Dzieci kapitana Granta/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci kapitana Granta |
Podtytuł | Podróż fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Les enfants du capitaine Grant |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
RÓWNINY ARGENTYŃSKIE.
Po przejściu pierwszej radości, Paganel, Austin, Wilson, Mulrady, słowem ci, którzy pozostali, oprócz jednego może majora, spostrzegli się, że umierają z pragnienia. Na szczęście, Guamini płynęła niedaleko. Puszczono się tedy w drogę i o siódmej z rana cały orszak był już przy ogrodzeniu, do którego wejście zawalone było trupami wilków, świadczącemi o gwałtowności napadu i o dzielności obrony. Wkrótce podróżni, pokrzepiwszy się czystą i smaczną wodą, zasiedli do śniadania, jakiego nigdy może jeszcze to miejsce nie widziało. Polędwicę ze strusia uznano za wyborną, a mięso pancernika, upieczone w jego własnej skorupie, rozkosznie łechtało podniebienie.
— Byłoby to niewdzięcznością dla Opatrzności, jeść z umiarkowaniem — mówił Paganel — trzeba jeść jak najwięcej.
To też jadł, ile się zmieściło — a jednak nic mu się nie stało, dzięki przeczystej wodzie z Guamini, która mu się zdawała znakomicie do trawienia pomocną.
O dziesiątej z rana Glenarvan, nie chcąc powtarzać błędów Hannibala pod Kapuą, dał znak do odjazdu. Zrobiono sobie zapas świeżej wody i pojechano. Konie dobrze posilone, ochoczo stąpały i prawie ciągle drobnym szły galopem. W miarę, jak się zwiększała wilgoć, okolica też była coraz żyźniejsza, chociaż zawsze pusta. Żaden wypadek nie zaszedł w ciągu 2-go i 3-go listopada, a wieczorem podróżni, znużeni już zupełnie trudami długiej podróży, rozłożyli się obozem na samej granicy pampy z prowincją Buenos-Ayres. Ponieważ z zatoki Talcahuano wyjechali 14-go października, przeto w dwudziestu dwu dniach zrobili czterysta pięćdziesiąt mil, to jest prawie dwie trzecie całej drogi.
Na drugi dzień z rana przekroczyli granicę, dzielącą równiny argentyńskie, od pampy. Tam to spodziewał się Thalcave spotkać kacyków, w ręku których niepłonną miał nadzieję znaleźć kapitana Granta i dwu towarzyszów jego niewoli.
Z czternastu prowincyj, składających Rzeczypospolitą Argentyńską, Buenos-Ayres najobszerniejsza jest i najwięcej zaludniona. Granica jej dotyka do południowych terytorjów indyjskich, pomiędzy sześćdziesiątym czwartym a piątym stopniem. Grunt jej nadzwyczajnie płodny, klimat bardzo zdrowy — a cała ta równina, ciągnąca się poziomo aż do stóp gór Tandil i Tapalquem, pokryta jest obficie trawami i roślinami krzaczasto - warzywnemi.
Od chwili opuszczenia okolic rzeki Guamini, podróżni z wielką radością spostrzegali, że temperatura jest coraz milsza. Średnia jej wysokość nic przenosiła siedmnastu stopni (100 stopniowego termometru), a to dzięki dość silnym i chłodnym wiatrom Patagonji, wciąż poruszającym atmosferę; ludzie zatem i zwierzęta wypoczęli po tylu trudach, wycierpianych wskutek suszy i upału. Z ufnością i zapałem posuwano się naprzód — lecz pomimo wszystkich zapewnień Thalcave'a kraj zdawał się wcale niezaludniony, albo raczej wyludniony.
