Dzieci kapitana Granta/LII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci kapitana Granta |
Podtytuł | Podróż fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Les enfants du capitaine Grant |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
SKAŁY.
Mozolna przeprawa zaczęła być przewlekłą; dnia 2-go lutego, w sześć dni po odjeżdzie[1], nie widziano jeszcze ze statku wybrzeża Aucklandu. Wiatr jednak był dobry, południowo-zachodni, ale mu prądy przeszkadzały — bryg więc ledwie się posuwał. Morze było niespokojne; źle naciągnięte liny nie utrzymywały masztów, któremi
wstrząsało każde przechylenie statku. Ciężki jego korpus z trudnością się wydobywał na wierzch bałwanów i trzeszczał za każdem ich uderzeniem, którego nie umiał uniknąć. Szczęściem, że się dowódcy nie śpieszyło i nie walczył żaglami — boby całe omasztowanie zwaliło się niewątpliwie. Mógł się więc John Mangles spodziewać, że ta licha budowa dowlecze się do portu bez przypadku; przykro mu tylko było, że jego towarzystwo taką znosić musiało niewygodę na tym brygu.
Przecież ani lady Helena, ani Marja Grant nie narzekały, choć ciągły deszcz zmuszał je do siedzenia w baraku — a tam nie było wygodnie, z powodu braku powietrza i wstrząśnień. To też wychodziły niekiedy na pokład mimo deszczu, dopóki ulewa nie zmuszała ich do odwrotu w za ciasne schronienie, dobre może na towary, ale nie dla podróżnych, a szczególniej podróżniczek.
Towarzysze starali się je rozerwać. Paganel usiłował skrócić czas przez swe opowiadania, ale mu się nic wiodło. Bo istotnie umysły, skołatane myślą powrotu z bezowocnej wyprawy, nie mogły zajmować się opowiadaniem o szczegółach geograficznych, tyczących się pamp argentyńskich albo Australji, ani spostrzeżeniami nad Nową Zelandją. Do tego nieznanego sobie kraju, pełnego smutnego rozgłosu, podążano bez zapału, nie dobrowolnie, lecz pod naciskiem losu.
Najgorsze było położenie Glenarvana. Mało się pokazywał w baraku, nie mógł wytrzymać na miejscu. Jego temperament nerwowy, gorączkowy, nie zdołał się zamknąć między czterema ścianami. Przesiadywał na pokładzie dzień i noc, nic zważając na deszcz i uderzenia fal — to oparty o co, to przechadzając się niespokojnie. Wzrok jego przepatrywał w chwilach jaśniejszego stanu atmosfery. Zdawał się pytać niemych fal, chcieć rozedrzeć gęstą zasłonę mgły i wyziewów wodnych. Nie mógł się poddać rezygnacji, a twarz jego tchnęła bólem ostrym. Człowiekowi szczęśliwemu i potężnemu, jak on, zabrakło naraz szczęścia i władzy.
Nie odstępował go John, znosząc razem z nim przykrości niepogody. Tego dnia właśnie ze szczególniejszą troskliwością badał Glenarvan widnokrąg, jak tylko ukazywała się przerwa we mgle,
zalegającej morze. John zbliżył się do niego.
— Czy Wasza Dostojność chce dojrzeć ziemię?
Glenarvan ruchem głowy odpowiedział przecząco.
— Jednak — ciągnął dalej kapitan — zapewne Wasza Dostojność radby co prędzej wysiąść z tego brygu. Już od trzydziestu sześciu godzin powinnibyśmy widzieć światła Aucklandu.
Glenarvan nie odpowiedział. Patrzył zawsze w przestrzeń, a w owej chwili skierował lunetę pod wiatr, pchający statek.
— Nie w tamtej stronie jest ziemia — rzekł Mangles — trzeba raczej patrzeć w stronę przeciwną.
— Ależ ja nie szukam ziemi — odpowiedział Glenarvan.
— A czegóż, milordzie?
— Mego jachtu! Mego Duncana! — zawołał Glenarvan gniewnie. — Powinienby być w tych stronach i w tych stronach pruć fale morskie, oddając się złowrogiemu zawodowi korsarskiemu! Mam przeczucie, że go spotkam na tej drodze morskiej między Australją
a Nową Zelandją.
— Niech nas Pan Bóg uchroni od spotkania się z nim.
— A to dlaczego?
— Wasza Dostojność zapomniał, jakie jest nasze położenie. Cóżbyśmy zrobili z tym brygiem, gdyby go Duncan ścigać zaczął? Niepodobna nawet uciec na takim statku.
