<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.[1]

HISZPAŃSZCZYZNA JAKÓBA PAGANELA.

Zaledwie jedno niezmierne niebezpieczeństwo minęło Roberta, a już groziło mu drugie, mianowicie śmierci od uścisków, każdy bowiem z tych dzielnych ludzi uważał sobie za obowiązek uścisnąć chłopca, nie zważając, że jest mocno jeszcze osłabiony. Widocznie jednak takie uściski nie są szkodliwe, skoro Robert od nich nie umarł. Przeciwnie.
Teraz dopiero pomyślano o tym, który ocalił chłopca — i, oczywiście, nie kto inny, tylko major pierwszy jął się oglądać dokoła. W odległości pięćdziesięciu kroków od rzeki, człowiek bardzo wyniosłej postawy, jak posąg nieruchomy, stał u wejścia na górę. U nóg jego leżała długa strzelba. Człowiek ten, który się tak nagle ukazał, miał szerokie barki i długie włosy, związane sznurkiem skórzanym. Mierzył przeszło sześć stóp wysokości; twarz jego bronzowa czerwoną była pomiędzy oczami i ustami, czarną przy spodniej powiece, a białą na czole. Ubrany w strój, jaki noszą Patagończycy pograniczni, krajowiec ten miał prócz tego pyszny płaszcz, ozdobiony różowemi arabeskami, wyrobiony ze spodów, szyjek i z nóg guanaki, zeszytych ścięgnami. Pod tym płaszczem, wełną nazewnątrz obróconym, widniała bluza ze skóry lisiej, ściągnięta w pasie. U pasa wisiał woreczek z farbami, służącemi do malowania twarzy; trzewiki, zrobione ze skóry wołowej, przywiązane były, do nóg regularnie krzyżującemi się rzemykami.
Na poważnej i pięknej twarzy tego Patagończyka malowała się inteligencja, pomimo szpecącego ją malowidła. Widząc go tak stojącego w postawie nieruchomej, można go było wziąć za posąg, uosabiający zimną krew.
Spostrzegłszy go, major wskazał Glenarvanowi, który zaraz pobiegł ku niemu. Patagończyk zrobił dwa kroki naprzód. Lord Edward pochwycił jego dłoń i szczerze uścisnął w swojej. W spojrzeniu lorda, w ożywieniu twarzy, w całej jego postaci taki się malował wyraz wdzięczności, że krajowiec nie mógł się mylić pod tym względem. Skłonił on lekko głowę i wyrzekł kilka wyrazów, których ani major, ani jego przyjaciel zrozumieć nie mogli.
Wtedy Patagończyk, popatrzywszy z uwagą na cudzoziemców, inną odezwał się mową — lecz i tej podróżni nie rozumieli. Jednakże Glenarvana uderzyły niektóre wyrażenia, jakich używał nieznajomy. Wyrazy te zdawały się hiszpańskiemi, o ile lord znał kilka bardziej używanych słów tego języka.
Espanol? — zapytał.
Patagończyk dał głową znak potwierdzający.
— Brawo! — zawołał major. — Nasz przyjaciel Paganel rozmówić się z nim potrafi — jak to dobrze się stało, że mu przyszła ochota uczyć się po hiszpańsku!
Wezwano Paganela. Przybiegł natychmiast i z francuską prawdziwie uprzejmością powitał Patagończyka, jakkolwiek ten nie zdawał się bynajmniej poznawać na tej grzeczności. W kilku wyrazach objaśniono uczonego geografa, o co rzecz idzie.
— Wybornie! — odpowiedział — i dla wyraźniejszego wymawiania otwierając szeroko usta, rzekł:
Vos sois um homem de bem. (Jesteś dzielnym człowiekiem). — Krajowiec wytężył słuch i uwagę, lecz nic nie odpowiedział.
— Nie rozumie widać — rzekł geograf.
— Może nie dobrze wymawiasz? — powiedział major.
— Być może! Do licha z tym przeklętym akcentem!
I na nowo Paganel powtórzył swój komplement, z tym samym znów skutkiem.
