydadzą się szaleńcami, ale rachujemy też na zgniliznę, co toczy to cielsko olbrzyma. W tej moskiewskiej bryle odzywa się też pragnienie swobody, ruszają powoli składowe jej pierwiastki, rozpoczyna się dezorganizacja. Ręka Mikołaja tylko mogła ten chaos fermentujący powstrzymać od rozkładu mrozem despotyzmu, tak jak Syberja lat tysiące zamarzłego przechowywała mamuta. Naszymi sprzymierzeńcami są choroby nieprzyjaciela: jego głupota i upór.
— Tak, ale wy się wybieracie jutro w pochód, jak widzę — przerwał Sybirak — gdy długo jeszcze nie możecie być doń gotowi... Lud...
— Lud będziemy mieli za sobą — porywczo przerwał młody człowiek — zjednamy go sobie ziemią.
— Lud już się jej skądinąd spodziewa, a rządowi bodaj więcej niż nam wierzy, cośmy mu ją przyrzekali lat tyle... i nie dali nic dotąd. Na lud potrzeba lat długich i wielkiej z naszej strony cierpliwości.
— Gorąco namiętnej walki szybko doprowadza do dojrzałości — rzekł Młot; — lud się da pociągnąć! Tylko odwagi, tylko zuchwalstwa!...
— Dalibóg, dobrze on mówi — rzekł drugi — niema się co wahać, do tego dążyć wszelkiemi sposoby. Rosja, jak wąż, lenieje, zmienia skórę, jest to pora słabości; teraz lub nigdy ze szpon się jej wydrzeć.
— Z czem, jak? — spytał starszy powolnie. — Myślcie, bez broni, bez zapasów, bez pieniędzy, bez dowódców i bez ludu!
— Pan przeżyłeś lat czterdzieści i nie widzisz już jasno przed sobą, łzy ci wzrok zamgliły — krzyknął ktoś drugi z kąta — nie odbierajże nam serca. My broń znajdziemy, a nie, to ją odbierzemy od nieprzyjaciela, pieniędzy da kraj, na dowódców my się sami wyrobimy, lub pozyszczem, pochwycimy, pociągniemy za sobą.
Sybirak zamilkł i westchnął.
— Ale my widzimy dobrze sami — dodał Młot, nieco ostygłszy — że do tej walki sposobić się potrzeba i gotować; ona nie może przyjść jutro. Przygotowawcza praca ogromna, zwłaszcza, że i z poczciwymi niedowiarkami, jak pan, walczyć potrzeba, że naszą piersią i ogniem musimy podłożyć ogień w zastygłych, rozpalić go, porwać, pociągnąć... Wielu z nas upadnie, ale Polska wstanie!
Jeden z przytomnych podrzucił czapkę do góry i wykrzyknął:
— Jeszcze Polska nie zginęła!
— Oh! oh! Cichoż tam! — ofuknął inny — Ażeby ona nie zginęła, potrzeba naprzód umieć milczeć.
— Więc do wielkiego dzieła — dodał Młot powolniej — do agitacji, do nurtowania, do ruchu, któryby w nas szerzył płomień, a nieprzyjacielowi ukąszeniami komara nie dawał spoczynku.
— Dobrześ powiedział: ukąszeniami komara — rozśmiał się Sybirak — ale słyszałeś kiedy, by kogo komary zjadły?
— Nie widzę niepodobieństwa, gdyby komarów było wiele, gdyby niemi dowodził dobry wódz i gdyby nie były głupie — rozśmiał się Młot. Zresztą — dorzucił po chwili — myślicież, że my triumfu pewni jesteśmy, że marzym o koniecznem zwycięstwie? Wcale nie! Wiemy, że możemy upaść, czujemy, że upadniemy może, jeżeli bezduszna polityka Europy nie wyciągnie nam dłoni — ale mimo ofiar krwawych i upadku możliwego, ta protestacja krwi i męczeństwa jest potrzebna. Rosja głosi, że stare dzieci rzeczypospolitej, najswobodniejszej na świecie, nakarmiła już dosyta... powietrzem swych obietnic. Europa, której się chce handlować spokojnie, cieszy się, żeśmy tacy pokorni, że duch w nas rycerski wygasł, jednym mniej dla niej kłopotem na głowie. Jeszcze lat dwadzieścia, a polskie imię, duch, przyszłość, wszystko zaśpimy w błogim spoczynku... Rewolucja tylko może odżywić uczucia, krwią podlane zbudzić tradycje i zapisać głoski czerwonemi na kartach dziejów nowy pozew przed trybunał wiekuistej sprawiedliwości.
