Dzieci kapitana Granta/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci kapitana Granta |
Podtytuł | Podróż fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Les enfants du capitaine Grant |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W KTÓRYM JEST TEORJA LUDOŻERSTWA.
Pierwszy środek ratunku, którego chwycił się John Mangles, zawiódł zupełnie. Trzeba więc było bez zwłoki chwycić się drugiego. Niepodobieństwo oswobodzenia statku było widoczne, i jedynem wyjściem z tego położenia było opuszczenie go. Czekać na wątpliwą pomoc było nierozsądkiem i szaleństwem. Zanimby przybył jaki statek, zesłany przez Opatrzność, Macquarte mógł być roztrzaskany. Pierwsza burza, a choćby tylko rozigrane wiatrem morze mogłoby go rzucić dalej na piasek, rozbić, potrzaskać na drzazgi. John chciał się dostać na ląd, nim to nieuniknione zniszczenie statku nastąpi.
Zaproponował więc zbudowanie tratwy dość mocnej, by można było na niej przewieźć podróżnych i dostateczną ilość potrzebnych rzeczy na brzegi Nowej Zelandji.
Nie było tutaj nad czem debatować, lecz należało działać. Wzięto się więc do roboty i, nim noc nadeszła, posunięto się w niej znacznie.
Około godziny ósmej wieczorem, po wieczerzy, kiedy lady Helena i Marja Grant spoczywały na posłaniach w baraku, Paganel i jego przyjaciele, przechadzając się po pokładzie, o ważnych rozmawiali rzeczach. Robert nie chciał się z nimi rozłączyć. Odważny chłopiec słuchał z natężoną uwagą, gotów do poświęcenia się w razie niebezpiecznego przedsięwzięcia.
Paganel spytał Johna, czyby na tratwie nie można płynąć brzegiem aż do Aucklandu, zamiast wysadzać osadę na ląd.
John odpowiedział, że taka żegluga na tak niedokładnym statku jest niepodobieństwem.
— A więc to, czego z tratwą nie możemy próbować, byłoby możebnem na łodzi, która się znajdowała na brygu? — zapytał Paganel.
— Ściśle rzeczy biorąc, możnaby — odpowiedział John — ale pod warunkiem, aby żeglować tylko w dzień, a zatrzymywać się na noc.
— Więc ci nędznicy, którzy nas opuścili...
— Tak, ci nędznicy — odrzekł John Mangles — byli pijani i bodaj czy wśród owej ciemnicy nie przypłacili życiem tego nikczemnego opuszczenia nas.
— Tem gorzej dla nich i tem gorzej dla nas — zauważył Paganel — bo ta łódź byłaby się nam bardzo przydała.
— Więc cóż robić, mój Paganelu — dodał Glenarvan. — Na tratwie dostaniemy się do lądu.
— A ja właśnie chciałbym tego uniknąć — odpowiedział geograf.
— Jakto, miałażby podróż co najwięcej dwudziesto-milowa zastraszyć ludzi, zaprawionych do trudów takich, jakie ponosiliśmy w pampach i w Australji?
— Moi przyjaciele — odpowiedział Paganel — nie wątpię o waszej odwadze i męstwie: te dwadzieścia mil byłyby niczem w każdym innym kraju, ale nie w Nowej Zelandji. Nie posądzicie mię o tchórzostwo, bo wszakże ja to pierwszy poprowadziłem was do Ameryki i Australji; lecz tutaj, powtarzam, lepiej na wszystko się narazić, niż zapuszczać się w ten kraj zdradziecki.
— Raczej na wszystko się odważyć, niż narażać się na śmierć niechybną na tym statku, osiadłym na mieliźnie — odrzekł John Mangles.
— Czegoż się tak obawiać mamy w Nowej Zelandji? — zapytał Glenarvan.
— Dzikich — odpowiedział Paganel.
— Dzikich? — powtórzył Glenarvan. — Czy nie można ich uniknąć, trzymając się wybrzeża? Zresztą utarczka z kilku nędznikami nie może kłopotać dziesięciu Europejczyków dobrze uzbrojonych i gotowych do boju.
