<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LVI.

STAN KRAJU, W KTÓRYM ZNALEŹLI SIĘ PODRÓŻNI.

Glenarvan pragnął co prędzej dostać się do Aucklandu, lecz zbierające się od rana chmury spłynęły około 10-ej deszczem ulewnym. Zamiast więc udać się w drogę, trzeba było myśleć o schronieniu. Wilson w samą porę wynalazł grotę, wyżłobioną przez wodę w skałach bazaltowych, i podróżnicy schronili się tam z bronią i zapasami. Mnóstwo zeschłych roślin morskich, zaniesionych tam przez fale, zastąpiło posłanie. Przy wejściu do groty ułożono i zapalono stos drzewa, przy którym wszyscy osuszyli przemokłe odzienie. John wnosił po gwałtowności deszczu, że niedługo potrwa — lecz się omylił.
Godziny upływały bez żadnej zmiany, a o 11-ej zerwał się wiatr i zwiększał gwałtowność burzy. Cóż było robić? Szaleństwem byłoby puszczać się w drogę, bez przewodnika, w czasie takiej nawałnicy. Zresztą dosyć było kilku dni na dojście do Aucklandu, i gdyby tylko krajowcy nie nadeszli, to mniejsza o dwunastogodzinną zwłokę.
W czasie tego przymusowego odpoczynku rozmowa toczyła się o wypadkach wojny, której teatrem była wówczas Nowa Zelandja. Lecz aby należycie zrozumieć i ocenić okoliczności, w których znajdowali się rozbitkowie z Macquarie, trzeba obeznać się z historją walki, zalewającej krwią wyspę Ika-Na-Maoui.

Od czasu przybycia Abla Tasmana do cieśniny Cooka, dnia 1 grudnia 1642 r., Nowo-Zelandczycy, odwiedzani często przez okręty europejskie, pozostali wolni na niezależnych swych wyspach. Żadna potęga europejska nie pomyślała o opanowaniu archipelagu, królującego na oceanie Spokojnym. Misjonarze tylko, osiedlający się w rozmaitych punktach, rozsiewali w tych okolicach nasiona cywilizacji chrześcijańskiej. Niektórzy z nich jednak, mianowicie anglikanie, starali się namówić wodzów zelandzkich do uznania nad sobą władzy Anglji; a nawet, podszedłszy ich zręcznie, wymogli podpis na liście do królowej Wiktorji, z prośbą o opiekę. Przenikliwsi z wodzów przewidywali całą niedorzeczność podobnego postępowania, a jeden z nich, narysowawszy na liście, zamiast podpisu, deseń, w który był tatuowany, wyrzekł następujące słowa prorocze: „Zgubiliśmy kraj nasz; wkrótce cudzoziemiec go opanuje, a nas zamieni w niewolników”.
Lecz najbardziej ze wszystkiego zajmujące było polowanie na kangury.
W istocie, 29 stycznia 1840 r., korweta Herald wpłynęła do zatoki, położonej na północy Ika-Na-Maoui, a kapitan Hobson wylądował w wiosce Kerra-Reka. Zgromadzono mieszkańców w kościele protestanckim i odczytano im pełnomocnictwa, w które kapitan Hobson zaopatrzony był przez rząd angielski w imieniu królowej. Piątego stycznia znamienitszych wodzów zelandzkich wezwano do rezydenta angielskiego, do wioski Paia. Kapitan Hobson starał się nakłonić ich do uległości, mówiąc, że królowa wysłała wojska i okręty dla ich obrony, że prawa ich będą poszanowane, a wolność zabezpieczona. Posiadane jednak przez nich ziemie miały należeć do królowej Wiktorji, której powinni byli je odprzedać.

Większość wodzów nie chciała się zgodzić na tak ciężkie warunki; ale obietnice i podarki więcej miały wpływu na te dzikie natury, niż górne słowa kapitana Hobsona, i zajęcie ziemi zatwierdzono.
