Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię Starego Miasta |
Podtytuł | Obrazek narysowany z natury |
Część | pierwsza |
Wydawca | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Kto nie bywał na Starem Mieście w Warszawie, ten nie zna najpiękniejszej części naszej stolicy.
Wolno lubić, komu z tem lepiej, miasta, zbudowane wedle urzędowego planu, wyciągnięte pod sznur, wyglądające, jakby jednego dnia z pod ziemi wyrosły, wyprostowane ulice, na kwadraty regularne podzielone domostwa, podobierane do jednej fizjognomji, aby nie miały żadnej, i ten chłodny styl naszego praktycznego wieku, który nie umie być ani pięknym, ani brzydkim, a nadewszystko nie śmie być oryginalnym; ale niechże też nie będzie wzbronione kochać stare cegły i omszone budowle, na których pomarszczonem obliczu jeszcze się dziś czyta myśl jakaś poczciwa, wesoła lub pobożna.
Te kamienice stare mają twarze mówiące, gdy nasze nowe podobne są do elegantów salonowych, jeden w drugiego, gdyby z za szyby od fryzjera pobranych.
Pełno w nich sklepionych izdebek, ciemnych wschodów, tajemniczych zakątków, i wspanialszych komnat, i korytarzyków, i wgłębień — ale z tego labiryntu przegląda jeszcze historja przeszłości, obyczaj, życie czasów, niepokojonych walkami, potrzebujących zakomórków dla ukrycia, a niema tam nic, coby się wytłumaczyć nie dało.
Gdy dziś — nie mówmy o dzisiejszych dniach i budowlach.
W starej kamieniczce, którą kilka pokoleń kleiło, nieforemnej często a pełnej fantazji, nie brak przecie i ozdób i pragnienia, aby to wyglądało przystojnie, a coś mówiło do ludzi.
Na kamienicy, którą dziś w kilka miesięcy podejmuje się wystroić od fundamentów budowniczy, jeżeli co stanie dla ozdoby, to chyba goły Apollo, z którym rzeźbiarz nie wiedział, co począć; kupiony tanio, ni przypiął, ni przyłatał — uczepiony na górze, choć właściciel gmachu ani z Apollinem, ani z muzami żadnych nigdy nie miał stosunków; albo jakaś alegoryczna figura, niezrozumiała dla tego, co ją wydłutował, i temu, co ją kupił na facjatę, i dla tych, co się jej obojętnie przypatrywać będą.
Na Starem Mieście co innego. Niema prawie przyczółka, na którymby się coś nie świeciło — albo pobożności właściciela, albo stanu jego oznaka, lub choć fantazja swobodna i nie bezmyślna.
I ten okręt na rogu i ten bocian na szczycie i ten lew nade drzwiami: niedarmo pradziad jegomościn żeglował do Gdańska, a bocian — to opiekun domowej strzechy, a lew — to siły znamię; robiono je naumyślnie i nie kupowano na tandecie.
Ale najczęściej spotkasz wizerunek świętego patrona lub Matki Boskiej z lampą przed obrazem.
To dla serca i głowy, dla oczu też nie zbywa na przysmakach. Jużci i ten spiczasty schodkowany szczyt, przyozdobiony niczego, jak na owe czasy; jest w jego rysunku jakaś siła samoistna, która szukała piękna, nie wiedząc, kędy je znaleźć; gdy dziś, wszystkie formułki piękności mając pod ręką, budowniczy nic z nich ulepić nie umie. — Czemu? Bo mu w duszy czczo, a myśli, jakiby procent wziął od budowy, nie, żeby w niej wyraził, co umie i czuje.
Dalej spojrzyjcie na drobne przydatki w takiem starem domostwie: Owe ślusarską robotą drzwi wyfloresowane w desenie udatne, owe zamki kunsztowne, owe rzeźby naprawdę rzezane, nie — jak teraz — oklepaną wyciskane foremką — nie sąż to żywe pamiątki zamiłowania piękna i poczucia sztuki, o której dziś tyle rozprawiamy, że nam na robotę wątku nie stało?
Wokół rynku Starego Miasta stoją jeszcze kamienice — staruszki, pamiętające dawne dzieje, a w nich tuli się ludność, która starym wierna jest cnotom.
Mimo ruchliwości mieszkańców Warszawy, chętnie się z manatkami przesiedlających co kwartał (a nuż tam gdzie będzie lepiej?), Stare Miasto ma swoją ludność, która się z niego nie rusza i żyćby gdzie indziej nie potrafiła.
Szczególniej niewiasty tutejsze już na Krakowskiem Przedmieściu czują się na obczyźnie. Jak górale do swych śnieżnych szczytów, tak staromiejscy ludzie przywiązują się do tych sczerniałych kamieniczek; i gdy z nich na świat wynijdą, czuć zaraz, że tam wyrośli. Życie ich, obyczaj, mowa, wszystko namaszczone starą wonią przeszłości.
Sławna owa przekupka Starego Miasta łaje straszliwie, ale zobacz ją, gdy strapione dziecię pociesza! Łzy też jej leją się po twarzy strumieniem i gotowa niezdarnemu łobuzowi wymierzyć policzek upomnienia, nie szczędzący zębów, ale pewnie pocichu odda ostatni grosz dla miłości Bożej.
Zdaje się, że te mury, do których tyle przylgnęło pamiątek, co wykołysały tyle pokoleń pracowitych, i nad kolebką dzisiejszego wyszeptały tajemniczą modlitwę, która je utrzymała na drodze miłości i prawdy.
Za kościołem św. Jana, który tak ma cudzoziemską fizjognomję, że się do niego zajść nie czuje ochoty — skręciwszy na prawo, a uszedłszy kroków niewiele, stoi ściśnięta dwiema potężniejszemi sąsiadkami kamieniczka o trzech piętrach i poddaszu. Wysunęła się w górę, jak owe sosny w lesie, gdy za gęsto rosną, smukła, dosyć jednak kształtna, znać zaraz z pozoru, że dawne lata pamięta. Nie jest ona przecież tak mała, jak się od ulicy zdaje; długie podwórza, w głąb idące i przeciągnione budowle dosyć ją czynią obszerną. — Nie było miejsca na szeroką od przodu bramę, furta tylko dostatnia, okutemi drzwiami zamykana, prowadzi na korytarz i schody dosyć ciemne, niebardzo wygodne, ale mocno i bezpiecznie pobudowane.
Temi właśnie schodkami, pociemku, ale z widoczną znajomością miejscowości, śpieszył późnym już wieczorem, dnia 11 czerwca 1860 roku młody zdyszany chłopak... a biegł, jakby się obawiał, aby go kto nie gonił.
Minąwszy wszystkie trzy piętra, dobrał się do mniej jeszcze niż w początku wygodnych, wąskich, drabinkowatych stopni i stanął wreszcie u małych drzwiczek poddasza, których klamki począł szukać widocznie drżącą od znużenia czy uczucia ręką.
Kiedy indziej byłby ją zapewne znalazł łatwo; teraz zmieszany, szukałby może długo, gdyby wewnątrz ktoś nie otworzył i głos, wychodzący ze środka, zapytał żywo:
— No! A któż to tam?
— A! To ty! Jezu Chryste — poczęła kobieta, ze świecą stojąca we drzwiach, dosyć otyła, w jednej ręce trzymając światło, w drugiej długi różaniec — któżby się domyślił, że ty klamki nie znajdziesz?... Co ci jest?... A wieszże, która godzina?... Niedarmo tak się spóźniłeś... Franiu, moje dziecko, stało ci się co?