— Bohaterze — rzekł Sybirak — widziałem ludzi wielu tak gorących, jak ty, tak pełnych pragnienia poświęceń — ale też widziałem wielu ostygłych prędko i padających od podmuchu ruskiej groźby... W naturze naszej jest gorączka porywów bez wytrwałości upartej; uczcie się naprzód, by stać niezłomnymi.
— Bądźcie spokojni — dodał, wychodząc z kąta blondynek świeży i delikatny, jak panienka, z długiemi, spadającemi na ramiona, włosami — niejeden z nas próbował siebie ogniem, głodem, boleścią... To nie jest metafora, to historja... widziałem takie blizny.
Gdy to mówił, drugi poskoczył i rumieniącemu się gwałtem obnażył lewą rękę, na której znać było głęboki ślad wypalenia świeżo zagojonego... Blondyn się zawstydził.
— Oni mi tak dokuczali — rzekł, uśmiechając się do Sybiraka — nazywali panienką, dzieciakiem, iż musiałem wkońcu pokazać im, co mogę. Paliłem tę rękę nad ogniem minut kilka, aż się mięso skwarzyło i nie pisnąłem... Nie chwalę się, bo to głupstwo... są lepsi ode mnie.
Sybirakowi łzy puściły się z oczu, pochylił głowę, westchnął i nie rzekł słowa.
— O, uzbrójcie się, uzbrójcie — zawołał po długiem milczeniu — bo nieprzyjaciel, z którym mieć będziecie do czynienia, nie ma wnętrzności, nie zna politowania; nie z ludźmi walczyć będziecie, nie z Turkiem, nie z Tatarem, co są aniołami dobroci przy nim, ale z bydlęty, nędzą i niewolą rozbestwionemi, ogłupiałemi, lub z zepsutym i przegniłym owocem tej cywilizacji biurokratycznej, która nie zna innego Boga nad chciwość i rozpustę.
— Nasza walka będzie zarazem apostolstwem — zawołał inny — ona wpłynie na nieprzyjaciół, my ich nawrócimy.
— Nie wiem — westchnął starszy — wielu już apostołów pożarli ci bałwochwalcy, i wielu pożrą ich jeszcze, urągając po pijanemu ich mogiłom.
— Pragniesz pan walki ducha, a nie wierzysz w naszego? — spytał ktoś.
— Wierzę — zawołał stary — ale... widzicie, jam... posiwiał w zawodach! Daj wam Boże dorosnąć w szczęściu!
— My także pragniemy posiwieć w pracy, aby na naszem pokoleniu nie ciążyła wina bezwładnego odrętwienia.
— Ale ad rem, ad rem — ozwało się kilka głosów — do rzeczy, co robić?
— Swoje! — odparł Młot — kto może, na wieś do ludu, kto chce, między czeladź i rzemieślników, rozgrzewać ducha, sposobić umysły, być wszędzie i nie dać ująć się nigdzie; gdy padnie jeden, stanąć w dziesięciu na jego miejsce — i dalej! dalej, a dalej!
Zaczęli ciszej rozmawiać pomiędzy sobą; ktoś szepnął o potrzebie drukarni.
— Ale to rzecz niemożliwa — przerwał drugi — Moskale się okrutnie pilnują.
— I my się też będziemy pilnować!
— Policja!
— I my musimy mieć naszą policję!
— Brawo! brawo!
— A ty, stara Kassandro, patrz, ciesz się, jeżeli możesz, i do roboty nam nie przeszkadzaj.
— Kogoby wasz poczciwy zapał nie porwał! — szepnął, uśmiechając się, Sybirak.
W tej chwili drzwi się otworzyły zwolna i z wielkim postrachem kilku ukazał się w progu mundur rosyjski. — Była krótka chwila popłochu, ale bliżej drzwi stojący podali ręce przybyłemu, który szybko rzucił okiem po pokoju... Zaczęto z nim szeptać poufale, otaczając go kołem ciekawem.
W mundurze tym kryło się także dziecię Warszawy, ale już wprzężone od młodu do moskiewskiego pługa, którego ciężar nowe w nim wyrobił przymioty i siły. Na bladej twarzyczce, oświeconej pełnemi dowcipu oczyma, znać było energję skupioną i chytrość niewolnika; w źrenicach paliła się uciśnionych namiętność — pragnienie swobody, rozpłomienione do rozpaczy, protestacja ducha ludzkiego przeciwko gniotącej go przemocy.