Często od strony wschodniej dotykały drogi lub przecinały ją małe laguny, utworzone bądź przez słodkie, bądź przez słonawe wody. Nad ich brzegiem lub pod cieniem krzaków skakały lekkie strzyżyki i śpiewały wesołe skowronki w towarzystwie taugarów, pod względem barw o pierwszeństwo z kolibami walczących. Miłe te ptaszyny biły żwawo skrzydełkami, nie zważając na szpaki napastnicze, gromadnie latające. Na kolczastych krzakach, jak hamak kreola zawieszone w powietrzu, bujało gniazdo annubisów, a na wybrzeżach lagun stadami przechadzały się wspaniałe czerwonaki, rozwijając swe skrzydła płomiennej barwy! Gniazda ich kształtu stożkowato-ściętego, wysokie na stopę, w tak znacznej znajdowały się ilości, że tworzyły jakby niewielkie miasteczko. Czerwonaki nie obawiały się bynajmniej podróżnych, z czego Paganel niezupełnie był zadowolony.
— Dawno już — mówił do majora — ciekaw byłem widzieć czerwonaka w locie.
— Więc cóż z tego? — zapytał major.
— To, że ponieważ znajduję obecnie do tego sposobność, chcę z niej korzystać.
— Korzystaj, panie Paganel, ja ci nie bronię.
— Chodź ze mną, majorze, pójdź i ty Robercie potrzebuję
świadków.
I Paganel z Robertem i majorem zwrócili się ku stadu czerwonaków. Zbliżywszy się do nich na niewielką odległość, strzelił prochem, nie mając zamiaru zabić żadnego z tych ptaków; całe stado zerwało się wgórę, a uczony geograf przypatrywał się im bacznie przez okulary.
— A co — spytał majora, gdy już stado znikło — czy widziałeś je w locie?
— Przecież nie jestem ślepy — zimno odrzekł Mac Nabbs.
— Czy uważałeś, że w locie podobne są do strzał nasadzonych piórami?
— Bynajmniej tego nie spostrzegłem.
— Ani ja — dodał Robert.
— Byłem tego pewny! — mówił uczony z zadowoleniem. — A jednakże najpyszniejszy ze wszystkich skromnych ludzi, mój znakomity rodak, Chateaubriand, uczynił to nietrafne porównanie! Ach! bo widzisz, Robercie, porównanie jest to postać mowy najniebezpieczniejsza ze wszystkich; strzeż się jej przez całe życie i używaj chyba w nagłej ostateczności.
— Więc zadowolony jesteś ze swego doświadczenia? — spytał major.
— Jak najzupełniej.
— I ja także; ale wróćmy do naszych koni, bo przez twego znakomitego Chateaubrianda o milę pozostaliśmy za naszymi towarzyszami.
Dopędziwszy towarzyszów, zastał Paganel Glenarvana na żwawej rozmowie z Indjaninem, którego zdawało się, że nie rozumie. Thalcave często się zatrzymywał i bacznie patrzał na widnokrąg, a na twarzy jego malował się wyraz niejakiego podziwienia.
W braku tłumacza, Glenarvan sam usiłował coś od niego się dowiedzieć, ale napróżno; dlatego też, jak tylko spostrzegł Paganela, krzyknął zdaleka:
— Pośpieszaj, przyjacielu, bo nie możemy się w żaden sposób zrozumieć.
Paganel przez kilka minut rozmawiał z Patagończykiem, a potem rzekł, zwracając się do Glenarvana:
— Thalcave zastanawia się nad faktem, rzeczywiście bardzo dziwnym.
— Jakimże to?
— Że nie znajduje tu ani Indjan, ani nawet ich śladów na tych równinach, przez które zwykle przechodzą pędząc bydło skradzione, albo idąc do Andów dla sprzedaży swych wyrobów, a szczególniej biczów ze skóry plecionych.
— I czemuż Thalcave to przypisuje?
— Właśnie, że nie wie, i sam się mocno temu dziwi.
— Ale jakichże Indjan spodziewał się on tu znaleźć w tej części pampy?
— Właśnie tych, u których byli obcy niewolnicy, to jest krajowców, pozostających pod władzą kacyków Kalfukura, Katriel, albo, Yanchetruz.
— Cóż to są za ludzie?
— Naczelnicy band, którzy byli wszechwładnymi przed trzydziestu laty, to jest przed wypędzeniem ich poza góry. Od tego czasu poddali się oni o tyle, o ile Indjanin poddać się może — i włóczą się po równinach pampy, lub plondrują prowincję Buenos-Ayres. Dziwię się zatem wraz z Thalcavem, że nie napotykamy żadnego po nich śladu, tu właśnie, gdzie najwięcej trudnią się grabieżą.