Tak przerywanemi witała go słowy, od stóp do głowy niespokojnemi mierząc oczyma, szukając śladu, po którymby domyśleć się mogła coprędzej przygody, która opóźnienia tego była przyczyną.
Ale na twarzy młodego chłopaka i rozgorzałem jego licu widać było tylko znużenie, pośpiech i niezwykłe jakieś uczucie, w oczach zaiskrzonych błyszczące.
— Cicho, matuleńku! Cicho! Zlitujcie się, nie gniewajcie się na mnie, wytłumaczę się zaraz, ale, na miłość bożą, zamknijmy drzwi, bo nie jestem pewien, czy mnie nie gonią.
— A cóż to znów nowego! Franiu, życie moje! — z osłupieniem przerwała kobieta — Cóżeś ty... ty mógł uczynić, aby cię kto gonił i łapał... A mów! Nieszczęście chyba jakieś!
Młody chłopak upadł przy drzwiach na stołek, głowę wtył przechylił, rękę do piersi przyłożył, jakby bicie serca chciał zatamować... i nierychło potrafił się odezwać.
— Nic! Nic, matuniu, niema nieszczęścia... ale cicho! Rozpowiem wszystko, i ręczę, że się gniewać nie będziecie... Co się stało, to się dobrze stało... po bożemu... po polsku!
To mówiąc, uśmiechnął się, podnosząc oczy.
Obraz tych dwojga ludzi w chwili, gdy się rozmowa poczynała, godzien był bacznego wejrzenia: ta staruszka wylękniona, pochylona nad synem, i młodzieniec, któremu oddech żywy słowa tamował, składali w oświeceniu wieczornem pełną tajemniczości grupę.
Sprzeczność dwóch postaci dziwniejszemi czyniło ich poufałe zbliżenie. Niewiasta widocznie pochodziła z ludu, była dziecięciem ulicy, ogorzałem w pracy ciężkiej; na twarzy jej wiek, strapienia, niehamowane uczucia wyryły ślady przedwczesne starości; gdy syn jej — dziwnie wyszlachetnione miał oblicze, wypieszczoną powierzchowność, arystokratyczne rysy, wyraz poczciwy i zadumany, czoło myślami wzdęte, a postać Antinousa, ożywionego rozpłomienioną jakąś ideą. Zgadnąć było łatwo, że ofiarą przedwczesnych zmarszczków kwitły rumieńcem te policzki, że ten wzrost i ta piękność i ta myśl, rozpowita w jego głowie, wykołysane zostały oddechem piersi macierzyńskiej, że to poczciwe proste kobiecisko oddało swe życie, aby dziecko uczynić królewiczem.
I był nim ten piękny jej Franek, nad którym zwieszona niespokojnie, śledziła każde jego poruszenie.
Stara Jędrzejowa wlepiła weń te oczy matki, które nawskroś przenikają do głębi i dobywają z niej ukrytych na dnie tajemnic — zlekka położyła pomarszczoną i zapracowaną swą dłoń na potem oblanem czole i westchnęła pocichu.
— Franku, serce moje, nie kłam nic przez troskliwość o mnie. — Co się stało, nie odstanie. Niech ja wiem — dla mnie tyś nie powinien mieć tajemnic. Znasz mnie, żem mężna, że zniosę wszystko, alem też godna wiedzieć wszystko.
— Moja matuniu — pieszczotliwie i łagodnie uśmiechając się, rzekł chłopak — nie mam przyczyny najmniejszej kłamać, nic złego nie zrobiłem, bądźcie spokojni... ale mi dech zabija i mówić nie mogę... aż mi wstyd takiej pieszczoty... zaraz... wszystko a wszystko opowiem.
Pierwsza izba, w której się ta scena odbywała, była obszerna dosyć; dwoje jej okien, jak zwykle na strychu, umieszczonych w wystawkach, we dnie dobrze ją oświecać musiały. Choć niska, schludna była, wybielona, przybrana nawet, ale tym starym obyczajem, który dawną wiarę i pracę robotników Chrystusowych odznacza. W izbie mieściło się gospodarstwo całe, i nabożeństwo, i pracownia, i bawialnia. Kaplice naprzód były po ścianach, przy oknach, u białego łoża matrony, nad drzwiami, na suficie nawet. Tak zdawna u nas religją przesiąkało życie, religja mieszała się do wszystkiego, a te symbole, godła, napisy, wizerunki miały na celu nieustannie przypominać człowiekowi, że wiara nie jest czczem słowem i ceremonją, że bez jej praw ani usnąć, ani obudzić się, ani ruszyć nie można. Każde grzeszne przestąpienie przykazań i przykładów karcił zaraz krzyż Zbawiciela, wizerunek Matki Bożej, święty znak lub słowo, wyryte nad głowami. Każda izba nasza była kościołem... każdy się poczuwał do kapłaństwa... każdy miał swój ołtarz, do którego się modlił. I u starej Jędrzejowej na ścianie jednej był Chrystus ukrzyżowany, rzeźbiony, w firankach, w kwiatach, w palmach, a pod nim Częstochowska, także przybrana.. i lampa się tam oliwna, często od ust oszczędzonym groszem żywiona, paliła dniem i nocą. Oprócz tego u łoża, w oknach, było świętych obrazków coniemiara.
Nie były to dzieła sztuki, ale owe naiwne symboliczne znaki, do których uczucie patrzącego dolewało wyrazu...
Dziwiło wszakże wśród tych ladajako pokolorowanych prostych wizerunków wiszące z boku malowidło spore, jakby z innego przybyłe świata.
Było to popiersie Matki Bolesnej, grubo, silnie, śmiało podmalowane, nieskończone, ale pełne niezmiernego wyrazu cierpienia, nadludzką przemaganego siłą. Ta walka straszliwego losu z potęgą chrześcijańskiego poddania się nadzwyczaj szczęśliwie wyraziła się na twarzy pięknej, znękanej i natchnionej.
Co robił ten obraz nieoprawny wśród czerwono pokolorowanych świętych, zaraz się dowiemy.
Oprócz świętości izba mieściła w sobie, bez żadnej chętki ukrywania się z ubóstwem, całe gospodarstwo domowe: konewki z wodą, porządnie ustawione miski i talerze, garnki, rynki, drobny przyrząd kuchni niewytwornej...
Dalej naprzeciw łóżka stał stoliczek przed oknem, pokryty serwetą kolorową, a na nim kobieca robota, gruba książka, okulary i trochę bielizny.
W prawo od tej izby niewielkie drzwi prowadziły do drugiej.
— Kiedy chcesz — odezwała się Jędrzejowa po chwili — to pójdź lepiej do siebie, połóż się, ja już poczekam, dopóki nie spoczniesz.
— E, nie potrzeba! — odparł chłopak — ale suknie przemienię, bo mnie deszcz zmoczył.
— A, prawda! Anim pomyślała, że bez płaszcza byłeś nawet. Chodźże prędzej, weź się w co przebierz...
Franek wstał; widać, że nogi zmęczone po chwilowym spoczynku mu drżały, ale zebrał się na siłę, a staruszka, przodem prowadząc go ze świecą, otworzyła drzwi drugiego pokoju.
Był on do pierwszego podobny, ale cienkie podwoje przedzielały od siebie dwa światy różne... Odrazu poznać było można w nim pracownię młodego artysty, ubogą, ale opiętą, jakby bluszczem, zielonemi nadziejami...