— Nie o nędznikach jest tu mowa — rzekł Paganel, potrząsając głową. — Nowo-Zelandczycy są to straszni ludzie, którzy toczą walkę z władzą angielską, biją się z najeżdzcami[1], zwyciężają ich często, a zawsze zjadają.
— Ludożercy — zawołał Robert — ludożercy!
Potem słyszano go, jak szeptał: — Moja siostra! Pani Helena!
— Nie obawiaj się niczego, moje dziecko, nasz przyjaciel Paganel przesadza! — odezwał się Glenarvan dla uspokojenia chłopca.
— Bynajmniej nie przesadzam — odrzekł Paganel. — Robert dowiódł, że jest mężczyzną, nie ukrywam więc przed nim prawdy. Nowo-Zelandczycy są najokrutniejsi, jeżeli już nie najżarłoczniejsi ze wszystkich ludożerców. Pożerają wszystkich, których w swe ręce dostaną. Wojna jest dla nich polowaniem na wyśmienitą zwierzynę, która zowie się człowiekiem, i przyznać należy, że to jest jedyna wojna logiczna. Europejczycy zabijają i grzebią swych nieprzyjaciół —
dzicy zabijają i jedzą swoich wrogów; a mój współrodak Toussenel utrzymuje, że złe nietyle polega na upieczeniu nieprzyjaciela, gdy już nie żyje, ile na zabiciu go, gdy nie chce umierać.
— Paganelu — rzekł major — byłoby o czem rozprawiać, ale nie pora po temu. Czy to jest logiczne czy nie, aby być zjedzonym, nie chcemy, by nas zjedzono. Lecz czemuż to jeszcze chrystjanizm nie wytępił ludożerstwa?
— Czy sądzisz, że wszyscy Nowo-Zelandczycy są chrześcijanami? — odrzekł Paganel. — Tylko mała ich liczba, a misjonarze są i teraz jeszcze bardzo często ofiarami tych bydląt. Niedawno umęczyli ze strasznem okrucieństwem czcigodnego Walknera. Maorysi go powiesili, kobiety ich wyłupiły mu oczy, wypito jego krew, zjedzono jego mózg. Morderstwo to zdarzyło się w roku 1864, w Opotiki, o kilka mil od Aucklandu, w oczach, że tak powiem, władz angielskich. Wieków potrzeba, moi przyjaciele, by zmienić naturę jakiego plemienia ludzi. Maorysi pozostaną jeszcze długo tem czem byli. Cała ich historja na krwi się opiera. Ileż to pomordowali osad okrętowych i pożarli, począwszy od żeglarzy Tasmana, aż do marynarzy Hawesa! I to nie mięso białych obudziło w nich ten apetyt. Na długi już czas przed przybyciem Europejczyków Zelandczycy szukali w zbrodniach rozkoszy zaspokojenia podniebienia. Niejeden podróżnik był obecny ucztom tych ludożerców, na które zaproszeni przybywali bynajmniej nie dla nasycenia głodu, ale dla zjedzenia delikatnej potrawy, naprzykład kęska mięsa z kobiety lub dziecka.
— Czy tylko nie zawdzięczamy większej części tych wieści bujnej wyobraźni podróżników? — zauważył major. — Oni tak lubią rozprawiać o niebezpiecznych krajach i żołądkach ludożerców!
— To i ja przesadzam — odpowiedział Paganel. — Ale ludzie godni wiary, jak misjonarze: Kendall, Mordsen, kapitanowie: Dillon, d'Urville, Laplace i inni jeszcze tak opowiadali, a ja powinieniem wierzyć i wierzę w ich opisy. Zelandczycy są z natury okrutni. W razie śmierci swojego naczelnika, składają ofiary w ludziach. Utrzymują, że tym sposobem łagodzą gniew nieboszczyka, który mógłby szkodzić żyjącym i że zarazem przygotowują mu służbę do drugiego życia!
Ale ponieważ po zamordowaniu zjadają tę służbę pośmiertną, trzeba więc przypuścić, że raczej żołądek, niż przesąd, kieruje ich postępowaniem.
— Jednak — rzekł John Mangles — przypuszczam, że religja gra ważną rolę w ludożerstwie. Dlatego też ze zmianą religji następuje i zmiana obyczajów.
