Dzieci (Prus)/XXI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XXI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O drugiej w nocy zbudził Kazimierza gospodarz, dał mu zimnego mleka, które go orzeźwiło, parę klajstrowatych bułek na drogę i — około trzeciej — wyjechali w kierunku Grudy.
Świrski uspokoił się nieco, ale czuł przykry smak w ustach i osłabienie. Było mu wszystko jedno: dokąd jedzie i czy zajedzie? Noc była ciemna, ale Świrskiemu zdawało się, że widzi słabe, mleczne światło. Chwilami miał wrażenie, że sanki stoją w miejscu, to znowu, że dojeżdża do Świerków i już spostrzega szare ściany stryjowskiogo pałacu. Gdy zaś chłop krzyknął: wio, maluśkie!... albo gdy sanki nagle poszły w zatokę, Kazimierz odzyskiwał przytomność i czuł, że serce bije w nim prędko a nieporządnie.
„Ja chyba muszę być niezdrów?...“ — pomyślał. W rzeczywistości był bardzo niezdrów, lecz, jak zwykle w podobnych wypadkach, nie zdawał sobie sprawy.
Po godzinie jazdy chłop stanął.
— Co to?... — zapytał Kazimierz.
— Wólka Szlachecka — odpowiedział gospodarz. — Może panicz wysiądą, to ja podjadę do wsi i zmiarkuję, czy niema strażników.
Kazimierz z trudnością wylazł z sanek, usiadł na jakimś kopcu, zapewne granicznym, i czekał. W jego głowie myśli płynęły mechanicznie, jak woda w strumieniu. Już nie miał żalu do Jadwigi, bo i za co?... Przecież on nie ożeniłby się z nią, to jasne; więc o cóż chodzi?... Dlaczego uboga panienka nie miałaby starać się o zamążpójście? A pocałunki?... Czyliż to jeden z jego kolegów całował panny i nie żenił się, ani gniewał, gdy one starały się wyjść za innych, za dorosłych...
Stan apatji, w jakiej był pogrążony, mógłby nawet wydawać się przyjemnym, gdyby od czasu do czasu nie wybuchała w duszy Kazimierza nagła trwoga. To wiatr silniej dmuchnął, to gałąź zaszeleściała, to może ptak nocny przeleciał, i nagle ogarniała chłopaka ogromna bojaźń. Serce uderzało gwałtownie, chciał zrywać się, uciekać... Lecz, gdy włożył rękę w kieszeń i dotknął brauninga, uspakajał się.
„Choćby mnie cały pułk otoczył, cóż mi zrobią?...“ — pomyślał.
Chłop wrócił zmieszany.
— Musimy, paniczu, cofnąć się — rzekł — bo w drugiej wsi sołdaty...
Kazimierz znowu wsiadł do sanek, znowu jechali wśród ciemności, znowu ogarniały go dziwaczne marzenia. Zdawało mu się, to — że ktoś siedzi obok niego, to — że stoi za nim i szepcze... Przypomniał sobie stryja i... poczuł łzy pod powiekami... Potem przywidziało mu się, że rozmawia z Jędrzejczakiem. — „Miałem nielada kłopot! — mówił cień — ale jakoś wykaraskałem się...“ A potem zdawało mu się, że słyszy głos Linowskiej, która mówiła: „Pod Twoją obronę...“
— Pod czyją obronę? — zapytał głośno, aż się chłop obejrzał.
Jeszcze dwa razy stawali w drodze, jeszcze dwa razy Świrski wysiadał z sanek, a chłop jechał na zwiady i powracał z wiadomością, że — trzeba cofnąć się, gdyż niedaleko nocują strażnicy, kozacy, albo oddziałek piechoty. W jednem zaś miejscu nawet powiedzieli chłopu, że — stoi armata.
Kazimierz uśmiechnął się; zresztą — było mu wszystko jedno. On chciał przedewszystkiem zasnąć, chciał odpocząć, chociażby w grobie...
Nad ranem gospodarz trochę popasł i znowu pojechał dalej. Lecz, gdy wysunęli się na równinę, dokoła której nie było widać ani kawałka lasu, tylko pojedyncze grusze, albo kępy wierzb, albo krzaki, chłop porwał się za głowę i ryknął płaczem.
— O dla Boga, paniczu — zawołał — wypuśćcie już mnie!... Przecie ja mam żonę i dzieci!...
Nigdy jeszcze Kazimierz nie czuł, jak dziś, potrzeby opieki, a przynajmniej ludzkiego towarzystwa, nigdy jeszcze nie wydawał się samemu sobie tak niemocnym i bezradnym. Ale rozpacz chłopa otrzeźwiła go.