— Cóż więc począć mamy? — spytał Glenarvan.
— Zapytam zaraz — odrzekł Paganel — i po krótkiej z Thalcavem rozmowie oświadczył:
— Oto, co nasz przewodnik mówi i co mi się zdaje bardzo rozsądnem. Trzeba iść dalej na wschód, aż do fortu Indépendance, a tam, jeśli nie otrzymamy wiadomości o kapitanie Grancie, to przynajmniej będziemy wiedzieli, co się stało z Indjanami równiny argentyńskiej.
— A daleko jest stąd do fortu Indépendance? — zapytał Glenarvan.
— Niebardzo; leży on w górach Tandil, stąd nie więcej nad mil sześćdziesiąt.
— Kiedyż tam być możemy?
— Pojutrze wieczorem.
Glenarvan bardzo był z tego niezadowolony. Trudno było przypuścić nawet, że nie znajdą ani jednego Indjanina w pampie, gdzie ich zazwyczaj bywa zanadto wielu; jakaś szczególniejsza okoliczność musiała być powodem tego. Lecz najważniejsze było to: jeśli Harry Grant jest w niewoli u jednego z tych pokoleń, to gdzie uprowadzono go: na północ czy na południe? Niepewność ta mocno trapiła Glenarvana. Potrzeba było bądź co bądź trafić na ślad kapitana i koniec końców na ten raz najlepiej było usłuchać rady Thalcave'a i iść do wioski Tandil; tam przynajmniej była nadzieja powzięcia jakichś wiadomości.
Około czwartej godziny wieczorem na horyzoncie ujrzano niewielką wyniosłość, która w kraju tak płaskim za górę uchodzić mogła. Była to góra Tapalquem, u stóp której podróżni rozłożyli się obozem na noc następną.
Nazajutrz przejście przez tę górę odbyło się jak może być najłatwiej; nie mogła ona w rzeczy samej stanowić jakiejś trudności dla ludzi, którzy przeszli Kordyljery andyjskie; konie nawet bardzo mało bieg swój zwolniły. W południe podróżni przeszli około fortu opustoszałego na Tapalquem, który był pierwszym pierścieniem łańcucha forteczek, wzniesionych na całem wybrzeżu południowem, dla obrony od napadu krajowych rozbójników. Lecz, z wielkiem zadziwieniem Thalcave'a, nigdzie ani jednego Indjanina nie napotkano. Tylko około południa trzech konnych, dobrze uzbrojonych, ukazało się zdaleka na równinie; przypatrywali się oni przez chwilę orszakowi podróżnych, lecz dostąpić do siebie nie dozwolili i uciekli z szybkością nadzwyczajną. Glenarvan nie posiadał się z gniewu.
— To są Gauche — rzekł Patagończyk, dając tym dzikim nazwisko, które było powodem sprzeczki majora z Paganelem.
— Ach! Gauche! — powtórzył Mac Nabbs. — No, Paganelu, dziś gdy nie mamy wiatru północnego, cóż myślisz o tych zwierzętach?
— Myślę, że wyglądają na tęgich bandytów i takimi być muszą w rzeczy samej.
Wyznanie to Paganela wywołało śmiech ogólny, na który on przecież nie zważał, owszem z powodu tych Indjan zrobił jedno bardzo ciekawe spostrzeżenie.
— Czytałem gdzieś, że Arabowie mają w ustach dziwny wyraz dzikości, a w spojrzeniu ich łagodność i ludzkość się rozlewa. Otóż u dzikich Amerykan rzecz ta ma się zupełnie odwrotnie: ci ludzie mają szczególniej złośliwe spojrzenie.
Najbieglejszy fizjognomista nie potrafiłby lepiej scharakteryzować rasy indyjskiej.