Od tego to 1840 r. aż do dnia, w którym Duncan opuścił zatokę Clyde, cóż tam zaszło ważnego? Co zaszło, o tem wiedział Jakób Paganel i o wszystkiem mógł objaśnić swych towarzyszy.
— Nowo-Zelandczycy — mówił, zarzucony pytaniami przez lady Helenę — to ludzie odważni, którzy uległszy na krótko, opierają się wszelkiemi siłami zaborom Anglji. Pokolenia Maorisów dzielą się na klasy, jak dawni Szkoci; są pośród nich znaczne rodziny, uznające nad sobą władzę wodza, baczącego pilnie na względy przynależne jego osobie. Ludzie tej rasy są dumni i waleczni; jedni wysokiego wzrostu, lśniących włosów, podobni są do Maltańczyków i żydów z Bagdadu; drudzy niżsi, krępi, przypominający Mulatów, nieprzystępni są i wojowniczego ducha. Mieli oni sławnego wodza, Hihi, prawdziwego Vercingetorixa. Nic dziwnego, że wojna z Anglikami trwa długo na wyspie Ika-Na-Maoui, bo mieszka tam mężne plemię Wajkatów, których William Thompson podnieca do obrony swych posiadłości.
— Czy więc Anglicy nie są panami główniejszych miejscowości w Nowej Zelandji? — zapytał John Mangles.
— Są bezwątpienia, mój kochany Johnie — odpowiedział Paganel. - Po zajęciu wysp przez kapitana Hobsona, który mianowany był gubernatorem, utworzyło się stopniowo, od 1840 do 1862 roku, dziewięć kolonij w najdogodniejszych punktach. Stąd powstało tyleż prowincyj. Cztery z nich, t. j. prowincje: Auckland, Taranaki, Wellington i Hawkes-Bay — powstały na wyspie północnej; a pięć t. j. Nelson, Malborough, Canterbury, Otago, Southland — na południowej. Ludność ich wynosi 180,346 mieszkańców. Ważne i handlowe miasta wyrosły zewszechstron; a gdy staniemy w Auckland, sami podziwiać będziecie piękne położenie tego Koryntu południowego, panującego nad wąskim przesmykiem, rzuconym nakształt mostu, na ocean Spokojny, a który liczy 12 tysięcy mieszkańców. Na zachodzie jest New- Plymouth, na wschodzie Abuhiri, na południu Wellington; są to już miasta kwitnące i uczęszczane. Na wyspie Tavai-Pounamon trudno byłoby wam zrobić wybór pomiędzy miastem Nelson, tem Montpellier antypodów, tym ogrodem Nowej Zelandji, a miastami Picton nad cieśniną Cooka, Christchurch, Invercargill i Dunedin, położonemi w prowincji Otago, dokąd przybywają ciągle poszukiwacze złota, ze wszystkich stron świata. Pamiętajcie, że nie mówię tu o gromadzie lepianek, o nagromadzeniu rodzin dzikich, lecz o rzeczywistych miastach, w których są porty, katedry, banki, ogrody botaniczne, muzea historji naturalnej, towarzystwa aklimatyzacyjne, dzienniki, szpitale, zakłady dobroczynne, instytuty filozoficzne, loże wolnych mularzy, kluby, teatry i pałace wystawy powszechnej, zupełnie jak w Londynie lub Paryżu. I jeżeli pamięć mnie nie zawodzi, to w tym właśnie roku 1865, może nawet w chwili, gdy to mówię, płody i wyroby przemysłowe świata całego są zgromadzone w tej krainie ludożerców.
— I to pomimo wojny z krajowcami? — zapytała lady Helena.