— Spróbuję powiedzieć co innego — rzekł i zaczął wolno, poważnie następujące wymawiać wyrazy:
Sem duvida, um Patagao? (Zapewne jesteś Patagończykiem?)
Krajowiec milczał jak przedtem.
Dizeime! (Odpowiedz!) — odezwał się znowu Paganel.
Patagończyk milczał, jak skała.
Vos compriendeis? — (Czy rozumiesz) — wrzeszczał, Paganel, co mu sił starczyło.
Widocznie Indjanin nie rozumiał, bo odpowiedział, ale po hiszpańsku:
No comprendo. (Nie rozumiem).
Teraz znowu Paganel był zaskoczony; szybkim ruchem zsunął okulary z czoła na oczy i, kręcąc się z niepokojem, powtarzał:
— Niech mnie licho porwie, jeśli rozumiem ten bełkot piekielny; to zapewne — po araukańsku.
— Mylisz się — rzekł lord Glenarvan — ten człowiek z pewnością odpowiadał ci po hiszpańsku. — I zwracając się do Patagończyka, powtórzył raz jeszcze pytanie: — Espanol?
Si, si! (Tak, tak!) — odpowiedział krajowiec.
Paganel osłupiał, a major i Glenarvan spojrzeli na siebie znacząco.
— Wiesz co, mój uczony przyjacielu — rzekł major z żartobliwym na ustach uśmiechem — zdaje mi się, że przez właściwe sobie roztargnienie popełniłeś w tym razie grubą pomyłkę.
— Jakto? — pytał geograf, baczniej się przysłuchując.
— No tak, widocznie ten Patagończyk mówi po hiszpańsku.
— On!
— Tak, tak, on! Czy czasem nie wyuczyłeś się innego języka, sądząc, że pracujesz nad...
Paganel nie pozwolił dokończyć majorowi; wzruszył ramionami i krótko, tonem suchym rzekł: — Och! majorze, posuwasz się trochę za daleko!
— Ależ — gdy nie rozumiesz, co ten mówi...
— Nie rozumiem, bo ten dziki człowiek mówi źle! — odparł żywo geograf, poczynając się już niecierpliwić.
— To jest mówi źle dlatego, że ty go nie rozumiesz — z najzimniejszą krwią rzekł znowu Mac-Nabbs.
— Majorze — wtrącił lord Glenarvan — ależ to przypuszczenie trudne do wiary. Jakkolwiek roztargniony jest nasz przyjaciel Paganel, to jednak trudno mniemać, aby się uczył jednego języka zamiast drugiego.
— A więc kochany Edwardzie, albo ty raczej, zacny Paganelu, wytłumacz mi, co to wszystko znaczy?
— Ja nic nie tłumaczę — odrzekł Paganel — ale twierdzę na pewnej zasadzie. Oto jest książka, na której codzień męczę się, pokonywując trudności języka hiszpańskiego: zobacz sam, majorze, a przekonasz się, kto ma słuszność...
To powiedziawszy, Paganel zaczął szukać po kieszeniach, wydobył książkę mocno podartą i z wielką pewnością podał ją lordowi. Major, rzuciwszy okiem; zapytał:
— Co to jest za dzieło?
— Jest to Luzjada — odpowiedział Paganel — pyszna epopea, która...
Luzjada! — zawołał Glenarvan.
— Tak, tak, mój przyjacielu, ni mniej, ni więcej tylko Luzjada — wielki utwór nieśmiertelnego Kamoensa!
— Kamoens był Portugalczykiem — odrzekł lord Glenarvan — otóż teraz rzecz cała się wyjaśnia: od sześciu tygodni, kochany przyjacielu, uczysz się języka portugalskiego.
— Jakto? Kamoens Portugalczyk? a Luzjada...
Paganel nie mógł nic więcej powiedzieć. W oczach mu pociemniało, a w uszach tętniał mu głośny, homeryczny śmiech wszystkich towarzyszy. Patagończyk tymczasem stał wciąż nieporuszony, czekając na wyjaśnienie całkiem niezrozumiałego dlań zajścia.