Wszystko się tu śmiało do życia, nawet trochę nieładu świadczyło o gorączkowej pracy... a resztki wywołanego nim nieporządku ostrożnie przysłoniła widać ręka matki... Przed oknem na skromnej sztaludze stał rozpoczęty szkic obrazu; w kątku twarde mnisze łóżeczko, na którem się tak śpi dobrze w tych latach; — ściany zalegały gipsowe odlewy, studja z natury, podmalowane płótna. W kącie był stolik z książkami... trochę sukien w cieniu wisiało na kołkach.
Franek otrząsł się, wszedłszy tu, z wrażeń, które go przygniotły, pochwycił suknię jakąś i coprędzej powrócił za matką do pierwszej izby, gdzie już zastali służącą, nadbiegłą z podwórza.
— Przystawże dla panicza jedzenie do ognia, moja Kachno — odezwała się Jędrzejowa — a duchem... bo nic nie jadł...
— Wnet ognia rozłożę; tylko patrzeć, jak będzie gotowo...
— Ano lepiej ci będzie u siebie — szepnęła matka, oczyma wskazując na służącą — chodźmy tam siąść.
— Jak wola twoja...
Powrócili do izdebki. Chłopak siadł na kuferku, matce podał krzesło, otarł uznojone czoło i po chwili cicho rozpoczął:
— Wczoraj, zdaje mi się, mówiłem matuni o śmierci poczciwej pani Generałowej Sowińskiej, żony tego wodza, co to, broniąc Woli, żołnierz stary, o kuli, zamordowany został przy ołtarzu...
— O Jezusie mój litościwy, — ręce łamiąc, odezwała się matka, — wiem ci ja, wiem, pamiętam, słyszałam... Moskale nie poszanują nic — ani ołtarza Jezusowego, choć się niby chrześcijanami zowią, ani siwych włosów starca o kuli... Tegoż to dnia, moje dziecko, i ojciec twój dostał postrzał w nogę, co od niego kulał do śmierci, i musieliśmy jeszcze ukrywać go z tą raną, boby go byli Moskale zapędzili, nie wiem gdzie...
— Zmarło się tedy i tej zacnej Generałowej, o której już byli ludzie i świat zapomnieli, bo żyła świątobliwie, w kątku, cała wylana na dobre uczynki, a tak jej i Moskale nie prześladowali od czasów Paszkiewicza, który ją był do klasztoru posadził... Ale ledwie zmarła, wieść gruchnęła po Warszawie; wczoraj już wiedzieliśmy, że ją dziś chować mają i, że, kto poczciwy, powinien pójść za pogrzebem.
— A czemuś to mnie nie powiedział?
— O, czekajcież, matuniu, nie byłbym ci tego taił... gdyby nie była luterka.
— Co ty pleciesz! Generałowa Sowińska luterka! Czy się ci śni...
— Cóż, kiedy naprawdę tak... matuniu... I ot, nie bylibyście chcieli iść na cmentarz pewnie, a gdybyście i poszli, mielibyście niespokój na sumieniu.
Staruszka pokiwała głową.
— Generałowa Sowińska luterka! A byłoż ludu na pogrzebie?
— Całe miasto!
— No, poszli oni dla jej cnoty, nie dla wiary... — szeptała kobieta.
Chłopak, gdy te słowa usłyszał, podbiegł i pocałował ją w ręce.
— Matuniu, złote słowa twoje! Cóż człowiek winien, jeśli się w innej wierze urodził, a Pan Bóg go nie oświecił? A jeśli z tą wiarą żyje poczciwie i...
— No! no! Tylko ty po swojemu nie rozumuj — przerwała matka. — Żeście na luterski pogrzeb poszli, może tam tak dalece nic złego niema... ale co do wiary naszej świętej katolickiej, ani słowa, ani słowa!
— Dziś rano dali nam znać ci, co się tam tem zajmowali, aby na czas być na Królewskiej ulicy do niesienia ciała, bośmy się zmieniać mieli aż do cmentarza luterskiego za Wolskie rogatki. Kiedym ja wraz prawie z karawanem przyszedł na miejsce, było już jak nabite... Tysiące... Ćma! A cicho, jakby mak siał.
Choć nieboszczka nie lubiła wystawy w niczem, ale umyślnie tak urządzono, aby pogrzeb był okazały: karawan sześciokonny, ludzie z pochodniami, parada wielka. Mnie się dostało być blisko, bo miałem nieść trumnę przez ulicę Elektoralną. Jak tylko wyniesiono ją z domu, nie daliśmy włożyć na wóz, ale chwycili na barki i pochód się ruszył powoli w milczeniu.
Widok był arcywspaniały; ludu, panów, powozów tłok niezmierny, jakem jeszcze na żadnym nie widział pogrzebie, jak żyję... wszystko urządzone i kolej do trumny wyznaczona.
— A to i ty niosłeś?
— Przez całą Elektoralną. Szliśmy naprzód Żabią, potem na zawrocie mnie z drugimi dostało się dźwigać ten drogi ciężar; na Chłodnej wzięli inni, i tak przez Wolskie rogatki aż do ich cmentarza.
— No, a cóż te czerwone kołnierze na to?
— Patrzyli z boku, ino spisywali sobie twarze w pamięci. Próbowali zrazu szeptać: „Poco katolikom iść za luterskim pogrzebem?“... ale się im śmiano w oczy.
Już na cmentarz doszedłszy, ledwie zdaleka mogłem stanąć, tak pchano i naciskano zewsząd, taki był tłok niezmierny ludzi.
Ledwie trumna stanęła na ziemi, a tu jak pochwycą z niej sukno, jak nie zaczną zdzierać na pamiątkę... szarpać, jeden drugiemu wychwytywać, dzielić się, gdyby relikwią. Nawet ogon od sukni szarej jedwabnej, który z trumny wystawał, rozerwano w kawałki drobne.
— A cóżeśto ty nic nie przyniósł? — spytała matka.
— Jakżeż!... — rzekł Franek, dobywając z kieszeni szmat sukna: Przecież mi dali ci, co bliżej stali... Trumna tak była obnażona, że komuś na myśl przyszło rzucić na nią gałąź zieloną. Nuż tedy łamać z drzew, i okryli ją całą liśćmi, kwiatami, gałęźmi.
Pastor stał nad grobem, zabierając się do mowy; ale blady był i cichutko mówić zaczął.
— A to i u nich są kazania? — spytała matka.
— Tak jak i u nas, i po polsku!
— Dziwna rzecz! Gdyby ich też Bóg nawrócić raczył! Bo jak po polsku się modlić, a nie po katolicku? Już to się w mojej biednej głowie nie pomieści.
Uśmiechnął się Franek i mówił dalej:
— Pastor bał się powiedzieć, że nieboszczyk był generałem, bo go nim rewolucja zrobiła, a za dawniejszych czasów miał tylko pułkownikostwo. Tylko co wyszepnął: „Wdowa po pułkowniku“, a tu ze wszystkich stron jak nie grzmotną: „Po generale polskim, co zginął pod Wolą!“
— No, a Moskale?
— Ich tam koło grobu nie było, chyba może co przebranych szpiegów.
Mowy, przyznaję się, nie słyszałem, ale mówią, że była piękna; tylko że się pastor oglądał, bo na niego oczy i uszy mieli wytrzeszczone.
Dopieroż, gdy ze łzami, żałośnie spuścili trumnę do grobu, posypała się ziemia, bo każdy chciał i tą garścią piasku uczcić zacną niewiastę. Tłum zaczynał się rozchodzić, ale mnie koledzy wstrzymali, bo był jeszcze inny projekt, o którym wiedziałem od rana. Choć deszcz kropił, postanowiono pójść na Wolę, na to miejsce, gdzie zginął Sowiński, i jego pamięci oddać poszanowanie. Szło o to, czy tam już policja moskiewska nie wyprzedziła nas z jaką zasadzką.