— Anglicy umieją radzić sobie z wojnami — odrzekł Paganel. — Biją się i urządzają jednocześnie wystawy. Jedno drugiemu nie przeszkadza. Budują nawet koleje żelazne pod strzałami Nowo-Zelandczyków. W prowincji Aucklandu drogi żelazne Drury i Mere-Mere przecinają najważniejsze punkty, zajęte przez buntowników. Założyłbym się nawet, że robotnicy strzelają z lokomotyw.
— A jakże stoi teraz ta wojna bez końca? —zapytał John Mangles.
— Już upłynęło sześć miesięcy, jakeśmy opuścili Europę — odpowiedział Paganel — nie wiem więc, co zaszło od naszego wyjazdu, prócz kilku faktów, o których czytałem w dziennikach z Malborough i z Seymour, w czasie naszej podróży przez Australję. Wiem tylko, że niedawno walczono zacięcie na wyspie Ika-Na-Maoui.
— Kiedyż zaczęła się ta wojna? — zagadnęła Marja Grant.
— Chce pani powiedzieć: kiedy się odnowiła —odrzekł Paganel — bo pierwsze powstanie wybuchło w 1847r. Pod koniec 1863 r. Maorysi usiłowali zrzucić z siebie jarzmo angielskie, a narodowe stronnictwo krajowców popierało silnie wybór wodza dla całej krainy. Chciało ono obwołać swym królem starego Potataua, a z jego wioski rodzinnej, położonej pomiędzy rzekami Wiakatai i Wajpa, uczynić stolicę nowego państwa. Ów Potatau był to starzec podstępny raczej niż śmiały, lecz pierwszym ministrem jego był energiczny i rozumny potomek plemienia Nagatihahuas, zamieszkującego międzymorze Aucklandu przed osiedleniem się tam cudzoziemców. Minister ten, nazwiskiem William Thompson, stał się duszą wojny o niepodległość. Uorganizował on wojsko Maorysów i skłonił wodza Taranaki do zgromadzenia w tym samym celu rozpierzchłych plemion. Naczelnik znowu Waikatów utworzył stowarzyszenie land league, prawdziwą ligę dobra publicznego, w celu niedopuszczenia, aby krajowcy sprzedawali swe posiadłości rządowi angielskiemu. Dzienniki angielskie zaczęły zwracać uwagę na tę zatrważające symptomaty, a rząd zaniepokoił się niezmiernie. Krótko mówiąc, umysły były wzburzone, wybuch bliski; brakowało tylko iskry, albo raczej starcia się dwu przeciwnych sobie interesów, aby go przyśpieszyć.
— A starcie to? — zapytał Glenarvan.
— Zdarzyło się w 1860 r. — odpowiedział Paganel — w prowincji Taranaki, na południowo-zachodniem wybrzeżu lka-Na-Maoui. Jeden z krajowców, posiadający 600 akrów ziemi, w sąsiedztwie New-Plymouth, sprzedał ją rządowi angielskiemu. Lecz gdy przybyli geometrzy, aby wymierzyć grunt sprzedany, dowódca Kingi zaprotestował przeciwko temu i w marcu wybudował na sześciuset akrach ziemi obóz, otoczony wysokiemi palisadami. W kilka dni potem pułkownik Gold zdobył obóz ten na czele swych wojsk i tego to dnia padł pierwszy strzał w wojnie narodowej.
— Czy Maorysowie są liczni? — zapytał John Mangles.
— W r. 1769 Kook podawał ludność tamtejszą na 400 tysięcy mieszkańców, lecz od owego czasu liczba ta bardzo się zmniejszyła, bo już w 1845 r., według obliczeń miejscowego naczelnika, było ich tylko 109 tysięcy. Cywilizacyjne rzezie, choroby i wódka zdziesiątkowały ludność na obydwu wyspach; jednak pozostało jeszcze 90 tysięcy Maorysów, a pomiędzy nimi 30 tysięcy wojowników, którzy długo jeszcze stawiać będą opór wojskom europejskim.
— Czy powstańcom powodziło się dotąd? — zapytała lady Helena.