Kilka słów tylko wyrzekłszy pocichu, oficer pochwycił papieros ze stolika, zapalił go u świecy, wcisnął jakiś świstek w rękę Młotowi, zakręcił się i znikł.
— Czy wy mu wierzycie? — zapytał jeden. — E! Bądźcie ostrożni... kto go wie!
Młot się rozśmiał.
— Ręczę za niego, jak za siebie — dodał głośno. — Bądźcie spokojni, daj Boże nam tylko więcej takich!
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus — odezwał się jasny i wesoły głos i we drzwiach pokazała się wygolona głowa bernardyna, oblicze okrągłe, świecące, rumiane, uśmiechnięte.
— A! Ha! Otóż i braciszek! — zawołało kilka głosów. — Na wieki wieków! Na wieki wieków! Jak się macie!
— Dobry wieczór!
— Czyś zdrów, ojczuszku! — I zaczęli go obstępować, wykrzykując, młodzi — A cóż? A co?
O. Serafin, niewielkiego wzrostu ale krzepki, popatrzył na przytomnych i jeszcze mu się jaśniej lice rozpogodziło.
— Ha! Coś to tu wielka rada... Sanhedryn jakiś... Ha? A wezwaliżeście na pomoc Ducha świętego? Ha? A bez Boga nic, a bez Matki Najświętszej, królowej nieba i ziemi i korony polskiej, ani stąpić! Ha? A pamiętacie wy o tem?
— Kiedy między nami, ojcze — odezwał się ktoś z boku — jest i para lutrów i para żydów niewiernych.
— O, to ich zaraz nawrócimy — dodał ksiądz, podnosząc pasek z ogórkami; — jest to środek wypróbowany na odszczepieńców — dwadzieścia pięć w gółkę i katolik gotowy, nawet katechizm zgadnie, nie ucząc się go.
— No! No! Ale co tam u was słychać? — dodał.
— Wszystko dobrze — rzekł jeden. — Moskale pogrzebem Sowińskiej zmartwieni, nosy na kwintę, a my nasze do góry.
— Ot i ona zacna niewiasta była pono kalwinką czy luterką — mruknął ksiądz. — Co to za szkoda! Byliby za nią bernardyni poszli, i pogrzeb dalekoby wyglądał uroczyściej. A gadajcie wy sobie, co chcecie, teologowie nowi; żaden protestancki doktór nie powie tak egzorty, jakby który z nas ją u mogiły powiedział... od serca! Ha!
A byliście, słyszę, za jednym zachodem i na mogile generała! A, figlarze! Aby psikusa Moskwie wyrządzić!
I począł się śmiać, wziąwszy w boki.
— Ha! I z awanturą — przerwał ktoś — zwyciężyliśmy dwóch kulawych inwalidów, co nam do ogródka bronili przystępu, i napędziliśmy strachu popowi, co chciał ich powagą swojej brody popierać.
— Ot, to dobrze! — zaśmiał się bernardyn. — Niechże przecie poczują, żeśmy jeszcze nie pomarli... A z Bogiem zawsze i po bożemu, dzieci kochane! A z modlitwą na ustach, bo tylko w imię religji zyszczemy lud, a bez ludu nie zrobicie nic.
— To się wie! — rzekł Młot — i bez was też nic nie będzie, księża kochani.
— Co się tyczy nas — odparł, oglądając się, O. Serafin — powiem wam na ucho, ale na uszko: habity ubogiej braci, sutanny biednych wikarjuszów, wiejski kler będzie z ojczyzną i z wami i z ludem.
Ale cyt! Bo, gdyby mnie kto słyszał, zapędziliby dopiero nieboraka klechę w myszą dziurę.
Niechże was Bóg błogosławi, a ja retro, bo nie mam czasu... a z Duchem Bożym i pod opieką Marji Matki Jego... na wieki wieków... Amen.
To mówiąc, kłaniał się pokornie i wymykał, a młodzi też poczynali rozchodzić się z weselszemi twarzami. Jakiś promyk nadziei świecił wówczas prawie dla wszystkich.
Tylko Sybirak wstał pochmurny, popatrzył na nich długo i, włożywszy czapkę, wysunął się powoli, smutniejszy może, niż przyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.