— A jedźcie z Bogiem, mój gospodarzu!... — zawołał. Dał mu pięć rubli i uściskał na drogę, za co chłop obsypał go błogosławieństwami.
— Bóg wielmożnemu paniczowi stokrotnie wynagrodzi!... — mówił chłop, szybko zawracając konie. W pięć minut już go nie było.
Ranek zaczął się pogodnie i spokojnie. O jakąś wiorstę drogi widać było wieś, gęsto otoczoną drzewami; dym z kominów wesoło polatywał wgórę. Świrski przeciągnął się, wypił dobry łyk wódki i pewnym krokiem szedł ku opłotkom. Na prawo ode drogi spostrzegł niewielką, murowaną kuźnię, w której rozlegał się dźwięk młotów. O paręset kroków za kuźnią zaczynały się chaty.
Wtem z za krzaka wysunął się młody chłopak, wołając:
— O, pan już idzie!... A tam czekają...
Nie powiedział, kto czeka, ale pędem pobiegł do najbliższych chat i wyprzedził Świrskiego, który, zbliżając się do wsi, zauważył kilku mężczyzn na drodze.
„Co to jest?“ — pomyślał Kazimierz. Stanął, przypatrzył się. A ponieważ miał wzrok doskonały, poznał — Zajączkowskiego.
— O, to mi się udało!... — rzekł do siebie, widząc, że bandyta i jego dwaj towarzysze idą naprzeciw niemu.
Teraz i Zajączkowski stanął, u zrobiwszy daszek z ręki, przypatrzył się Kazimierzowi i zawołał:
— Co ten hycel chłopak gada?... Przecie to nie Wypych... Jak Boga kocham, toż to naczelnik!...
Podbiegł do Świrskiego z wyciągniętymi rękoma i mówił wzruszony:
— Co pan naczelnik tu robi?... Chyba nie idzie pan do nas, bo nas ze wszystkich stron obsaczają, jak wilków... A prowadzi ich ten szczeniak Stasiek...
— Ale co pan tu robi? — odpowiedział Świrski. — Trzeba było od świętej pamięci zmykać do Galicji...
Dwaj towarzysze Zajączkowskiego przypatrywali się Kazimierzowi z widoczną nieufnością.
— Ba, do Galicji!... Już trzeci dzień w tamtą stronę maszerujemy, ale nam ciągle włażą w drogę... Psiakrew, jak się rozgniewam!... — dokończył Zajączkowski, ale nie powiedział: jaki ma być skutek jego gniewu.
— Cóż, pańska partja rozbita — rzekł Świrski, aby cośkolwiek powiedzieć. — Gdzież Dziewiątka?
— Oho!... — odpowiedział Zajączkowski. — Dostał kulą w szyję... A Kota to nawet zakłuli...
— A Litwin?...
— Także u lali... Kulka w serce i ani... ani!...
— A ten... ten pan Jan, co tak dużo gadał?...
— Dał się głupi złapać i pewniakiem będzie wisiał... Oszwabiły nas, panie, te ruskie rewolucjonisty, co?... Mieli przysłać pomoc, a przysyłają kozaków i strażników, co?...
— Widać nie mają sił — wtrącił Świrski.
— To poco zaczynali?... Przez nich zmarnowaliśmy kupę ludzi, aż człowiekowi żal i wstyd... Żeby już raz cholera wzięła...
— Oni także giną...
— Ginąć byle kto potrafi... Trzeba było wygrać, nie ginąć...
— Kapitanie... kapitanie... strażnicy!... — zawołał jeden z milczących dotychczas towarzyszów Zajączkowskiego.
Świrski spojrzał: istotnie drogą jechało trzech konnych strażników.
— Zmykajta!... — krzyknął Zajączkowski. — Ja im teraz pokażę!... — Zdjął karabinek, wycelował i wypalił, może na sto pięćdziesiąt kroków. Jeden z jeźdźców pochylił się na szyję koniowi i spadł na ziemię; dwaj inni cofnęli się pędem.
— Umykaj, naczelnik!... — krzyknął Zajączkowski do Kazimierza. — Nie zawadzać mi tutaj... Ja ich...
Towarzysze Zajączkowskiego już znikli. Świrski powoli cofnął się między chaty. Widział, że zaczyna się jakaś ciężka awantura, ale jej jeszcze nie rozumiał dokładnie.
Koń trafionego strażnika z początku stał nad swoim panem, następnie zwolna poszedł za innemi. Zajączkowski począł gonić go w stronę kuźni. Koń przyśpieszył kroku; lecz, gdy Zajączkowski zatrzymał się, i koń stanął, a potem znów uciekał szybciej. W taki sposób gonili się paręset kroków.
