<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LV.

PRZYBYCIE DO ZIEMI, KTÓREJ UNIKNĄĆ NALEŻAŁO.

To, co Paganel opowiadał o Nowo-Zelandczykach, było prawdziwe; o ich okrucieństwie nie można było wątpić. Niebezpiecznie zatem było wysiąść na ląd. Ale gdyby to niebezpieczeńswo[1] sto razy było większe, trzeba było narazić się na nie. John wiedział dobrze, że trzeba co prędzej opuścić statek, który niedługo już wytrzyma. Pomiędzy dwoma niebezpieczeństwami, z których jedno było niezawodne, a drugie prawdopodobne, trudno było się wahać z wyborem. Nie można zaś było rozsądnie liczyć na to, że trafi się statek, na który podróżni mogliby się przesiąść. Macquarie zeszedł z drogi, którą płyną okręty, zdążające do Nowej Zelandji. Płyną albo powyżej, do Aucklandu, albo poniżej, do New-Plymouth. A Macquarie uwiązł właśnie pomiędzy temi dwoma punktami, niedaleko pustych brzegów Ika-Na-Maoui. Stolica ta jest niebezpieczna i złego używa rozgłosu. Statki nie lubią do niej się zbliżać; a jeśli je tam wiatr poniesie, to starają się co prędzej od niej oddalić.
— Kiedyż się tam udamy? — spytał Glenarvan.
— Jutro z rana o 10-ej — odpowiedział John — zacznie się przypływ, który poniesie nas ku ziemi.
Nazajutrz, 5-go lutego, o ósmej godzinie z rana budowa tratwy była skończona. John zwrócił całą troskliwość na jej urządzenie. To, co było dostateczne do przewiezienia kotwic, nie mogło być dobre dla podróżnych i zapasów, które z sobą wziąć mieli. Trzeba było coś mocnego, dającego się kierować i zdolnego wytrzymać na morzu podczas dziewięciomilowej przeprawy. Trzeba było użyć do tego masztów. Wilson i Mulrady jęli się roboty. Wiązania masztów u dołu rozebrano, a wielki maszt, ścięty siekierą, rozbił padając prawą burtę brygu. Macquarie wyglądał ogołocony z masztów, jak ponton. Pospuszczano na wodę popiłowane bale, powiązano je silnie, a w przedziałach spodu umieszczono próżne baryłki, żeby pomogły całej konstrukcji do unoszenia się na wodzie.
Na tym pierwszym pokładzie Wilson ułożył drugi, nieścisły,żeby się woda na nim zatrzymywać nie mogła, gdyby fale zalewały, i żeby podróżni nie potrzebowali stać w wodzie. Zrobiono wreszcie z czego się dało rodzaj obramowania tratwy, żeby ją uchronić od napływu fal większych.
Wiatr zapowiadał się pomyślny tego ranka; John więc kazał postawić w środku maszt niewielki i przywiązać do niego żagiel. Szeroka drygawka, umieszczona na tyle tratwy, miała służyć do kierowania nią, jeśliby wiatr nadał jej szybkość odpowiednią. Taka tratwa mogła przy sprzyjających okolicznościach oprzeć się zwykłym falom morskim; ale czy wytrzyma, czy da się kierować, jeśli się wiatr odwróci? To wielkie pytanie.
O dziewiątej rozpoczęto ładowanie.
Przedewszystkiem umieszczono żywności tyle, żeby jej starczyło aż do Aucklandu, bo nie było co liczyć na znalezienie czegoś na tej niewdzięcznej ziemi.
Niewielkie były to zapasy. Reszta solonych mięsiw, które zabrano z sobą, wsiadając na Macquarie, i mało co więcej. Musiano pomnożyć to sucharami okrętowemi i dwoma baryłkami ryb solonych, czem Olbinet był bardzo zgorszony. Wszystkie prowizje umieszczono w skrzynkach, które zamknięto hermetycznie, żeby się do nich woda morska nie dostała, i dobrze przywiązano do masztu na tratwie. W suchem też miejscu złożono broń i amunicję, bo szczęściem karabinów i rewolwerów nie brakowało.