— Widzisz! Widzisz, — przerwała matka boleśnie — na co się to ty narażasz!
— Matuniu, a cobyście powiedzieli, gdyby syn wasz pozostał jako tchórz od wszystkich, i nie miał serca tam, gdzie tysiącu ludzi serca nie brakło? Nieraz sama mówicie, że, gdyby Polacy tak pokornie nie padali na twarz przed moskiewską siłą, nigdyby ona nie urągała się naszym boleściom i nie srożyła tak nad nami.
Stara Jędrzejowa zamilkła, spuściła głowę, ale ukradkiem łzę otarła z oka. Syn mówił dalej.
— Tłum odciągnął do miasta, podzieliwszy się na kupki, a my nuż na Wolę... z taką ochotą, że choćby na bagnety!... Przychodzimy na miejsce, gdzie Moskale swoim poległym zrobili pomniki, mogiły i ogródki, i gdzie przy ich kaplicy pop mieszka; zaczęliśmy kwiatki rwać, aż dwóch inwalidów na nas: Nie lzia! Nie lzia!
— Co to znaczy? Nie leźcie?
— Nie, to w ich języku: nie wolno! Słowa tego każdy się nauczył, bo je sto razy na dzień słyszy. U nas wszystko nie lzia.
— Nawet za umarłych się modlić.
— Zdaje mi się — dodał syn, pomieszany trochę — że tam może w tej sprzeczce o kwiatki złamano barjerkę i trochę poturbowano żołnierzy; ale dobrze nie wiem, bośmy się dla deszczu wzięli zaraz do domu powracać co najśpieszniej różnemi manowcami, będąc uprzedzeni, że policja na nas czatować będzie.
I ot, dlaczegom się tak zmęczył, tak biegł, i tak lękał się, czy mnie kto nie goni: bom policjanta zobaczył na Podwalu i kołowałem, żeby go zmylić o mroku.
— No, dzięki Bogu! To cię tam może i nie widzieli — odetchnąwszy, rzekła staruszka. Ale Franku, dziecko moje, na cóż się to u nas zanosi?... Ja sama nie wiem, a czuje serce... Trzydzieści lat było martwego milczenia, a bili, a znęcali się, a wywozili, a katowali; i cierpieliśmy, bo Bóg tak chciał. Teraz... któż wie, skąd duch jakiś wionął, odwaga, niecierpliwość. Widzę ja to po was, młodych, ale czuję i w starych piersiach moich inaczej serce kołacze... A, Franku, ja się o ciebie boję! Wiemci ja, że ty dobrym Polakiem być musisz. Ojciec twój za tę sprawę cierpiał, a mój stary ojczysko stawał z Kilińskim mężnie; w tobie taż krew płynie, a kołysząc cię, śpiewałam ci i pieśń do Matki Bożej i pieśń o matce Polsce; ale jam sierota... jam stara... ja ciebie mam jednego na świecie... w tobie życie moje, w tobie wszystko; zlituj się ty nade mną.
Frankowi łzy, jak dwa brylanty, stanęły w oczach nabrzmiałych, a nie mogąc z nich upaść na policzki, zaświeciły tylko i gdzieś znikły... Zbliżył się do starej matki:
— Matuniu — rzekł pocichu pieszczonym głosem — a gdyby było potrzeba, dalibyście życie za Jezusa i Marję, jak ci męczennicy, o których tak czytać lubicie?
— Mój Boże, jakżeż nie!
— Zaparliżbyście się Chrystusa dla syna?
— Dziecko, nie mów!
— Matko! Jakże ja nie mam za tę Bożą córkę, ojczyznę, nie dać choćby żywota, jakże się ja mam zaprzeć jej?
Jędrzejowa jęknęła, głowa jej opadła na piersi.
— Nie mówmy już o tem — przerwała — Bóg uczyni z nami, co wola Jego święta... A pocichu dodała:
— O, jeśli być może, odwróć, Panie, kielich ten ode mnie!
Franek w milczeniu pocałował ją w rękę.
— Nie frasujcie się, matuniu... Wszystko będzie dobrze, byle w serca wstąpiła otucha...
— Wieczerza gotowa! — odezwała się Kachna, otwierając drzwi powoli. — Niech panicz idzie, bo ostygnie.
Przeszła przodem przeze drzwi matka, a gdy Franek mijał rumiane dziewczę, figlarnie patrzące mu w oczy, Kachna szybko pochyliła się do ucha i żywo szepnęła tak, aby jejmość nie słyszała:
— Trzy razy panna Anna przechodziła koło bramy, pytając, czy panicz powrócił... Ej, ej, paniczyku!
Franek zarumienił się i dał znak dziewczynie, żeby zamilkła. Kachna zatuliła usta białym fartuszkiem, ale oczy jej czarne ścigały panicza, mówiąc mu, że wiedzą o jego wielkiej tajemnicy.
— Wieczerza o jedenastej godzinie! Właśnie w porę! — odezwała się Jędrzejowa. — I jak to ty potem będziesz spać... to cię zmora dusić gotowa!
— Oho! A od czego młodość? — zawołał Franek.
Franek był dziecięciem Starego Miasta z dziadów i pradziadów; rodzice jego tu żyli, wzrośli, pracowali, on się w tych ciemnych murach urodził, wychował i kątek ten miał dlań urok niezmierny.
Pochodził z biednej ale pracowitej rodziny; — różne ona przechodziła koleje, nie zmazała się jednakże niczem, coby z niej poczciwości chlubnej starło tradycję. Ojcowie byli rzemieślnikami, matka przekupką; zacności ich, przy skromnem życiu, najlepszem świadectwem było ubóstwo.
Jędrzejowej mąż ranny, jak wiemy, w 1831 r., cherlał lat kilka i odumarł ją wdową z chłopakiem niedorosłym. Kobieta ta była prosta, ale wielkiego serca i macierzyńskiego poświęcenia bez granic. Kochała swojego Franka nad życie i postanowiła go, bądź co bądź, wykierować, jak mówiła, na człowieka. Nie było ofiar, którychby dlań nie uczyniła, znosiła chłód, głód, nędzę, byle chłopcu dostarczyć środków wychowania, byle mu dać bujnie i swobodnie rosnąć.
Mówią o instynktach macierzyńskich, gdy idzie o dzieci; sięgają one dalej nawet, niż materjalnych potrzeb zaspokojenie. Tysiące tego mamy dowodów. Jędrzejowa sama, ledwie czytać i pisać umiejąca, czuła, że największem dobrodziejstwem dla Franka będzie wykształcenie; całując go, trzymała niecierpliwego u książki; sama odprowadzała do szkoły, pilnowała lekcyj, słuchała ich i zgadywała, gdy chłopak nie umiał. Instynkt ten także nauczył ją, że z dzieckiem gorącem, niecierpliwem, wrażliwem bezmiary inaczej, jak miłością i dobrocią, dojść do końca nie było można. Chłopak wykołysany serdecznie, rozwinął się też sercem cały, rozkwitł uczuciem i prawdziwą dla niej był pociechą. Jędrzejowa sama dobrze nie wiedziała, jaki dlań stan obrać, jakiego mu życzyć stanu; wiedziała tylko, że wielka uczoność najczęściej łachmanami świeci; nie bardzo mądrzy są szczęśliwi wedle świata i władcami jego, ale bardzo zręczni... Nie zapragnęła wszakże dla syna wielkości, ani znaczenia, okupionego sumieniem! Chciała dlań lżejszego bytu a poczciwej doli. Do porady nie miała nikogo prócz starego profesora, który dawniej mieszkał w jednym z nią domu, a często u niej jabłka kupował, bo Jędrzejowa była owocarką. Czapiński rozumnie jej poradził, aby dała Frankowi samemu wybrać sobie stan wedle serca i skłonności.