— Dobrze, przyjacielu Johnie — odpowiedział Paganel — dotknąłeś ważnej kwestji, początku ludożerstwa. Czy religja, czy też głód posunął ludzi do wzajemnego zjadania się, o tem niema co rozprawiać w tej chwili. Na pytanie: dlaczego ludożerstwo istnieje, niema jeszcze odpowiedzi; ale istnieje, a fakt to dość ważny, by zastanawiać się nad nim.
Paganel miał słuszność. Ludożerstwo stało się chorobą chroniczną w Nowej Zelandji, tak, jak na wyspach Fidżi i w cieśninie Torresa. Przesąd wpływa widocznie na te wstrętne zwyczaje, ale ludzie ludzi
zjadają i dlatego także, że są głodni, a często nie mają zwierzyny. Dzicy zaczęli z początku jeść ciało ludzkie dla zaspokojenia głodu; potem kapłani ujęli w pewne prawidła i uświęcili te potworne przyzwyczajenia. Posiłek stał się obrzędem — ot i wszystko.
Zresztą u Maorysów nic naturalniejszego, jak zjadać się wzajemnie. Misjonarze zadawali im częste pytania co do ludożerstwa. Pytali ich, dlaczego pożerają swych braci — na co im odpowiadali naczelnicy, że ryby zjadają ryby, psy zjadają ludzi—- ludzie jedzą psy, a psy pożerają się wzajemnie. W ich teogonji nawet jest podanie, że jakiś bożek zjadł drugiego boga. Przy takich przykładach, jak oprzeć się przyjemności pożerania się nawzajem?
Zelandczycy utrzymują także, że pożerają ciało umarłego nieprzyjaciela, niszczą jego część duchową i odziedziczają jego duszę, siłę i odwagę, za których siedzibę uważają szczególniej mózg, i który z tego powodu podawany bywa na ich ucztach, jako najwyśmienitsza potrawa.
Jednakże Paganel słusznie twierdził, że zmysłowość, a nadewszystko potrzeba pobudza Zelandczyków do ludożerstwa i to nietylko dzikich w Oceanji, ale i dzikich w Europie.
— Tak — dodał — ludożerstwo długo istniało między przodkami ludów najwięcej ucywilizowanych i nie bierzcie tego za przymówkę, ale szczególniej u Szkotów.
— Naprawdę? — spytał Mac Nabbs.
— Tak, majorze — odrzekł Paganel. — Przeczytaj niektóre ustępy świętego Hieronima o Atticolach w Szkocji, a pojmiesz, czem byli twoi przodkowie. Nie zapuszczając się w ciemne czasy historyczne, toć za panowaniaElżbiety, w czasie kiedy Szekspir marzył o swym Shylocku, Sawney Bean, bandyta szkocki, ścięty był za zbrodnię ludożerstwa. I jakąż była jego pobudka do jedzenia ciała ludzkiego? Czy religja? Nie, głód!
— Głód? — powtórzył pytająco John Mangles.
— Głód — odpowiedział Paganel — a nadewszystko ta potrzeba, jaką czują istoty żywiące się mięsem, odświeżania ciała i krwi swej azotem, zawartym w materji zwierzęcej. Dla czynności płuc starczy pożywanie roślin bulwiastych i mączystych; ale kto chce być silnym i czynnym, powinien szukać części pożywniejszych, które wzmacniają muskuły. Dopóki Maorysi nie zostaną członkami Towarzystwa Jaroszów, to jest ludzi, żywiących się wyłącznie pokarmami roślinnemi, będą jedli mięso, a więc mięso ludzkie.
— Czemu nie mięso zwierząt? — zawołał Glenarvan.
— Bo nie mają zwierząt — odrzekł Paganel — a trzeba o tem wiedzieć, nie dla uniewinnienia ich, lecz dla zrozumienia ich zwyczajów ludożerczych. Zwierzęta czworonożne, a nawet ptaki, rzadko się ukazują w tym kraju niegościnnym: to też, Maorysi zawsze żywili się mięsem ludzkiem. Są tam nawet „pory do jedzenia ludzi”, tak jak w krajach cywilizowanych pory właściwe do polowania. Wtenczas to rozpoczynają się wielkie obławy, to jest długie wojny, i całe plemiona idą na stół zwycięzcy.