Wtem, gdy Zajączkowski wyminął kuźnię, na drodze przed nim ukazała się gromadka kozaków, którzy zaczęli strzelać w kierunku wsi. Zajączkowski odstrzelił się raz i drugi, i zaczął biec, ale już w stronę kuźni.
Świrski machinalnie odwrócił głowę i poza wsią spostrzegł oddział piechoty, rozsypany w tyraljerkę. Na prawo, ode drogi, może w odległości wiorsty, znowu ukazała się garść kozaków, a na lewo, het za kuźnią, posuwał się łańcuch piechoty. Teraz Kazimierz zrozumiał, że zarówno on sam, jak i Zajączkowski, są otoczeni ze wszystkich stron. W dodatku kozacy powtórzyli wystrzały, i kilka kul zasyczało ponad głową Świrskiego i dachami wsi.
Zajączkowski gdzieś zniknął, natomiast z murowanej kuzienki prędko wybiegł kowal i jego dwaj pomocnicy, bez czapek, z zawiniętemi rękawami koszul.
Świrski przeskoczył przez płot i chyłkiem, pomiędzy krzakami, biegł na wschód ode wsi; lecz, gdy zbliżył się do granicy, znowu zobaczył oddziałek piechoty, wynurzający się z pomiędzy wierzb.
„No, przecież nie zginę z tym bandytą!...“ pomyślał Kazimierz, i ogarnęła go, już niewiadomo który raz w tych dniach, niewypowiedziana trwoga. Lękał się, że może być schwytanym; lękał się, że w więzieniu zdradzi wszystko, o czem było mu wiadomo; lękał się wreszcie, że zobaczy coś strasznego.
Zaczął biec, potknął się w śniegu i upadł, zerwał się i zadyszany, prawie nieprzytomny, wpadł do chaty, której gospodyni, siedząc przed ogniem, spokojnie obierała kartofle... To go otrzeźwiło. Głęboko odetchnął i rzekł:
— Matko... nie jestem bandyta, tylko podróżny... Ukryjcie mnie przed wojskiem, a dam wam pięćdziesiąt rubli...
— A paśport pan ma?... — zapytała powoli baba.
— Mam... mam...
— To niech se pan wlezie na górę i weźmie za sobą drabinę.
W sieni stała drabinka, sięgająca do otworu strychowego. Świrski wbiegł po niej i prędko wciągnął ją za sobą. Potem upadł na jakiś łachman i zamknąwszy oczy, prędko dysząc, przysłuchiwał się rzadkim wystrzałom. Wystrzały niekiedy milkły, potem odezwało się ich dwa lub trzy, jeden po drugim, czemu znowu odpowiedziały salwy: jedna... druga... trzecia...
„Znajdą mnie, czy nie znajdą?... — myślał. — No, zanimby tu weszli, położyłbym kilku... Ale w takim razie spalą chałupę i zabiją gospodynię?...“
Wypił resztę wódki i — wpadł w jeszcze większe rozdrażnienie. Zdawało mu się, że z mroku, jaki go otaczał, wynurzają się dwa słupy, a na nich poprzeczna belka, pod którą chwieje się ludzka głowa, okryta workiem.
„Stryj nie przeżyłby, gdyby mnie powiesili... Pfu!... być wziętym do niewoli o kilkadziesiąt kroków od Zajączkowskiego, który się broni, a potem wisieć!...“
I znowu zaczął się lękać... lękać... strasznie lękać... Nie śmierci, ale schwytania... Cóżto za hańba, gdyby do miasta X. powrócił jeńcem?... Do miasta, gdzie Jędrzejczak umarł jak męczennik, byle nie zdradzić związku Rycerzy Wolności. I on, Świrski, on, twórca związku, on... w niewoli?...
Tymczasem pojedyńcze wystrzały i salwy powtarzały się coraz częściej. W ścianie strychu Kazimierz dostrzegł szparę, więc popełznął tam i oto, co zobaczył: Strzały pojedyńcze padały z murowanej kuźni, w której oczywiście zamknął się Zajączkowski sam jeden, gdyż towarzysze odrazu go opuścili. Od strony pola, ode drogi i ode wsi otaczał kuźnię łańcuch tyraljerów; zaś między wierzbami, stojącemi nad zamarzłą rzeką, czuwali kozacy. Zajączkowski absolutnie wymknąć się nie mógł.
Nagle strzały ucichły, a we drzwiach kuźni Świrski zobaczył — brudną płachetkę, niby ręcznik.
— Zając poddaje się?... — szepnął Świrski.