— Ach! jakiż ze mnie szaleniec! głupiec! — wołał Paganel. — Czy to być może! I ja mogłem zrobić coś podobnego! To jakieś nowe pomieszanie języków, jak przy wieży Babel! Ach, moi przyjaciele! Patrzcie, jakich ja grubych dopuszczam się roztargnień: wybrałem się do Indyj, a płynę do Chili; uczyłem się hiszpańskiego, a mówię po portugalsku! Głowę tracę doprawdy! Obawiam się, abym kiedykolwiek, zamiast wyrzucić cygaro, sam przez okno nie wyskoczył!
Trudno się było powstrzymać od śmiechu, widząc komicznoserjo postawę biednego Paganela i zabawne, wciąż przez niego popełniane omyłki, tem bardziej, że i on sam śmiał się serdecznie, choć nie bez pewnego przymusu.
— Dobrze to wszystko, moi panowie — przerwał wreszcie major — śmiejemy się i żartujemy, ale tymczasem nie mamy tłumacza, przy którego pomocy moglibyśmy porozumieć się z tym oto dobrym człowiekiem.
— O, bądźcie spokojni! hiszpański język tak jest do portugalskiego podobny, że ja sam się na nim nie poznałem; ale też sądzę, że teraz potrafię skorzystać z tego podobieństwa i podziękować zacnemu Patagończykowi w tym języku, którym on włada tak doskonale.
Paganel miał słuszność, bo wkrótce zdołał zamienić kilka wyrazów z krajowcem; dowiedział się od niego, że się nazywa Thalcave, co w języku araukańskim znaczy „Grzmiący”; przydomek ten otrzymał zapewne z powodu zręczności, z jaką używał broni palnej.
Najbardziej jednakże Glenarvan był zadowolony, gdy się dowiedział, że Patagończyk jest przewodnikiem z rzemiosła i do tego przewodnikiem w pampie. W całem tem spotkaniu było coś tak opatrznościowego, że powodzenie wyprawy coraz więcej nabierało szans prawdopodobieństwa i nikt już nie wątpił o możności ocalenia kapitana Oranta.
Podróżni wraz z Patagończykiem powrócili do Roberta. Chłopiec wyciągał ręce do nieznajomego, który, nie mówiąc ani słowa, położył rękę na jego głowie; następnie obejrzał chopczynę, obmacał wszystkie jego członki potłuczone i, uśmiechając się, odszedł na brzeg rzeki; tam uzbierał sporą garść selerów, dziko rosnących, i natarł niemi ciało chorego. Pod wpływem tego masażu Robert uczuł siły i życie powracające, i widoczną było rzeczą, że po kilku godzinach wypoczynku odzyska zdrowie zupełnie.
Postanowiono spędzić w tem miejscu dzień i noc następną; dwie jednak ważne rzeczy mocno niepokoiły podróżnych: skąd wziąć żywności i mułów do odbywania dalszej drogi? Na szczęście, niebo zesłało im Thalcave'a w samą porę. Przewodnik ten, przywykły do przeprowadzania podróżnych wzdłuż stepów patagońskich, przytem jeden z najzręczniejszych w swem rzemiośle, podjął się dostarczyć Glenarvanowi wszystkiego, co potrzeba; przyrzekł on doprowadzić go do koczowiska indyjskiego (tolderia), odległego tylko o cztery mile, gdzie wszystkiego dostać było można. Propozycję tę zakomunikował napoły migami, napoły po hiszpańsku, o ile Paganel wyrazy tego języka zrozumieć zdołał. I zaraz też Glenarvan ze swym uczonym przyjacielem, pożegnawszy na krótko resztę towarzyszów, poszli wgórę strumienia pod przewodnictwem Patagończyka.