Tak się też i stało. Franek okazywał zdatność i ochotę niezmierną do rysunków, więc, choć malarstwo nie obiecywało złotych gór (raczej malowane), Jędrzejowa nie sprzeciwiała mu się, gdy począł się na artystę kierować.
Franek nie zaniedbywał wykształcenia, bo już zrozumiał, że sztuka wymaga nauki i bez niej nie jest nigdy pełną i samoistną: ale namiętnie oddał się malarstwu, które go ku sobie ciągnęło niepojętą siłą i urokami.
Szło mu wcale dobrze; nauczyciele rokowali wiele, a skromność chłopca najlepiej dlań wróżyła. Bywały chwile, że się wielce uradował jakimś szkicem; nigdy jednak chwila ta natchnienia nie wbijała go w dumę... Widział przed sobą niezmierzone światy do zdobycia.
Wspomniany przyjaciel pani Jędrzejowej, emeryt, profesor Czapiński (który jednak, pedagogiczną zachowując powagę, ledwie zstępując z wyżyn nauki, w której był zatopiony, raczył czasem łaskawie do niej przemówić), dawno się był wyniósł z domu, zajmowanego przez Jędrzejową, w którym ona miała mieszkanie na strychu i loszek na owoce.
Mieszkał on teraz na rogu Podwala; ale pamięć starego sąsiedztwa i stosunków, nietyle może dla Jędrzejowej, co dla Franka, pozostała żywą i gorącą.
Czapiński, wdowiec, żyjący z małej bardzo pensyjki, bo mu nieprzyjazne okoliczności, intrygi jakieś pokątne, oskarżenie o liberalność i brak poszanowania dla starszych (którym się niedość nisko kłaniał) nie dopuściły dosłużyć się całej emerytury, miał jedyne dziecię, córkę Annę. Matka jej dawno była zmarła, krewni do ubogich niezwykli się garnąć; stary pedagog sam musiał wychowywać Anusię, i zbroić ją do życia tak, aby jego ciężar o własnej sile dźwignęła.
Anna była śliczną dziewczynką, o kilka lat młodszą od Franka, który się z nią na jednych wschodach, wysypanych piaskiem, na jednem bawiał podwórku. Przywykli byli do siebie, pokochali się, jak brat z siostrą. Była to jedna z tych spokojnych miłości, rosnących w sercu i zmieniających się z latami, dojrzewających, przybierających wszystkie barwy wieku, a zawsze trwających, bo coraz gorętszych. Od paru lat dopiero stała się, z przywiązania cichego, namiętnością.
Profesor, który wysokie miał o przyszłych losach Anusi wyobrażenie, ani wiedział o tym stosunku, syna przekupki uważając za istotę daleko niżej położoną i nie mogącą nawet pomyśleć podnieść oczy na jego córkę. Stosunki dwojga młodych ludzi ścisłe były, ale potajemne. Anusia próbowała parę razy wspomnieć o Franku, ale ojciec surowy zbywał ją nielitościwem, wzgardliwem milczeniem.
Biedne dziewczę, do ślepego posłuszeństwa przywykłe, nie śmiało się już odezwać, a jednak... Franek dla niej po ojcu był całym światem.
Stary Czapiński był może w gruncie dobrym człowiekiem, zasad prawych, surowości wielkiej, ale zarazem nieubłaganym egoistą. Biedna jego żona całe życie spędziła na usługach tej niepoznanej wielkości, zawsze kwaśnej chmurnej, żeglującej gdzieś po obłokach, obchodzącej się ze światem otaczającym, jakby mu był na posługę przeznaczony. Fukana, pędzana, choć mąż ją kochał, upokarzana swą nieudolnością i małem ukształceniem, biedna, chorowita istota zagryzła się w tem życiu niedostatku, smutku i szarych dni bez nadziei.
Nawet kochane jej dziecię ojciec, zamyślając wysoce wykształcić, odbierał matce, odłączał od niej, i zabijał ją upokorzeniem, aż dobił. Umarła we łzach cichych biedaczka.
Anna mogła się była zepsuć takiem wychowaniem papierowem, w którem serce mało bardzo miało udziału. Bóg ją przecie ustrzegł, obdarowując obficie. Skorzystała wiele z nauki ojcowskiej, ale ona w niej nie wyziębiła uczucia.
Tak wśród wyschłej łąki o skwarach letnich spotykasz na szeleszczących trawach bujny zielony liść kwiatu, który rozkwita, strojny farby żywemi. Skąd wziął soki, co go tak wykarmiły i ustroiły? Odgadnąć nie można; wszystko dokoła zniszczone, na nim jednym kwitnie młodość... Obok ojca, wyżółkłego i przeziębłego mroźną mądrością a skwaszonego dumą niesłychaną, Anusia uśmiechała się, jak ten kwiatek, wszystkiemi darami najszczęśliwszej natury.
Wzięła, jak pszczółka, z nauki to, co w niej do jej usposobienia przypadało, ale nie dała się spętać w zimne okowy bezmyślnych jej formułek. Żywa imaginacja, serce gorące, poetyczne usposobienie, trochę mistycyzmu czystego, jak rosa wieczorna, czyniły Annę jedną z najpowabniejszych istot, wykwitających na pociechę i na umartwienie ludzi.
Anna była średniego wzrostu, wysmukła, nieco smagławej płci, z poza której złotych tonów purpurowa krew przeglądała, płynąc bujnemi falami; włosów ciemnych, oczu czarnych, główkę miała nieco małą, rysy drobne, ale dziwnie powabnego wyrazu. Zimny rozbiór tej twarzyczki, coś mającej w sobie dziecięcego, nie dozwalał nazwać jej piękną, przecież wśród stu rówieśnic oczy się do niej ciągnęły i oderwać nie mogły. Miała ten powab, jaki daje zwita razem myśl wyswobodzona i serce żywo bijące; w jej oczach świeciło uczucie i rozum, usta śmiały się mądrością i miłością.
Pomimo pracy wszelkiego rodzaju, którą się nie brzydziła, bo pióro, równie jak igła obce jej nie były, Anna instynktem kobiecym dbała o swe śliczne rączki, a ubiorowi, niezmiernie zawsze prostemu i skromnemu, umiała nadać taki powab, żeś ją wśród najbardziej świecących toalet musiał wyróżnić. Niosła z sobą woń wyższości jakiejś. Często wielkie panie ustępowały jej z drogi, jakby czuły w niej przebraną królowę.
Dodajmy, że z powagą łączyła dziecinną prostotę.
Wpływ ojca, któremu winna była całe swe, w istocie wielkie i w jej główce szczęśliwie rozwite o własnych siłach ukształcenie — uczynił z niej ślepo doń przywiązane dziecię, wylaną dlań niewolnicę i sługę.
Anna trudy ojcowskie, wymawiane jej niemal codziennie z szorstkością nielitościwą, opłacała zaparciem się siebie zupełnem. W domu była wszystkiem dla nieskończenie wymagającego Czapińskiego, w mieście pracując i zarabiając dawaniem lekcyj po pensjach i domach prywatnych, odnosiła swój gorzko zapracowany zarobek, aby nim zwiększyć wygody ojca... Sama często nie miała sukienki, łatała swoje nędzne ubranko, które i długo służyć i świeżem się wydawać musiało — ale starała się, aby staremu na niczem nie zbywało, pieściła go, jak dziecię... A coraz też, starzejąc, stawał się on więcej wymagającym, zgryźliwszym i trudniejszym w życiu.