— Tak pani, sami Anglicy podziwiali często odwagę Nowo-Zelandczyków. Prowadzą oni wojnę partyzancką, staczają ciągłe utarczki, a rzucają się na małe oddziały i rabują osady kolonistów. W 1863 roku, po długiej, krwawej walce, Maorysowie zajęli bardzo obronne stanowisko na wierzchołkach łańcucha wzgórz skalistych. Prorocy ludowi powoływali mieszkańców do obrony gruntu, przepowiadając zupełne wytępienie pakeków, czyli białych. Trzy tysiące ludzi, pod rozkazami generała Camerona, stanęło wówczas do walki z Maorysami, tępiąc ich bez miłosierdzia od chwili barbarzyńskiego zamordowania przez nich kapitana Sprenta. Rozpoczęły się krwawe bitwy. Niektóre z nich trwały po 12 godzin. Maorysowie nie cofali się nawet przed armatami europejskiemi. Dzikie plemię Waikatów tworzyło niejako jądro wojsk narodowych pod dowództwem Williama Thompsona; generał ten miał z początku pod swemi rozkazami 2,500, a później 8,000 wojowników. Prócz tego Shongi i Heki, obaj potężni wodzowie, przybyli mu w pomoc. Kobiety podczas tej świętej wojny brały udział w najuciążliwszych pracach; że jednak przewaga niezawsze idzie w parze ze słusznością, więc udało się generałowi Cameronowi opanować obwód Waikato, wprawdzie opustoszały i niezaludniony, bo Maorysowie wszędzie wymykali się wrogowi. Powstańcy na każdym kroku dawali dowody bohaterstwa. Czterystu Maorysów, zamkniętych w fortecy Osakan, oblężonych przez tysiąc Anglików pod dowództwem generała brygady Careya, odmówiło poddania się, pomimo braku wody i żywności, a pewnego dnia, w samo południe, utorowało sobie drogę przez zdziesiątkowany pułk 40-ty i ukryło się w bagnach.
— Czy poddanie się obwodu Waikato zakończyło tę krwawą wojnę? — zapytał John Mangles.
— Bynajmniej, mój drogi — odpowiedział Paganel. — Anglicy postanowili iść na prowincję Taranaki i oblec Mataitawę, fortecę Williama Thompsona. A w chwili wyjazdu z Paryża dowiedziałem się, że gubernator i generał przyjęli poddanie się plemienia Taranga, pozostawiając im trzy czwarte ich ziem. Mówiono także, iż główny naczelnik powstania, William Thompson, zamyślał o poddaniu się, ale dzienniki australijskie zaprzeczyły tej wiadomości. Zdaje się więc, że teraz opór nowej nabrał siły.
— I czy teatrem tej walki będą według twego zdania, Paganelu, prowincje Taranaki i Aucklandu?
— Tak sądzę.
— A więc ta właśnie prowincja, w której wylądowaliśmy wskutek rozbicia się Macquarie?
— Nieinaczej. Wylądowaliśmy o kilka mil powyżej portu Kawhia, w którym powiewa jeszcze narodowa chorągiew Maorysów.
— W takim razie lepiej byłoby skierować się ku północy — zauważył Glenarvan.
— Słuszna uwaga, zaprawdę — odrzekł Paganel. — Nowo-Zelandczycy pałają nienawiścią ku Europejczykom, a szczególniej ku Anglikom. Strzeżmy się więc dostać w ich ręce.
— Może napotkamy jaki oddział wojsk europejskich — rzekła lady Helena. — Byłoby to szczęśliwe zdarzenie.
— Zapewne pani, ale ja powątpiewam o takiem zdarzeniu. Pojedyńcze oddziały niechętnie się biją w polu, gdzie najmniejszy krzak, każde zarośle ukrywać może zręcznego strzelca. Nie liczę więc zupełnie na żołnierzy z 40-go pułku, ale więcej na misje, założone na zachodniem wybrzeżu. Z łatwością możemy się dostać etapami od jednej do drugiej, a najlepiej będzie udać się drogą, którą przebył Hochstetter, wzdłuż rzeki Waikato.
