[9]ROZDZIAŁ I.
TATKO, MAMA, DZIECI.
Majster Tydzień, chwat nad chwaty,
będzie temu lat już wiele,
ujrzał, świeżą niby kwiaty,
młodą pannę — Imć Niedzielę.
Duchem posłał do niej swaty;
było trochę ceregieli,
lecz że chwat to był nad chwaty,
więc spodobał się Niedzieli.
Jak się zwykle potem zdarza,
już organy grzmią w kościele,
to Imć Tydzień od ołtarza
wiedzie żonkę — Imć Niedzielę.
............
[10]
Dziatek dał im Bóg sześcioro,
nie za wiele, nie za mało;
córki z matki wdzięk swój biorą,
chłopcy — zuchy gębą całą.
Syn najstarszy jak antałek;
młodszy znów jak pomidorek,
pierwszy zwie się Poniedziałek,
drugi — mamin pieszczoch — Wtorek.
[11]
Dalej dziewczę jak jagoda
(czub z kokardą ma na głowie),
ksiądz ją ochrzcił mianem Środa —
liczko kraśne, oczka sowie.
Za nią drepce Czwartek mały,
co na każde imieniny
chróstu zjada półmich cały,
pączków zaś — ze trzy tuziny.
[12]
Piątek, tym się mama biedzi —
nanic prośby jej i trudy —
Piątek nie je nic, prócz śledzi,
i dlatego jak śledź chudy.
Mniejsza odeń o dwa cale
to Sobota jest krąglutka,
wszystko zmiata doskonale,
a rodzeństwo zwie ją „Butka“.
............
[13]
Dobrze chowa się gromadka,
dzieci zdrowe jak orzechy,
aż się trzęsie biała chatka,
taki gwar w niej, hałas, śmiechy.
O nic dziatwa się nie troska,
ciągłe figle, ciągłe psoty,
że niech ręka broni boska,
co Niedziela ma roboty!
............
[14]
Wtorek majtki zdarł na płocie,
Czwartek się po rynnie wspina,
Piątek zgubił trzewik w błocie,
Środa wpadła do komina.
A prym wiedzie Poniedziałek!
Toż nie stracił omal ducha,
kiedy z dachu, niby wałek,
wprost do matki wpadł fartucha.
[15]
Za urwisów starszych piątką
i Sobótka też głupiutka
wszystko robi jak małpiątko,
chociaż taka jest malutka!
Głośno śmieją się sąsiadki,
że poczciwa Imć majstrowa
na hultajów, na gagatki
wszystkie dzieci swe wychowa.
[16]
Pod jej okiem śmiało broi
rozhukana ta czereda,
bo się matki nic nie boi. —
Gorsza bywa z ojcem bieda.
Bo z Tygodnia majster tęgi:
— Furdum, burdum, mocium panie!
Kto zawinił — bez mitręgi
na warsztacie bierze lanie.
[17]
Lecz gdy widzą swawolniki,
że im grozi basarunek,
wraz podnoszą lament, krzyki:
— Mamo! mamo! na ratunek!
A już matka zadyszana
dłoń karzącą wstrzymać leci.
— Natoż wyszłam za waćpana,
byś niewinne dręczył dzieci?
— Żono! toć mu wziąłem z garści
roztrzaskany zegar gdański...
— Jakto!? zegar milszy waści,
niż rodzony synek pański?
— Duszko! lecą ze mnie spodnie,
Wtorek pociął moje szelki...
— Chciał mieć lejce niezawodnie!
Ot, chłopięce to figielki.
— Spójrz na buzie twych dziewczątek,
miód wykradły ze śpiżarki...
— O, te wejdą w każdy kątek,
będą dobre z nich kucharki.
[18]
— Pieprz mi wsypał do tabaki
twój synalek, żono, trzeci
— I chcesz karać za żart taki?
Toć to, mężu, jeszcze dzieci!...
— Muszą, muszą wziąć raz baty,
Ty je, matko, nadto psujesz!
— Tydziu! rzekłeś mi przed laty,
że nad życie mnie miłujesz!
Tu majstrowa w głos zaszlocha,
majster dłonią przytka uszy.
Tydzień bardzo żonę kocha,
łzom jej ulżyć radby z duszy.
Choć się jeszcze srożyć stara:
— Furdum, burdum, mocium panie! —
w zapomnienie idzie kara,
dyscyplina już na ścianie.
— Precz, hultaje! precz, zbytnice! —
huknie jeno majster zgóry —
bo jak które z was przychwycę,
to obłupię je ze skóry!