— Ty, Johnie, mówisz o uciekaniu?
— Tak, milordzie! Nie udałoby się nam; bylibyśmy pojmani, dostalibyśmy się w moc tych nędzników, a Ben Joyce dowiódł, że nie uląkłby się zbrodni. Nie idzie mi o moje własne życie, bronilibyśmy się do ostatka. Ale coby było potem? Coby się stało z lady Glenarvan, z Marją Grant?
— Biedne kobiety — szepnął Glenarvan. — Wiesz, John, że mi serce pęka i nieraz napada mnie rozpacz. Zdaje mi się, że nowe nieszczęścia nas spotkają, że niebo z nami walczy. Strach mnie przejmuje. I nie o mnie mi idzie, ale o tych, których kocham, których i ty kochasz.
— Uspokój się, milordzie — odpowiedział John — niema się czego obawiać. Nasz statek nie umie śpieszyć, ale się posuwa. Will Halley, to bydlę, aleć ja tu jestem i jeśli przy zbliżeniu się do brzegów
będę widział, że jest jakie niebezpieczeństwo, wyprowadzę statek na pełne morze. Z tej strony niema się czego obawiać, a przynajmniej bardzo mało. Co innego, gdyby przyszło spotkać się z Duncanem. Niech Bóg od tego uchroni. I jeśli Wasza Dostojność chce go dojrzeć, to niech to będzie raczej dla uniknięcia go, dla uciekania przed nim.
John miał słuszność. Spotkanie się z Duncanem byłoby zgubne dla statku, na którym płynęli; a jednak można się było spodziewać tego spotkania na tem morzu nieprzestronnem, po którem rozbójnicy morscy mogli bez obawy myszkować. Jednak tego dnia jeszcze nie pokazał się jacht i nadeszła już szósta noc od wyjazdu z zatoki Twofold, a dotąd nie zdarzyło się nic z tego, czego się lękał John.
Ale ta właśnie noc miała być okropną. O siódmej godzinie ściemniło się prawie nagle, a niebo było bardzo groźne. Instynkt żeglarski przemógł w Halleyu nad bydlęcem upojeniem. Wyszedł ze swej kajuty, przetarł oczy i wstrząsnął swą potężną głową; potem zaczerpnął obficie powietrza, tak, jak kto inny połknąłby szklanicę wody, żeby się otrzeźwić — i jął się przyglądać omasztowaniu.
Wiatr dął teraz mocniejszy, a zmieniwszy kierunek bardziej od zachodu, pchał okręt wprost ku brzegom zelandzkim. Halley przekleństwami zwołał swoich ludzi, kazał zwinąć żagiel rejowy i zaciągnąć mniejszy. John pochwalał w duchu tę zmianę; postanowił był sobie nie wdawać się z nieokrzesanym dowódcą — pilnował jednak tego, co się dzieje na statku wraz z Glenarvanem. W dwie godziny potem zerwał się wicher. Will Halley dał znów nowe rozporządzenia co do żagli; osada, z pięciu tylko ludzi złożona, niełatwoby je spełniła, gdyby szczęściem reje brygu nie były urządzone na sposób amerykański, co znacznie ułatwiało pracę.
I znów minęły dwie godziny; morze coraz było burzliwsze. Statek wstrząsał się niekiedy od spodu, jakby się tarł o skały. Ale tak źle nie było. Tylko cała budowa statku, zbyt ciężka, nie pozwalała mu wypływać szybko na bałwany. To też tłukły boki jego, a jedno takie uderzenie porwało czółno, przyczepione do boku. John nie zupełnie spokojnie widział to wszystko; każdy inny statek mógłby żartować z fal tych, wcale nie groźnych. Na tym jednak ciężkim
statku można się było obawiać zatonięcia, gdyż przy każdem uderzeniu fali pokład zalewała woda, która, nie znajdując odpływu szybkiego przez luki w burtach, mogła pociągnąć go na dno. Warto byłoby rozrąbać burty siekierą, ale Will Halley nie zgodził się na to. Zresztą groziło statkowi coś gorszego, czemu nie można było zapobiec.
Około północy John Mangles i Wilson, będący na pokładzie od strony wiatru, posłyszeli odgłos niezwykły. Obudził się ich instynkt żeglarski. John chwycił majtka za rękę:
— Słyszysz, jak się fale odbijają.
— Słyszę, fala tłucze o mieliznę.