Tak widać zrozumieli sytuację oblegający, i ze czterech żołnierzy pobiegło w stronę kuźni. Lecz gdy zbliżyli się na kilkanaście kroków, z kuźni zaczęły padać wystrzały. Jeden z żołnierzy zachwiał się, inni schwycili go pod ręce i cofnęli się do drogi. W wojsku rozległ się złowrogi szmer, łańcuch tyraljerów poruszył się... Widać żołnierze, rozwścieczeni podstępem Zajączkowskiego, chcieli biec do ataku; ale powstrzymali ich oficerowie, i plac boju znowu zaległa taka cisza, jakby nikogo nie było.
„A teraz — co?...“ — pomyślał Świrski. — Oczekiwanie czegoś niezwykłego tak mu ciążyło, że stracił przytomność. Nie był to sen, ani omdlenie, lecz jakby — zatrzymanie myśli.
Z tego stanu obudził go nowy szmer wojska. Kazimierz przetarł oczy i spojrzał. Daleko na drodze ukazała się gromadka jezdnych, którzy skręcili na prawo, a następnie wjechali na wzgórze, naprzeciw kuzienki. Gdy rozsunęli się, Kazimierz zobaczył — odprzodkowaną armatę.
W tej chwili przy kuźni dmuchnął niebieskawy dymek, i padł strzał karabinowy: jeden, drugi, trzeci... To Zajączkowski dał znać, że i on widzi armatę.
Chwila ciszy — i potężny, uroczysty huk zatrząsł chatą, gdzie leżał Świrski, a pocisk armatni wybuchnął o kilkanaście kroków przed kuzienką. Drugi huk — i zleciał kawałek dachu. Trzeci grom — wybił dziurę w ścianie kuźni, z której znowu odpowiedziano strzałami rewolwerowemi.
Świrski zamknął oczy i usłyszał jeszcze pięć piorunów, od których zdawało się, że podskakuje ziemia. Potem zaległa cisza... a potem zaszemrało wojsko... Gdy Kazimierz otworzył oczy, zobaczył na miejscu kuźni kupę gruzów, z pośród których ktoś wydobył czarny przedmiot — niby rękę czy nogę.
„Ten człowiek miał pogrzeb!... — pomyślał Świrski, i sinawe usta złożyły mu się do uśmiechu. — Jeżeli teraz odejdą — marzył dalej — a odejść powinniby, mam do samej Galicji otwartą drogę i — wspomnienia, jakiemi chyba jeszcze nikt się nie pochwalił...“
Istotnie wojsko zaczęło zbierać się w małe kolumny, i armata zjechała ze wzgórza. Nagle Świrski spostrzegł, najdalej o sto kroków od siebie, dwu oficerów, którzy, rozmawiając z grupą kozaków, wskazywali na jego chatę. W Kazimierzu serce bić przestało.
„Chyba wiedzą, że tu jestem?... Czyliżby denuncjowała mnie gospodyni?...“
Od grupy oderwało się czterech kozaków. Jeden, olbrzymi, szpakowaty brunet, szedł naprzód, dwaj inni niezgrabnie wlekli się za nim, czwarty, spóźniwszy się nieco, biegł w eleganckich podskokach, kokieteryjnie unosząc poły szynelu. Miał on minę młodzieńca, zaufanego w swoją piękność, z pod płaskiej furażerki, osadzonej nabakier, sterczał mu duży pukiel jasnych włosów.
Kozacy doszli do chałupy, zaczęli pukać w okienko i we drzwi.
„Możeby zejść?... — pomyślał Kazimierz. — Przecie mam paszport...“
Czuł, że ręce i nogi kamienieją mu, a w piersiach niema jednej fibry, któraby nie drżała.
„Naprawdę możeby zejść? — myślał. — Kto wie, czy mi się i tym razem nie uda?...“
Nagle wyobraził sobie, że ten elegancki kozak z puklem chwyta go za kark i po śniegu ciągnie do oficerów, niby kawał padliny. Wstrząsnął się całem ciałem; przyłożył brauning do prawego ucha i — lekko nacisnął cyngiel... W jego głowie zahuczały dzwony całego świata, kula ziemska rozleciała się na ogniste kawałki i — zaczął się spokój wieczny...
Tymczasem kozacy nie przyszli bynajmniej aresztować Świrskiego; nie wiedzieli nawet, że jest na strychu. Oficerowie wysłali ich po prowjanty, więc, zastawszy drzwi zamknięte, kozacy zaczęli pukać, a gdy im nikt nie otwierał, poszli do innych chałup.
Biedny Kazimierz pośpieszył się i tym razem.