Na zalecenie Thalcave'a postępowano w ścieśnionym szeregu, bo jakkolwiek okolica pusta była zupełnie, trzeba się jednak było mieć na baczności, aby coś nie zaskoczyło niespodzianie. Na ten raz ostrożność okazała się zbyteczna. Tegoż samego dnia wieczorem obozowano na obszernym placu ogrodzonym, gdzie kacyk Katriel zgromadzał zwykle swoją ludność. Nigdzie tu nie znaleziono śladu świeżej bytności ludzi; widocznie miejsce to oddawna już nie było odwiedzane.
Nazajutrz podróżni w dalszą puścili się drogę. Niedługo spostrzeżono pierwsze estancias[1], leżące najbliżej góry Tandil, lecz Thalcave postanowił nie zatrzymywać się tam i iść prosto do fortu Indépendance, gdzie pragnął powziąć niektóre wiadomości, szczególniej zaś o przyczynie takiego opuszczenia kraju.
Drzewa, rzadko gdzie od samych Kordyljerów napotykane, rosły tutaj dość gęsto i to przeważnie zasadzone już po przybyciu Europejczyków na terytorjum ameykańskie[2]. Były tam drzewa brzoskwiniowe, topole, wierzby i akacje, dziko a bardzo szybko rosnące. Otaczały one zazwyczaj tak zwane „corrales”, obszerne place kołami ogrodzone, gdzie stawiano bydło. Tam tysiącami pasły się woły, barany, krowy i konie, opatrzone znakami, wyciśniętemi rozpalonem żelazem, strzeżone przez duże psy, bardzo czujne i złośliwe. Grunt słonawy, rozciągający się u stóp góry, wydaje obfitą paszę, chciwie przez bydło pożeraną; dlatego też miejsca te tak chętnie wybierane są na urządzanie tych stanowisk, pozostających zwykle pod zarządem starszego pasterza, który ma do pomocy tylu ludzi, ile tysięcy sztuk liczy jego stado.
Ludzie ci prowadzą życie na wzór starożytnych pasterzy biblijnych; stada ich są tak liczne, a może i liczniejsze nawet niż stada, zapełniające niegdyś płaszczyzny Mezopotamji; lecz pasterze ci nie mają rodzin i dlatego też posiadają wszystkie przywary i całe nieokrzesanie handlarzy wołów, a brak im zupełnie patrjarchalności biblijnej.
Paganel bardzo trafnie zwrócił na to uwagę swych towarzyszów i z tego powodu wywiódł nader zajmujące rozumowanie antropologiczno-porównawcze o różnych rasach ludzi, czem nawet zajął mocno zimnego majora.
Przy tej sposobności, uczony geograf wskazał też na złudzenie optyczne, spotykane zwykle na poziomych płaszczyznach. Estancias zdaleka podobne były do wysp dużych, a otaczające je topole i wierzby zdawały się odbijać w zwierciadle czystych wód, uciekających przed podróżnymi; złudzenie było tak doskonałe i zupełne, że oko nie mogło do niego przywyknąć.
W ciągu tego dnia (6-go listopada) napotkano po drodze wiele takich stacyj, a nawet „saladeros”, w których bydło, dostatecznie już utuczone na bujnych pastwiskach, pada pod nożem rzeźnika i bywa solone. Pod koniec wiosny zazwyczaj rozpoczynają się te odrażające roboty. Ludzie, zajmujący się soleniem, chwytają wtedy na lasso upasione woły, buhaje, krowy i barany, ciągną je do saladeros, secinami zabijają i obdzierają ze skóry. Zdarza się nieraz, że buhaj stawia opór i nie da się prowadzić; wtedy rzeźnicy zamieniają się w torreadorów i staczają ze zdziczałem zwierzęciem walkę zaciętą, w której dają dowody niepospolitej odwagi i zręczności. Wogóle szlachtuzy te bardzo nieprzyjemny sprawiają widok. Okolica zarażona jest niemiłemi i szkodliwemi wyziewami, a napełniona wciąż przerażającym rykiem nieszczęsnych ofiar na rzeź prowadzonych — szczekaniem psów, i posępnem krakaniem ogromnych sępów argentyńskiej płaszczyzny; tysiącami zlatują się one na krwawą ucztę, złożoną z odpadków, wyrzucanych przez rzeźników.
W tej chwili „saladeros” były ciche i bezludne, bo nie była to pora do tych strasznych zapasów.