— I nie dalej jak o dwa węzły od nas.
" — Nie dalej! Wyraźnie jest tam ziemia.
John przechylił się przez burtę, popatrzył na ciemne bałwany i zawołał:
— Sonduj, Wilson, sonduj!
Stojący na dziobie właściciel statku zdawał się niedomyślać nawet stanu rzeczy. Wilson porwał sondę, poskoczył z nią w stronę przedniego masztu i zapuścił ją w wodę. Przy trzecim węźle ołów zatrzymał się na dnie morskiem.
— Trzy sążnie! — krzyknął Wilson.
— Kapitanie — zawołał John, biegnąc ku Willowi — jesteśmy przy skałach podwodnych.
Może i nie widział, jak Will wzruszył na to ramionami. Bądź co bądź poskoczył do steru i zwrócił go wpoprzek, podczas gdy Wilson, cisnąwszy sondę, jął naprowadzać żagiel tak zwany „bocianiego gniazda”, żeby zmusić statek do zawrócęnia.
— W bok wiatru, na pełne morze! — wołał John, usiłując ze swej strony rudlem odeprzeć statek od skał.
W tej chwili Will Halley zrozumiał nakoniec niebezpieczeństwo, ale stracił głowę. Jego majtkowie, napół tylko roztrzeźwieni, nie mogli zrozumieć rozkazów; wreszcie wyrazy jego nie trzymały się
jedne drugich — a sprzeczność rozkazów świadczyła, że ogłupiałemu pijakowi brakło zimnej krwi. Zdziwił się, że ziemia tak blisko, gdy tymczasem sądził, że jeszcze do niej bardzo daleko. Był to rutynista i nic wiecej; to też nie umiał sobie radzić, gdy go fala spędziła z drogi, którą zazwyczaj przebywał.
Nagłe manewry Johna oddaliły statek od skał podwodnych; ale Mangles nie znał położenia — a być mogło, że jest otoczony wieńcem skał. Niech się statek zanurzy przodem lub tyłem, a może dostać do gruntu. Istotnie dał się słyszeć łoskot z prawej strony dzioba
i znów trzeba było zażyć wiatru, żeby się od tego miejsca oddalić. John jął się znów steru i pokierował przód statku inaczej, ale spostrzeżono, że i tu są skały; należało ponownie oddalić się od nich. Trudna to była sprawa ze statkiem źle zbudowanym w chwili, gdy jego żagle były spuszczone. Ale trzeba było próbować. Nowy obrót statku znów powiódł go ku skałom i wkrótce zobaczono pieniące się wały morskie.
Była to chwila niewypowiedzianego niepokoju. Na falach połyskiwała piana. Możnaby powiedzieć, że wystąpiło na nich nagle zjawisko fosforescencji. Morze ryczało, jakby obdarzone głosem, który w starożytności mitologja pogańska przypisywała jego skałom, branym za istoty żywe. Wilson i Mulrady, nachyleni nad kołem sterowem, napierali na nie całą siłą. Niemniej spód statku otarł się o dno morskie.
I w tej chwili dało się czuć uderzenie — statek wpadł między skały, ogromny bałwan podbił go od spodu, popchnął jeszcze dalej, a usuwając się, zmusił do spadnięcia całym ciężarem. Pękły wiązadła, trzymające maszty, statek zachwiał się kilkakrotnie i stanął nieruchomy, pochyliwszy się na prawy bok pod kątem jakich trzydziestu stopni.
Szyby w baraku rozprysły się w kawałki. Podróżni wyskoczyli na pokład, ale nie mogli na nim pozostać bez niebezpieczeństwa, bo fale zamiatały pokład od końca do końca. John wiedział, że statek
silnie osadzony jest na ławicy piasku; żądał więc, by weszli napowrót do baraku.
— Powiedz mi całą prawdę, Johnie! — pytał spokojnie Glenarvan.
— Prawdą jest, żeśmy osiedli na mieliźnie, ale nie zatoniemy. Czy bałwany nie rozbiją statku, to inne pytanie; ale mamy czas radzić sobie.
— Teraz jest północ.
— Tak milordzie, trzeba czekać do rana.
— Czy nie można spuścić czółna na morze?
— Niepodobna na taką falę i w taką ciemnicę. A zresztą, w którem miejscu przybić lądu?
— A więc pozostańmy tu aż do dnia.