— Czy to był podróżnik, panie Paganel? — zapytał Robert Grant.
— Tak, mój chłopcze; był on członkiem wyprawy naukowej, żeglującej na austrjackiej fregacie Novara, w czasie podróży jej naokoło ziemi w 1858 roku.
— Panie Paganel — odrzekł Robert, którego oczy zajaśniały dziwnym blaskiem na myśl o wielkich wyprawach geograficznych — czy Nowa Zelandja, podobnie jak Australja, była zwiedzana przez podróżników tak znakomitych jak Burke i Stuart?
— Była, była, moje dziecko, np. przez doktora Hookera, profesora Brizarda, naturalistów Dieffenbacha i Juljusza Haasta. Nie są oni przecież tak sławni, jak podróżnicy australijscy albo afrykańscy, lubo niejeden z nich życiem przypłacił awanturniczy zapał.
— I pan zna ich historję? — zapytał młody Grant.
— Doskonale, mój chłopcze; a ponieważ widzę, iż jesteś ciekawy, opowiem ci ją.
— I my także posłuchamy pana — dodała lady Helena. — Nie pierwszy to raz nauczymy się czegoś dzięki niepogodzie. Mów dla wszystkich, panie Paganel.
— Jestem na rozkazy pani — odrzekł geograf lecz uprzedzam, iż opowiadanie moje nie będzie długie. Nowa Zelandja jest za mała, aby jej nie przejrzały poszukiwania człowieka; dlatego też bohaterowie nie byli śmiałymi podróżnikami, ale poprostu turystami, którzy padli ofiarą najprozaiczniejszych przygód.
— I jakżeż się nazywają? — zapytała Marja Grant.
— Geometra Witcombe i Charlton Howitt, ten sam, który odnalazł zwłoki Bunkego w owej pamiętnej wyprawie, której szczegóły opowiadałem, gdyśmy spoczywali na brzegach Wimerry.
Witcombe i Howitt dowodzili dwiema wyprawami do wyspy Tawai-Pounamon. Obaj wyjechali z Christchurch, w pierwszych miesiącach 1863 r., dla wyszukania rozmaitych przejść w górach północnej prowincji Canterbury. Howitt, kierując się ku zachodniej granicy, założył główne swe siedlisko nad jeziorem Brunner. Witcombe, przeciwnie, znalazł w dolinie Rakaja przejście, dotykające do wschodniej strony góry Tyndalla.
Witcombe miał za towarzysza podróży Jakóba Loupera, który całą tę podróż i smutne jej następstwa opisał w Lyttelton-Times.
O ile sobie przypominam, dnia 22-go kwietnia 1863 r. obaj poszukiwacze stanęli u stóp lodowca, z którego Rakaja bierze początek, a wszedłszy na szczyt jego, zaczęli szukać nowych przejść w okolicy. Nazajutrz Witcombe i Louper, wycieńczeni, skostniali z zimna, obozowali wśród śniegów, o cztery tysiące stóp nad poziomem morza. Przez siedem dni błądzili po górach i w głębi dolin, których urwiste ściany tamowały wyjście, zmuszeni obywać się bez ognia a często i bez pożywienia, bo cukier zmienił się w syrop, a suchary zwilgotniały zupełnie. Nakoniec 29-go kwietnia napotkali chatkę Maorysów, a w ogrodzie znaleźli kilka garści kartofli. Był to ostatni ich posiłek, wspólnie spożyty. Wieczorem przybyli na brzeg morza, u ujścia rzeki Taramakau, którą trzeba było przebyć, aby skierować się na północ, ku rzece Grey. Taramakau był głęboki i szeroki. Louper, po długiem szukaniu, znalazł dwie uszkodzone łódki, które, naprawiwszy jako tako, połączył z sobą. Obaj podróżnicy wypłynęli wieczorem, lecz nagle łódki zaczęły się napełniać wodą.