Wzięto też mniejszą kotwicę na przypadek, gdyby się nie dało dosięgnąć brzegu za jednym przypływem morza i trzeba było wyczekać na drugi.
O dziesiątej zaczęło morze przybierać, wiatr dął północno-zachodni, więc przyjaźny dla podróżnych; falowanie też morza było niewielkie.
— Czyśmy gotowi? — zawołał John Mangles.
— Najzupełniej, kapitanie — odpowiedział Wilson.
— A więc siadajmy.
Lady Helena i Marja zeszły na tratwę po drabinie ze sznurów i zajęły miejsce przy maszcie, na skrzyniach z zapasem żywności; inni umieścili się naokoło. Wilson jął się drygawki sterowniczej, John stanął przy żaglu, a Mulrady odciął linę, przytrzymującą tratwę przy brygu. Rozwinięto żagiel i tratwa powoli ruszyła z prądem wody ku brzegom.
Do brzegu było około dziewięciu mil angielskich. Przestrzeń tę przebyłoby we trzy godziny dobre czółno, ale nie tratwa. Jeśli wiatr dotrwa, to może za jednym przypływem morza dałoby się dobrnąć do lądu; gdyby jednak ustał, to odpływ porwie statek znów ku morzu i trzeba będzie zapuścić kotwicę, a i czekać na nowy przypływ. Była to sprawa dosyć kłopotliwa dla Johna.
Miał jednak nadzieję, że się podróż uda odrazu. Wiatr dął silnie, a że morze miało jeszcze przez kilka godzin przybierać, około trzeciej możnaby dotrzeć do brzegu. Jeśli nie, to trzeba będzie czekać.
Początek drogi był pomyślny. Wierzchołki skał i ławic ginęły pod wodą, wzbierającą coraz więcej; trzeba było wielkiej baczności i nie mniejszej zręczności, by nie potrącić o te ukryte zawały statkiem niedołężnym, nie dającym się łatwo i nagle skierować.
Już nadeszło południe, a jeszcze pięć mil dzieliło tratwę od brzegu. Powietrze było dosyć jasne i można było widzieć. ważniejsze wyniosłości na ziemi. Od północno-wschodu zarysowała się góra 2500 stóp wysokości. Góra ta posiadała kształt dziwny: jakby skrzywiony profil małpiej twarzy, osadzony na wygiętej szyi. Była to Pirongia, góra leżąca na samym trzydziestym ósmym równoleżniku, jak wskazywała mapa.
O wpół do pierwszej Paganel zauważył, że wszystkie skały skryły się już pod wodę.
— Wyjąwszy jednej — rzekła lady Helena.
— Której, pani? — zapytał Paganel.
— Oto tej — odparła lady Helena, wskazując punkt czarny w odległości mniej więcej mili.
— To prawda! — rzekł Paganel. — Uważajmyż dobrze, gdzie ona leży, żeby o nią nie uderzyć, gdy się schowa pod wodę.
— Leży zupełnie nawprost północnego krańca góry; Wilsonie, uważaj, aby ją ominąć.
— Dobrze, kapitanie — odparł Wilson, napierając na drygawkę z całych sił.
W pół godziny upłynęli jeszcze z pół mili; ale dziwna rzecz, punkt czarny ciągle wystawał nad wodą.
John zaczął mu się bacznie przyglądać, ażeby zaś lepiej widzieć, wziął perspektywę od Paganela.
— To nie jest skała — rzekł, przypatrzywszy się dobrze — to coś pływającego; wznosi się i opada z falą.
— Może kawał masztowizny z Macquarie — odgadywała lady Helena.
— Nie — rzekł Glenarvan — żadna część okrętu nie mogłaby popłynąć tak daleko.
— Poczekajcie! — zawołał John. — Już wiem! To czółno.
— Czółno brygu! — rzekł Glenarvan.
— Tak milordzie, czółno brygu, do góry dnem wywrócone!