Młodsza od Franka, ale poważniejsza od niego, Anna kochała go zarazem, jak brata i jak przyszłego towarzysza życia całego. Oboje zdawna powiedzieli sobie, że, jakiebądź spotkają przeszkody, to je cierpliwością przemogą, że przeczekają burze, przemarzą młodość, ale kochać się muszą zawsze i żyć nie będą bez siebie.
Stara Jędrzejowa, bystrzejsza nieco od Czapińskiego, który się niczego nie domyślał, udawała tylko, że nie wie o romansie syna, aby nie podsycać niebezpiecznej miłości, która wedle niej przejść była powinna. Nie życzyła sobie, ażeby Franek żenił się prędko, nie chciała wiedzieć o Annie... a jednak kochała ją jakoś za to, że ona przywiązała się do jej syna, i z pod oka czuwała nad Frankiem.
Czapiński, który ani myślał córki wydawać za mąż rychło, bo mu to życie wygodne i spokojne mogło zamącić, dawszy raz do zrozumienia córce, że Franek jest, jak się wyraził, chłopak bez przyszłości — więcej się nim nie troszczył, polegając na ślepej wierze i posłuszeństwie Anny.
Anusia popłakała w kątku, otarła oczy, ale miłość wzmogła się jeszcze...
Niemal codzień widywali się z sobą, ale zawsze w ulicy, w bramie domu, na przechadzce... tylko. Czasem jednak rozmowy ich trwały długo, bo tam ich nikt nie strzegł i nikt im nie przeszkadzał.
Ojciec dawał Annie wiele, może aż nadto swobody, ale płynęła ona z zaufania w niej i wychowania, którem ją, jako zbroją, na przyszłość obwarował. Anusia wistocie zasługiwała na tę wiarę... Nie była nietylko płocha, ale pojąć nie mogła tego uczucia zalotności, które najmniej do trzpiotostwa skłonne kobiety czasem na chwilę opanowuje.
Tylko Franek był dla niej człowiekiem jedynym, któremu się pragnęła podobać, tylko dla niego chciała być piękną, a w jego oczach czytała zachwyt uspokajający...
W czasie pogrzebu Sowińskiej, na który pewna była, że Franek pójść musiał, Anna dwa razy z Podwala pod różnemi pozory wybiegała na Stare Miasto, aby się od niego dowiedzieć... Porwała ją jakaś obawa, jakiś niezwykły strach. Franek, dowiadując się od służącej o tem, łzy miał w oczach, chciał zaraz biec, oznajmić jej o sobie, podziękować, ale jak to się było wyrwać od matki, jak dostać do Anny, która już o tej porze nieodstępnie przy ojcu czuwać musiała, a Franek przyjść tam nie miał prawa?
Biedny chłopak, roztargniony, niespokojny, ledwie tknął wieczerzy, pocałował matkę milczącą w rękę, która już znowu pocichu przesuwała paciorki różańca, i pobiegł zamknąć się w swojej izdebce.
Tu na sztalugach stał rozpoczęty z ognistem uczuciem, z nadzieją młodzieńczą obraz dosyć obszernych rozmiarów, w który Franek chciał przelać całą duszę... Było to jego marzenie... ale dziś nań nawet nie spojrzał, myślał o ojczyźnie i o Annie.
Płótno to wszakże mówiło o jego przywiązaniu do kraju... Był to pierwszy poemat jego, pierwsza pieśń rozbudzającej się piersi... U góry chmurne niebo, poszarpanemi wichrem północnym okryte obłokami... wdali sioła, kościoły, lasy, góry i doliny nasze polskie, mgłą i dymami pokryte... gdzie niegdzie kurzące zgliszcza niedogasłych pożarów, poobalane krzyże, sterczące nagie kominy... straszna pustynia...
Na pierwszym planie, niby pobojowisko, okryte mnóstwem trupów, poległych różną śmiercią za ojczyznę... jeszcze bliżej obnażone ciało kobiety, wyobrażającej Polskę, z rozkrwawioną piersią... z potarganym włosem, z pętami na rękach... a nad niem unoszące się sępy z szeroko rozpostartemi skrzydły, z zakrwawionemi dziobami.
Znać było w ogromie myśli, wylanej na to płótno, w doborze form, co ją wyrazić miały, młodość artysty, gorącość ducha, który sądzi, że siłą słowa zbudzi świat martwy; — ale obraz był smętny i robił istotnie wrażenie na patrzącym.
Franek go malował, wiedząc dobrze, że ani w szkole sztuk pięknych, ani na wystawie tem dziełem nie będzie się mógł pochlubić, boby odgadnięto uczucie, co go skreśliło — ale potrzebował wypowiedzieć, co miał w duszy... Najboleśniej mu było, że nawet Annie rysunek mógł tylko pokazać.
Ale dziś obraz minął, nie spojrzawszy nań, i padł na łóżko w wielkiej walce z samym sobą.
Młodemu jeszcze przed rokiem śmiało się życie, dziś wstawało ono przed nim z surowem obliczem obowiązków. — Franek czuł konieczność poświęceń i boleść rozstania z tem, co mu na świecie było najdroższem.
I walczyła w nim potrzeba życia z potrzebą ofiary — dla ojczyzny.
— Niema się co łudzić — rzekł w sobie — morituri te salutant!... Świecie różanych nadziei, od dziś myśmy nie swoi. — Budzi się ojczyzna, wstaje, woła do dzieci: „Podajcie mi ramiona, dźwignijcie z grobu!“ Mamyż odmówić jej ręki? Mamyż powiedzieć małoduszni: „Nie... nie damy ci ręki, bo my cię nie podźwigniemy, a zginiemy z tobą“. — A! Ale cóż się stanie z matką biedną, i co się stanie z Anną, gdy mi paść przyjdzie, jęczeć gdzieś w kajdanach na Sybirze, lub skończyć życie od kuli czy od bólu, gdy nas zwyciężą!
I pomyślał, a głos wewnętrzny odpowiedział mu:
— Jest Bóg dla sierot, jest ojczyzna, co je przytuli...
— Gdy raz rzucę się w tę drogę — mówił do siebie — nie panuję już nad sobą, muszę iść do ostatka... a tam... czuję śmierć... Umrzeć tak młodo, nie skosztowawszy życia!! Anno moja! Gdzież te sny nasze! Matko moja, gdzie spokojne dnie starości, które otulić chciałem taką troskliwością za te gorzkie doby łez i pracy, poświęcone dla mnie?
I tu była jakaś myśl — rzekł — uderzając się w czoło, i tu było uczucie, co się wylać pragnęło... Wszystko potrzeba dać na ofiarę! Wszystko dla ojczyzny!
Przeszedł się i popatrzył przy świecy na obraz swój poczęty, potem na cichy kątek, do którego tyle przywiązanych było wspomnień. Na ścianie z pamięci naszkicowany wisiał portret Anny, uhistorjowanej za jakąś świętą; łzy zabłysły mu w oczach, gdy nań popatrzył, ale natychmiast światło zdmuchnął, aby się nie dać owładnąć uczuciu, i rzucił się na łóżko.