Tymczasem Will Halley biegał po pokładzie jak szalony. Majtkowie jego, wyszedłszy z osłupienia, rozbili baryłkę wódki i zaczęli pić. John przewidział, że gdy się popiją, to może przyjść do scen okropnych. Nie można było spodziewać się, że ich powściągnie ich
dowódca. On załamywał ręce i targał sobie włosy, myśląc tylko o ładunku, który nie był zabezpieczony.
— Zgubiony jestem, zrujnowany! — wrzeszczał, biegając od burty do burty.
John nie myślał go pocieszać; kazał się uzbroić swym towarzyszom i być wpogotowiu do odparcia napaści majtków, którzy pijąc, okropnemi miotali przekleństwy.
— Pierwszy z tych nędzników — rzekł zimno major — padnie trupem jak pies, jeśli się tylko zbliży do baraku.
Majtkowie, spostrzegłszy te przygotowania do przyjęcia ich, jak należy, pokręcili się więc w pewnej odległości, jakby badając, czy nie da się co porwać, poczem zniknęli. John nie zajmował się więcej nimi. Czekał tylko dnia niecierpliwie.
Statek był zupełnie nieruchomy; morze uspokoiło się, wiatr przycichał; mógł więc statek wytrzymać przez pewien czas. — Gdy słońce wzejdzie — myślał sobie John — trzeba będzie przypatrzeć się ziemi. Jeśli się okaże, że wylądowanie jest łatwe, to jedyne czółno, jakie jeszcze pozostało, musi przewieźć na brzeg wszystkich. Trzeba będzie odbyć trzy podróże co najmniej, bo na czółnie zmieszczą się tylko cztery osób. Co za szkoda. że fala porwała drugie, większe
czółno!
Tak rozmyślając o położeniu, John nasłuchiwał odgłosu fal, bijących o skały — ale daremnie chciał okiem przebić ciemności. Starał się odgadnąć, jak daleko jest do tej ziemi tak pożądanej i tak strasznej zarazem. Ławy skaliste ciągną się niekiedy o kilka mil od brzegu; czy takie liche czółno, jak to, na które liczyli, wytrzyma dłuższą przeprawę?
Gdy tak John rozmyślał, błagając chmurnego nieba o odrobinę światła, inni podróżni, ufni w jego słowo, spoczywali. Nieruchomość brygu poręczała im spokój kilkogodzinny. Nie słysząc już krzyków osady, upojonej widać na dobre, czerpali siły we śnie dorywczym. O pierwszej po północy głęboka cisza zapanowała na statku, który także spał na piaskowem łożysku.
Gdy o czwartej z rana ukazały się pierwsze oznaki nadchodzącego dnia; oświetlając blado-ciemne tło chmur, John wyszedł na pokład. Na widnokręgu wisiała zasłona mglista; z pomiędzy wyziewów porannych wyzierały zarysy niepewne, ale na znacznej jeszcze wysokości. Morze bałwaniło się lekko przy statku; dalej fale zlewały się z chmurami widnokręgu.
John czekał. Światło wzrastało stopniowo i widnokrąg zaczął się rumienić. Wierzchołki czarne skał ukazały się nad falami; na wodzie spienionej zalśniła nitka świetlna; wyżej w jednym punkcie trysnęła jasność, jakby aureola ogniska, jeszcze ukrytego. I ukazała się ziemia o jakie dziewięć mil (angielskich).
— Ziemia! — zawołał Mangles.
Zbudzeni tym okrzykiem towarzysze wybiegli na pomost i patrzyli w milczeniu w stronę rozjaśnionego widnokręgu — bo ten ląd gościnny, czy wrogi, miał być teraz miejscem ich schronienia.
— Gdzie jest Will Halley? — zapytał Glenarvan.
— Nie wiem, milordzie — odpowiedział John.
— A jego majtkowie?
— I oni gdzieś zniknęli.
— Zapewne leżą gdzie bez duszy upici — dodał major.
— Trzeba szukać — mówił Glenarvan — przecież nie można zostawić ich na tym statku.
Mulrady i Wilson zajrzeli do kajuty, zeszli pod pomost, nawet pod dolny pokład — i w parę minut wrócili, mówiąc, że żywej duszy nie znaleźli.
— Jakto, nikogo? — pytał Glenarvan.
— Czyżby powpadali w morze? — wtrącił Paganel.
— Wszystko to być może — rzekł John, zakłopotany tem zniknięciem osady statku.
Potem, zwracając się ku rufie, rzekł:
— Idźmy do czółna.
Wilson i Mulrady poszli za nim, żeby spuścić czółno na wodę.