— Nieszczęśliwi — krzyknęła lady Helena — zginęli!
— Tak, pani — rzekł John — i musieli zginąć, bo pomiędzy temi skałami, na morzu wzburzonem i w noc ciemną, narażali się na śmierć niezawodną.
— Niech się Bóg zlituje nad nimi! — szepnęła Marja Grant.
Wszyscy milczeli chwil kilka. Patrzyli na ten słaby statek, do którego się zbliżali. Przewrócił się widocznie o cztery mile od brzegu i zapewne nikt z tych, którzy na nim byli, nic ocalał.
— Ale to czółno może się nam przydać — rzekł Glenarvan.
— Zapewne — odparł John. — Wilsonie, skieruj tratwę ku niemu.
Zmieniono kierunek, ale wiatr przycichał i zaledwie około godziny drugiej zbliżono się do łodzi. Mulrady, stojąc na przodzie tratwy, nie dopuścił uderzenia jej o czółno, do którego bokiem dotarła.
— Czy jest co w niem? — pytał John Mangles.
— Nic niema, a burty są strzaskane — rzekł Mulrady.
— Więc się na nic nie przyda? — pytał major.
— Nanic — rzekł John. — Chyba na opał.
— Szkoda — wtrącił Paganel — bo moglibyśmy na niem popłynąć do Aucklandu.
— Cóż robić — odparł John — musimy sobie radzić inaczej. A wreszcie na morzu niespokojnem wolałbym naszą tratwę, niż tak lichą łódź. Dosyć było byle uderzenia, żeby się popsuła. Nie mamy tu co dłużej robić. W drogę, Wilsonie, prosto do brzegu.
Woda miała się wznosić jeszcze blisko przez godzinę i można było posunąć się o jakie dwie mile dalej. Ale wiatr ustał prawie zupełnie i zdawało się, że obróci się od ziemi. Tratwa stanęła, a nawet wkrótce zaczęła się cofać, niesiona prądem dpływającej wody. Nie można było się wahać ani chwili.
— Kotwica! — krzyknął John.
Mulrady przewidział ten rozkaz i natychmiast zarzucił kotwicę na wodzie głębokości pięciu sążni. Statek, niesiony odpływem, cofnął się jeszcze ze dwa sążnie, ale go lina kotwiczna wstrzymała; stanął, przodem zwrócony do lądu. Żagiel zwinięto i zaczęto się gotować do dosyć długiego postoju.
Istotnie, zaledwie około dziewiątej wieczorem morze miało znów przybierać, że zaś John ani myślał puszczać się dalej nocą, trzeba więc było czekać do piątej z rana. Ziemia znajdowała się już w odległości niespełna trzech mil.
Morze falowało dosyć silnie i zdawało się bić ku brzegom. To też Glenarvan, dowiedziawszy się, że noc mają spędzić na miejscu — zapytał Johna, czemu nie korzysta z tej fali, żeby się podsunąć jeszcze do brzegu.
Wasza Dostojność się myli — rzekł kapitan — to tylko złudzenie optyczne. Fala zdaje się sunąć naprzód, a istotnie stoi na miejscu. To tylko wahanie się cząstek płynnych i nic więcej. Proszę rzucić kawałek drzewa pomiędzy te ruchome fale, aby się przekonać, iż się nie poruszy, dopóki nie nastąpi odpływ morza. Musimy więc być cierpliwi.
— I zjeść obiad — dodał major.
Olbinett wydobył ze skrzyni kilka kawałków suszonego mięsa i dwanaście sucharów, a chociaż rumienił się za tak skromny posiłek, wszyscy przyjęli go mile, nie wyłączając pań, jakkolwiek nagłe podskoki fal morskich nie zaostrzały im bynajmniej apetytu.