W piersiach biło mu serce wielką odwagą, bo przypomniał sobie wszystkie upokorzenia, jakich był nieraz świadkiem: to panowanie bezlitosne, okrutne, szyderskie, naigrawające się, które najspokojniejszą musiało rozburzyć duszę; tych żołdaków triumfujących po ulicach, tych spłaszczonych służalców, dumnie z karet poglądających na tłumy, a gnących się do ziemi przed siłą... i wszystko, co słyszał, co oglądał, co kiedykolwiek w życiu krew mu popędziło do sromem kraśniejącego czoła.
W pół we śnie, w pół na jawie ujrzał brnące w śniegu szeregi skutych braci, pędzonych w zamiecie dalekie za to, że kochali kraj, że śmieli westchnąć, że podnieśli głowę, że marzyli, że płakali...
I starców, siedzących nad grobami rozstrzelanych synów.
I wdowy, płaczące pod szubienicami powieszonych mężów.
I dzieci, rzucone na pastwę wychowania moskiewskiego, za to, że sierotami zostały po wygnańcach.
I splugawionych owych, polskie imię noszących ludzi, których pookrywano złotem za zaparcie się uczuć najświętszych.
I zbezczeszczone rozpustą tych katów bezdusznych — niewiasty.
I opustoszałe kościoły i poorane cmentarze, i porabowane świętości i pouwożone pamiątki, i pokoślawioną zbójeckiemi pióry historję, i pozamykane usta i pościskane żelaznemi okowy serca...
— Cóż dziwnego, że na dnie tego kielicha goryczy jest rozpacz — zawołał — że pójdziemy zginąć, aby się nie spodlić?
Nie ocalimy ojczyzny, bośmy sami, słabi, a spiknęli się na nas wszyscy: jedni zaciętością, drudzy obojętnością występną, bo z narodów, co nas uznają bohaterami, żaden krwi kropli nie da za Polskę... Tak! ale w heroicznym porywie poświadczym dziejom, zapiszemy krwią, że mord i męczeństwo były tak straszne, iż się targnąć musieliśmy i chwycić gołemi dłońmi za wyostrzone ich miecze.
W takich marzeniach, rozgorączkowany, przetrwał Franek do dnia. Brzask ranny świtał w oknie, gdy znużony skleił powieki, a we snach jego przedłużały się widzenia dnia i wieczorne walki ducha. Widział jakiś olbrzymi pogrzeb, i siebie i Annę, i trumny, okryte palmami, i chmury sine, w których tonął krajobraz nagi, zimowy...
Dzwonek świętojańskiego kościoła srebrnym dźwiękiem go obudził; słońce miało wschodzić, Franek czuł potrzebę widzenia Anny, musiał wyjść wcześnie, aby na nią czatować; porwał się więc, ubrał i pocichu wymknął się z mieszkania.
Po wczorajszym deszczu ranek był, jak dziecię, wychodzące z kąpieli: świeży, pełen woni, która dolatywała aż w te zakąty miasta od wiślanych brzegów i lasów.
Gdy, wyszedłszy Św. Jańską ulicą, Franek spojrzał na Wisłę i siniejące oddale, okryte mgłą, jak srebrzystą zasłoną, gdy go oblały fale wiatru, powiewającego od rzeki, uczuł się rzeźwiejszym; świat mu się wydał tak młodym i pięknym, że w harmonję z nim musiały nastroić się myśli.
Pobiegł ku Podwalowi, stając na straży domu, z którego spodziewał się wyjścia Anny; okno jej, znane mu, całe przybrane zielonością, którą lubiła, było otwarte; Anusia wstała. Znał jej zwyczaje, był pewien, że się go spodziewa i wyjdzie wkrótce.
Usiadł więc, przyparty do słupka, zamyślony, wlepił oczy w to okienko, jak ogródek kwieciste, i zadumał się głęboko... I nie przebudził się z tego zamarzenia, aż go ktoś uderzył lekko po ramieniu; wstrząsnął się, zerwał; — przed nim stała Anna w białej sukience, blada, smutna, ale z uśmiechem na usteczkach dziecięcych.
— Ha, jesteś, zbiegu mój! — zawołała, widocznie przymuszając się do wesołości. — Ale cóżeś ty mnie kosztował niepokoju! Całą noc spędziłam w gorączkowych marzeniach: śniły mi się knuty, żołnierze, odpychający mnie kolbami, krzyki, dymy, krew i strzały; jeszcze drżę cała.
— O, moja Anno! Uspokójże się, proszę! O mnie czyż się tak troszczyć warto, a sobie zdrowie tak potrzebne odbierać? Powiedz, wolałażbyś, żebym — gdy wszyscy tam poszli — sam jeden gnuśnie, zobojętniały, pozostał zamknięty w domu przez jakąś obawę?... Mogłażbyś nie powstydzić się za mnie?...
— I kochaćbym cię nie potrafiła... litowałabym się może tyko... ale zrozumiejmy się: waszą rzeczą iść w niebezpieczeństwo, naszą drżeć i modlić się; my was nie powstrzymujemy, zostawcież nam łzy nasze!... Spojrzeli na siebie z niewysłowionym smutkiem oboje i ręce ich drżące uścisnęły się w milczeniu.
— Chodź, — rzekła Anna — ja idę pić moją wodę do Saskiego ogrodu. Pochodzimy w cieniu tych starych drzew, które, nie wiem, czy długo spokój taki okrywać będą... ukradniemy życiu ciężkiemu godzinę... a ty mi opowiesz — dodała — jakto tam było wczoraj. Wiem od służącej z ulicy, że pogrzeb był rodzajem manifestacji, że z niego poszliście na Wolę... Wszak byłeś na Woli?... No! Mów mi, a wszystko i wszystko. Wielki to i piękny obraz z taką energją po trzydziestoletnim ucisku obudzającego się narodu. I mnie serce bije dumą jakąś!... Więc żyjemy! I my żyjemy przecie!!
— Anno — rzekł Franek poważnie — ja nie od wczoraj czuję, że żyjem. Od pół roku rozbudziło się to życie; napróżno przywykli do snu błagali, by snu nie przerywać; potęga tego uczucia była silniejsza nad rozumy ich chłodne.
Tu chłopiec opowiedział jej, jak wczoraj matce, pogrzeb Sowińskiej; ale z większem może jeszcze uczuciem, ze łzami w oczach. Anna płakała rozgorączkowana jego zapałem, rozradowana, promieniejąca... zdawała się rosnąć słów jego potęgą.
Franek pierwszy przerwał długie milczenie westchnieniem, rękę jej do ust podniósł, i łza, jak rosy kropelka, spadła na nią.
— Zgadłam myśl, co się w tę łzę przemieniła — cicho odpowiedziała mu Anna. Tak... nam się podobno ze wszystkiem, cośmy niegdyś śnili, pożegnać potrzeba.
— Pożegnać! A, nie! Ale wszystko to musimy przynieść do ołtarza ofiar ogólnych, i czekać, czy się losom nie podoba wziąć naszej młodości, nadziei, miłości, marzeń, aby z nich usłać drogę zwycięskiemu wozowi odkupienia. Któż wie? Czuję, Anno droga, że nie należę do siebie; że to, co miałem najdroższego, miłość dla matki i ciebie, rzucić będę musiał, gdy mnie powinność zawoła... gdy mnie los na szubienicę męczenników, na rzeź niewiniątek, na katusze oprawcom lub wygnanie w pustyniach lodowatych skaże.
O Anno!... Jakże drogiemi wydają mi się te chwile odkradzione, ten ranek, to szczęście, że trzymam dłoń twą w rękach, że patrzę na ciebie, że głos twój słyszę, żeśmy jeszcze razem! Jutro!...