— Więc podług ciebie, Paganelu — wtrącił Glenarvan — ludożerstwo nie przestanie istnieć aż do czasu, w którym barany, woły i wieprze rozmnożą się na łąkach Nowej Zelandji?
— To widoczne, mój kochany lordzie, i jeszcze potrzeba będzie wielu lat, aby Maorysi odzwyczaili się od mięsa ludzkiego, które przekładają nad wszelkie inne; bo synowie będą przez długi czas lubowali się w tem, co przyjemne było dla rodziców. Jeśli im mamy wierzyć, to mięso ludzkie ma smak wieprzowiny, lecz więcej łechce powonienie. Mięso białych mniej im smakuje, gdyż biali używają do potraw soli, która nadaje ich ciału smak odrębny i czyni je mniej pożądanem dla znawców.
— Wybredni są — dodał major — ale niech sobie będzie mięso białych czy czarnych; jakżeż je dzicy jedzą, surowe czy gotowane?
— Chyba jest to zupełnie obojętne, panie Mac Nabbs! — zawołał Robert.
— Jakto, mój chłopcze? — odpowiedział poważnie major. — Jeżeli kiedykolwiek mam kończyć życie pod zębami ludożercy, to już wolę być ugotowany.
— Dlaczego?
— Żeby mieć pewność, że nie będę zjedzony żywcem.
— Tak majorze — powiedział Paganel — a jeżeliby cię ugotowano żywcem?
— Doprawdy — rzekł major — nie chciałbym wybierać.
— Bądź co bądź, dowiedz się, Mac Nabbsie, a może nawet będzie ci przyjemnie — mówił Paganel — że Nowo-Zelandczycy jedzą mięso ludzkie tylko ugotowane lub wędzone. Są to smakosze, doskonale znający się na kuchni... Ale doprawdy! Myśl, że można być zjedzonym, dziwnie mi jest nieprzyjemna. Skończyć istnienie w żołądku dzikiego człowieka! Fi!...
— Koniec końców wynika z tego wszystkiego, żeśmy się powinni strzec, aby nie popaść w ich ręce; a z drugiej strony miejmy nadzieję, że przyjdzie dzień, w którym chrześcijaństwo obali ten potworny zwyczaj.
— Tak — odpowiedział Paganel — powinniśmy się tego spodziewać; ale wierzajcie mi, że gdy dziki już raz skosztuje mięsa ludzkiego, to trudno mu będzie się go wyrzec. Przekonać się o tem możecie z dwu następujących faktów.
— Słuchamy cię, Paganelu — rzekł Glenarvan.
— Pierwszy fakt jest zapisany w kronikach Zgromadzenia Jezuitów w Brazylji. Misjonarz portugalski spotkał raz pewną starą Brazyljankę, tak chorą, iż jej zaledwie kilka dni życia pozostało. Jezuita nauczył umierającą zasad chrześcijaństwa, które ona przyjęła z zupełną uległością, a po udzieleniu jej posiłku duchowego, pomyślał o pokrzepieniu ciała, ofiarowując swej penitentce kilka przysmaków europejskich. „Niestety! — rzekła stara — mój żołądek nie zniesie żadnego pożywienia; na jedną tylko rzecz mam ochotę — lecz na nieszczęście niepodobna jej dostać. — Cóż takiego? — spytał jezuita. — Ach mój synu! Jest to rączka małego chłopczyka! Zdaje mi się, żebym ją nawet z kostkami pogryzła z największą przyjemnością”.
— I to ma być smaczne? — zapytał Robert.
— Drugi fakt odpowie ci na to pytanie — rzekł Paganel.
— Pewien misjonarz przedstawiał ludożercy całą szkaradę zwyczaju, sprzecznego nawet z prawami Boskiemi. — A zresztą musi to nawet być bardzo niesmaczne — dodał. — Ach mój ojcze! — odpowiedział dziki, spoglądając na misjonarza pożądliwym wzrokiem —