Przez półtorej godziny maszerowali tak wielkiemi krokami, aby nadążyć za obrzymem. Okolica była prześliczna i nadzwyczaj urodzajna. Żyzne pastwiska ciągnęły się jedne za drugiemi i wystarczyłyby z pewnością na wyżywienie stutysięcznego stada. Dostatek wody z licznych stawów, powiązanych strumieniem, zapewniał potrzebną łąkom wilgoć. Czarnogłowe łabędzie pływały swobodnie po rozległych przestrzeniach wód, a strusie poważnie kroczyły po płaszczyznach, bujną zarosłych trawą. Mnóstwo ptaków o piórach różnobarwnych widać było wszędzie. Zręczne turkawki, szare z białemi piórkami, jak żywe kwiatki, skakały po drzewach, gołębie podróżne latały we wszystkich kierunkach — a tłumy drobnego ptastwa ożywionemi krzykami i szczebiotami napełniały powietrze.
Jakób Paganel prawdziwie był zachwycony; wciąż wydawał okrzyki podziwu, których Patagończyk w żaden sposób nie mógł pojąć, znajdując to bardzo naturalnem, że ptaki latają w powietrzu, łabędzie pływają po wodzie, a łąki trawą porastają. Uczony geograf nie żalił się bynajmniej na tę przechadzkę, ale rad był, im dłużej się przeciągała; lecz niezadługo z wielkim jego żalem ukazało się koczowisko Indjan.
Na dość obszernej, kwadratowej prawie płaszczyźnie, pod namiotami z gałęzi uplecionemi przebywało ze trzydzieści koczujących rodzin, które trudniły się pasaniem dużych stad baranów, krów mlecznych, wołów i koni; przechodziły one tak z jednego pastwiska na drugie, znajdując wszędzie stół gotowy dla swych czworonożnych współbiesiadników.
Typ prawdziwych mieszańców pokolenia Araukanów, Pohneuchesów i Aukasów — ci Ando-Peruwjanie byli cery oliwkowej, średniego wzrostu, silnej budowy ciała, z czołem niskiem, twarzą prawie okrągłą, niewielkiemi wargami, wystającą kością policzkową, rysami prawie niewieściemi i fizjognomją zimną i bezbarwną. Słowem, byli to krajowcy, niewiele dla nauki interesu przedstawiający. Glenarvanowi też wcale nie o nich, lecz o ich stada i trzody chodziło; koni pragnął i wołów, a o resztę nie dbał wcale.
Thalcave podjął się pośrednictwa i rozpoczął targ, który naturalnie nie trwał długo. Za siedm koników rasy argentyńskiej, sto funtów mięsa suszonego, kilka miar ryżu i flaszek skórzanych na wodę Indjanie, w braku wódki lub rumu (któreby woleli naturalnie), dostali dwadzieścia uncyj złota (1630 franków), na wartości którego znali się doskonale. Glenarvan chciał kupić ósmego jeszcze konia dla Patagończyka, lecz ten znakami dał poznać, że to było niepotrzebne.
Po dopełnionem kupnie Glenarvan pożegnał swoich „dostawców” — jak się wyrażał Paganel, i w niespełna pół godziny był zpowrotem w obozowisku swych towarzyszy. Ci powitali go z najwyższą radością, tem bardziej, że przyprowadzał tak szacowne i pożądane dla podróżnych nabytki. Wszyscy jedli z wielkim apetytem, wygłodzeni z powodu zupełnego braku zapasów śpiżarnianych. Robert także się posilił, powróciwszy już zupełnie prawie do sił dawniejszych.
Resztę dnia poświęcono na wypoczynek i na rozmowę o drogich osobach, pozostałych na pokładzie Duncana: o kapitanie Johnie Manglesie, o jego dzielnej załodze, wreszcie o kapitanie Harrym Grant, który niedaleko może się znajdował.
Paganel ani na chwilę nie odstępował Indjanina: nie posiadał się z radości, patrząc na prawdziwego Patagończyka, przy którym wyglądał jak karzełek. Zarzucał on poważnego i łagodnego przewodnika tysiącem pytań, a wszystko po hiszpańsku — i tym razem, choć bez książki, uczył się naprawdę, naginając do dobrego wymawiania często nieposłuszny język, szczęki lub gardło.

— Jeśli nie będę miał dobrego akcentu — mówił do majora — to już doprawdy nie moja w tem wina; bo któż mógł przewidzieć, że od Patagończyka będę się uczył po hiszpańsku!








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – XV.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.