W istocie tratwa, podrzucana falami, wstrząsała się gwałtownie. Niekiedy zdawało się, iż uderza o wierzchołek skały podwodnej, tak gwałtowne były uderzenia fal krótkich i kapryśnych. Lina kotwiczna, szarpana ustawicznie, usłabiała się bardzo i John co pół godziny wzmacniał ją tu i owdzie. Bez tej ostrożności byłaby się niezawodnie zerwała, a statek, zdany na łaskę bałwanów, byłby porwany na pełne morze, gdzie musiałby zatonąć. Łatwo więc było pojąć troski Johna — bo tak w razie zerwania się liny, jak i puszczenia kotwicy, mogliby być narażeni na wielkie niebezpieczeństwo. Noc się zbliżała. Tarcza słoneczna koloru krwistego, przedłużona łamaniem się światła, kryła się już poza widnokrąg. Kraniec wody na zachodzie lśnił się, jakby pokryty łuską srebrną, a prócz szkieletu Macquarie, nieruchomo stojącego na mieliznie, widać było tylko niebo i wodę.
Nagły zmierzch o kilka minut zaledwie poprzedził zupełną ciemność i wkrótce ląd, stykający się wdali z widnokręgiem od wschodu i północy, zniknął pod zasłoną nocy.
Jakże okropne było położenie rozbitków, na wąskiej tratwie, wśród ciemności otaczającej ich zewsząd! Jedni popadli w drzemkę niespokojną, przerywaną strasznemi snami; inni oka zmrużyć nie mogli — a wszyscy nazajutrz byli jak zbici po tej nocy męczącej.
Wraz z przypływem morza o 4-ej z rana, zerwał się wiatr od morza. Czas naglił i John rozkazał przygotować się do drogi. Chciano podnieść kotwicę, lecz zęby jej tak zagłębiły się w piasek, że bez windy, przy pomocy samych tylko bloków i sznurów, niepodobna jej było wyrwać. Pół godziny upłynęło na próżnych usiłowaniach. John, chcąc wyruszyć co prędzej, kazał odciąć linę, zostawiając kotwicę zapuszczoną w morze, choć przez to tracił środek zatrzymania się na miejscu, gdyby przypływ morza nie poniósł jeszcze tratwy do brzegu. Nie chciał jednak zwlekać dłużej, i jedno uderzenie siekiery oswobodziło statek, zdając go na wolę wiatrów.
Rozwinięto żagiel. Wolno zbliżano się ku ziemi, która, jak szara masa, rysowała się na tle nieba oświetlonego promieniami wschodzącego słońca. Ominięto zręcznie skały podwodne, lecz przy niepewnym i coraz słabiej wiejącym wietrze, tratwa zdawała się zwalniać biegu i nie dążyć ku brzegowi. Ileż trudów trzeba było zwalczyć, aby przybić do Nowej Zelandji, tak strasznej i niebezpiecznej dla przybywających!
O siódmej jednakże ziemia była już oddalona nie więcej, jak o milę angielską. Brzeg jej najeżony skałami niezmiernie był urwisty i trzeba było upatrzyć miejsce stosowne do wylądowania. Wiatr słabł ciągle, nakoniec ustał zupełnie; opadł bezwładny żagiel i uderzył o maszt. John kazał go zwinąć. Tylko fale unosiły teraz tratwę ku brzegowi, a olbrzymie rośliny morskie utrudniały tę przeprawę.
O ósmej tratwa prawie się już nie poruszała, a ponieważ nie było kotwicy do zarzucenia, odpływ z łatwością mógł ją popchnąć na pełne morze. John, zacisnąwszy pięści, z rozpaczą w sercu spoglądał dzikim wzrokiem na brzeg nieprzystępny.

Na szczęście — prawdziwe szczęście w tej chwili — uczuto nagle wstrząśnienie i tratwa stanęła, osiadając na mieliźnie o 25 sążni od brzegu.
Glenarvan, Robert, Wilson i Mulrady skoczyli do wody. Tratwę przywiązano linami do skał sąsiednich; kobiety przeniesiono na ląd, nie zmoczywszy ani jednej nitki ich odzienia, i wkrótce wszyscy, zaopatrzeni w broń i żywność, stanęli na groźnych brzegach Nowej Zelandji.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niebezpieczeństwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.