— Jutro... zawsze niepewne, mój drogi — odpowiedziała Anna; i ja czuję się Polką, mam męstwo, potrafię zostać wdową, wierną wspomnieniom, choć nie miałam męża, i dotrzymać sercem, com raz przyrzekła usty. Męczennikowi stokroć więcej należy. Nie lękaj się, ja cię nie wstrzymam, łzami nie osłabię... potrafię cierpieć i czekać; a gdy myśl twa przyleci do mnie zdaleka, znajdzie zawsze w białej szacie oblubienicę swoją.
Ty wiesz — dodała — jak ja pojmuję życie, wśród nieskończoności żywota chwilę snu; przebudzimy się z niego na tamtym świecie, podamy sobie ręce i polecimy przed tron Boży, z pyłu ziemi otrzepując skrzydła.
— O, tyś czystym duchem! — rzekł Franek. — Ja uwielbiam tę twoją wiarę i spokój. Ale ja nie doszedłem do twej doskonałości, mnie łzy się kręcą za mojem ziemskiem szczęściem; mnie się zdawało, że i ja mam do niego prawo, prawo do tej kromki chleba ubogich u furty klasztoru... a tu przyjdzie umrzeć z głodu!
— Franku, ja, słaba kobieta, pocieszać cię muszę!... Wszakto świat przewrócony! — zaśmiała się Anna. Nie kosztowaliżeśmy tego, co niewiele w życiu ma ludzi czystego przywiązania? Nie jesteśmyż siebie pewni i szczęśliwi w tej chwili?... I myśmy byli w Arkadji!!
— O, krótko!
— Krótko! Długo! Sążto pojęcia, do którychby przywiązywać można wagę?
— Lepiejże zużyć te szaty białe do szczętu i podrzeć je na łachmany, czy w nich zstąpić w mogiłę?
— O, nie wymawiaj tego złowrogiego wyrazu!
— Wiesz... ja dodam: tak, w mogiłę, byle razem!
— Anno, nie mówmy o tem!
— Dobrze; myślisz, że potrafimy mówić o wiośnie, fiołku i sercu? Odwróć się, popatrz na te twarze, posłuchaj tych szeptów... Nie czujeszże jakby przedednia burzy, jakby zwiastuna wielkich wypadków nad nami?
Anny oczy pałały, pierś podnosiła się żywo pod białą sukienką; wzięła rękę zadumanego i ścisnęła mocno.
— Siądźmy — rzekła; — zmęczyłam się.
Pochyliła czoło. Franek, milczący, trzymał jej dłoń drżącą, spojrzał i zobaczył na bladej twarzy dwa łez strumienie.
— Anno! Na Boga! Co to jest?!
— Nic... jam kobieta... Dając ci męstwo, wyczerpałam je, i drżę teraz... Co się z nami stanie? Czy podołamy wielkim obowiązkom? Czy naród, budzący się, jak Piotrowin, znajdzie całun swój biały, by się nim okryć, i niezbutwiałe członki, by się poruszyć? Nam potrzeba być wielkimi! A my wstajem z trzydziesto... ze stuletnich kajdan!
Lepiej nie ruszać się i umrzeć, niż dźwigać się, by okazać słabość i rozsypać w proch trupem. Widzisz, o co się ja boję.
— Źle się lękasz — rzekł Franek — bo zapał jest ogromny!
— Ale czy ogień gorzeć będzie? Czy nie spłonie tak nagle, jak powstał, samą gwałtownością swoją?
— Nie, nie, nie! Jest coś, co dodaje męstwa, co mówi nam pocichu: „Śmiejcie tylko!“ Spojrzyj na kraj! Moskwa szuka spisków: z końca w koniec wszyscy bez wyjątku do tego sprzysiężenia należą, oprócz tych istot, co duszę swą szatanowi sprzedali. Oni, mając wojska, drżą o swych żołnierzy; mają twierdze, mają kajdany i szubienice, pieniądze i fałsz, którym się tak dobrze posługiwać umieją, a czują się słabymi! Tu dzieci instynktem wskazują pochód narodowi, a naród idzie za dziećmi — i sprawa się podnosi; tam najmędrsi kruczkotwórcy głowy sobie łamią i nic począć nie umieją. Otóż los tych, co idą przeciw prawu Bożemu.
Zwycięstwo nasze jest tylko kwestją czasu; oni mogą się utrzymać na falach dłużej, krócej, ale utonąć muszą.
— Daj Boże, by słowa twe były proroctwem — odpowiedziała Anna — choćbyśmy wszyscy dla prawdy zginąć mieli. Jeżeli co życie znośnem czyni, to wiara w coś szlachetniejszego nad mieszenie powszedniego chleba.
Domawiała tych słów, gdy dość przystojny, ale dziwnie wymuskany młody człowiek, w bardzo starannym ubiorku porannym, mignął poza drzewami, wszedł w ulicę i z pewnym przyciskiem, jakby rad, że ją schwytał na uczynku, pozdrowił Annę:
— A! Dzień dobry pannie Annie!
Franek się rzucił nieco; ona pozostała spokojną, skinęła głową i chcącemu już odejść z triumfem elegantowi dała znak, by się przybliżył.
— Cóż to pan tu robisz tak rano? — spytała go. Ja wody piję, pan Franciszek, którego nie wiem, czy pan znasz, stary mój kolega, — dodała z uśmiechem — idzie do pracy — cóż pana Edwarda mogło tu o tej porze sprowadzić?
Blady paniczyk nieco się zarumienił.
— Któż wie, — rzekł nieśmiało — może nadzieja widzenia tu pani, choć zdaleka...
— A! Toby doprawdy było zabawne! — rozśmiała się Anna. — Cóż pana widzenie mnie obchodzić może? Miałżebyś pan ochotę wmówić mi, że czułe jego serce bije dla mnie? Patrz pan... na te stare sukienki, na opaloną twarz, na ubogie ubranie przeszłoroczną modą i powiedz sam, jak tak śliczny młodzieniec, salonów ozdoba, może nawet pomyśleć o takim, jak ja, kopciuszku?
— A, nie wiedziałem, że pani tak nielitościwie szyderską być umiesz — rzekł Edward cicho — rzucając na nią chmurne wejrzenie.
— Nie, panie — szyderską nie jestem, ale suchą, zimną, prozaiczną istotą. Taką mnie Pan Bóg stworzył... Zostawmy marzeniom atłasowym pana Edwarda, a chodźmy napić się wody.
I odeszli we dwoje, rzucając trochę zmieszanego młodzika, który chciał zakłopotać Anusię, a sam jakoś czuł się zbity i strapiony jej zimną krwią i spokojem.
— Do czego są tacy ludzie? — spytała po chwili Anna. — Na co się to przydało?
— Widziałaś kiedy, jak w sklepie pakują szkło, lub porcelanę?
— Ot... nie...
— Zwykle pomiędzy nią natykają siana, słomy, papierów strzyżonych. Na świecie ludzie rodzaju Edwarda grają zupełnie rolę papieru strzyżonego i siana. Gdyby nie ich delikatna nicość, wszyscybyśmy w tej życia podróży potłukli się jeden o drugiego. Oni są watą i słomą...
— Dosyć trafne porównanie — rzekła Anna, śmiejąc się — ale my tu gawędzim, a godzina moich lekcyj się zbliża i nie daje mi czasu trochę się z tobą posprzeczać. Więc do widzenia, Franku, dobrej bądź myśli! Trzeba wiele ducha, bo dzieło wielkie... Sursum corda!
I znikła za staremi drzewami łacinniczka. — Nie dziw, była przecie córką profesora.