Witcombe rzucił się wpław i powrócił na lewy brzeg; Louper, nie umiejąc pływać, pozostał, trzymając się silnie łódki. To go ocaliło, lubo co chwila nowe groziły mu niebezpieczeństwa. Nieszczęśliwy popchnięty był ku skałom; fale morskie to pogrążały go w głębiny, to znów wydobywały na powierzchnię. Noc ciemna zapadła, deszcz lał strumieniem, a Louper, pokaleczony i zlany krwią, przez kilka godzin podrzucany był ustawicznie przez fale.
Nakoniec łódki uderzyły o ląd, a rozbitek wyrzucony z nich, padł na brzeg bez zmysłów. Nazajutrz zaczołgał się o świcie do pobliskiego źródła i przekonał się, że prąd wody uniósł go o milę od miejsca, w którem usiłował przebyć rzekę. Podniósł się i, idąc brzegiem, znalazł wkrótce nieszczęśliwego Witcomba. Leżał on nieżywy, z głową zanurzoną w mule. Louper własnemi rękoma wykopał dół wśród piasków i złożył w nim zwłoki swego towarzysza. W dwa dni potem jego samego, umierającego z głodu, przyjęli gościnnie Maorysowie, bo są i między nimi dobrzy ludzie; a 4-go maja dostał się do jeziora Brunner, do obozowiska Charltona-Howitta, który w sześć tygodni potem miał zginąć podobną, co i nieszczęśliwy Witcombe, śmiercią.
— Dziwna rzecz — zauważył John Mangles — iż wszystkie te straszne wypadki zdają się być połączone jakimś tajemnym łańcuchem; wszyscy giną, jeżeli jedno ogniwo się zerwie.
— Masz słuszność, Johnie; często już zastanawiałem się nad tem. Jakiem prawem solidarności Howitt zginął w podobnych prawie okolicznościach, co i Witcombe? Był on wezwany przez p. Wyde, naczelnika robót rządowych, do wytknięcia drogi dogodnej dla koni, od równin Hurunui aż do ujścia rzeki Taramakau. Wyjechał tam l-go stycznia 1863 r. z pięciu ludźmi, wywiązał się zaszczytnie z danego sobie polecenia, i zdołano przebić drogę długości 40 mil do nieprzystępnego do owego czasu punktu na rzece Tamarakau. Howitt powrócił tedy do Christchurch i, mimo zbliżającej się zimy, pragnął prowadzić dalej rozpoczęte prace. P. Wyde przystał na to, a Howitt więc wyjechał dla zaopatrzenia obozowiska, w którem miał przebyć przykrą porę roku. W tym to właśnie czasie przybył tam Jakób Louper. Dnia 27-go czerwca Howitt i dwaj jego towarzysze, Robert Cittle i Henryk Mullis, opuścił obozowisko. Przebyli jezioro Brunner i odtąd nigdy już ich nie widziano. Łódkę ich znaleziono rozbitą na brzegu, lecz ich samych szukano napróżno przez dziewięć tygodni. Zapewne nieszczęśliwi ci, nie umiejąc pływać, utonęli w wodach jeziora.
— Kto wie, czy też cali i zdrowi nie znajdują się wśród jakiegoś zelandzkiego plemienia — zauważyła lady Helena. — Można przynajmniej powątpiewać o ich śmierci.
— Niestety, pani — odpowiedział Paganel — nie można o niej wątpić, bo w sierpniu 1863 r., to jest w rok już po tym nieszczęsnym wypadku, nic o nich słychać nie było... A gdy kto w Nowej Zelandji nie odnajdzie się w przeciągu takiego czasu — dodał cichym głosem — to już stracony jest bez nadziei.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.