Dziecko przez ptaka przyniesione/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko przez ptaka przyniesione |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Starowieyski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziadek i ja, wnuczek, jednaką mieliśmy złość do ciotek, czyli do bab, jak powiadał.
— Mały — krzyczał ze swej kancelarii, gdy mu co dopiekło — zbieraj się, jedziemy precz od bab.
Dusił dzwonki, których klawiaturę całą miał nad biurkiem. Zbiegali się stangreci, ilu ich tam wszystkich było: Staszek, Ignac, Wojtek, Dubiel.
— Który wolny?
Wszyscy wolni, śmiech powiedzieć, bo tak ten interes szedł, że stangreci w karty grali cały boży dzień.
— Dubiel — wołał dziadek na starego, co czarne konie miał w opiece. — Zaprzęgaj, pojedziemy se gdzie w świat. Weź karetkę. Czy wymyta?
— Jakże, panie...
— A kopyta pastą, durniu, wymaż. Niech się świcą...
— Jak psu jajka — kończył Dubiel, co rozkazy dziadka znał jak pacierz.
— No.
I ruszali — starzec, dziecko, stangret, konik — zagniewani na ten babski, panie, świat.
— W górę! — wołał dziadek wychyliwszy głowę przez okno karetki; podobna była do trumny, gdyby trumnę w sztorc postawić na dwóch osiach. Czarna była, lśniąca, okna z boku miała dwa i podłużne trzecie, z tyłu, na plecach lekko przygarbionych. Stangret siedział wysoko, tak że głowa w kaszkiecie płaskim sterczała nad dachem jak kurek, co wskazuje stronę, z której wieje wiatr. Czarny koń, w dyszle dwa ujęty jakby w szczypce, klapki czarne miał na oczach, by nie gapił się byle gdzie, nie strachał, tylko prosto biegł. Blady promień wplatał się w szprychy kół i drżał w nich jakby srebrne źdźbło. Kopytami świecącymi koń przebierał i nad jego grzbietem smętnie zwisał bat z pstrą kitajką. W środku ciemno trochę, ciasno, i ciepło od dziadka sapiącego. Mruczało coś w podwoziu, trzeszczały ścianki, szybki cicho dzwoniły, zachodząc przeźroczystą mgłą.
— W górę! — wołał dziadek, chociaż ulica nie wznosiła się ani trochę, opadała nawet nieco, bo miasto leżało w kotlinie, a dom nasz stał na Piaskach, na wydmie dawnej, opodal dawnych murów miejskich.
— Jak to w górę, dziadziu? — pytałem uparcie za każdym razem, gdy rozkaz taki usłyszałem.
— No, w miasto, w rynek — odpowiadał jeszcze gniewny — a głupich pytań nie zadawaj, bo dobrze wiesz.
— A dlaczego tak? Wcale nie jedziemy w górę.
— Miasto jest górą.
— A nieprawda!
— Prawda, bo tak ludzie mówią, odkąd żyję.
— A dlaczego?
— Co dlaczego?
— No, tak mówią...
— Góra — mówił — czy ja wiem. To może władza, tron...
— Królewski?
— No.
— Przecież dawno nie ma króla.
— To będzie.
— Tu? W naszym mieście?
— A czemu nie?
— Inne czasy, dziadziu.
— Inne czasy, inne czasy — ja ci dam. Głupcy mówią tak jak ty. — Baby... Ja ci powiem, słuchaj, dziecko: co kiedyś było, musi powrócić, wszystko się wraca, wszystko powtarza, nic nie umiera, życie jest kołem, jak to miasto nasze i jak ta ziemia cała, jest kuliste. Głupcy mówią inaczej, baby głupie mówią, żebym konie sprzedał i karetki, i powozy, karawany. Powiadają, że już tego nie chce nikt, bo czasy przyszły inne. Automobil — mówią — jest dla nowych czasów koń. Śmierdziel taki... Więc mi mówią: taksówki, ojciec, kup i do stajni wstaw, a jak nie, to nas twoje konie zjedzą. A niech zjedzą — czerwieniał z gniewu — głupie baby. Jeszcze kupię...
— Co kupisz, dziadziu? Powozy? Konie?
— A coś myślał? Przeciem nie dla kur te stajnie stawiał lat dwadzieścia temu ledwie, przed samą wojną... Jak stawiałem! Sczeznę ja i ty rozsypiesz się na proszek, a te moje stajnie przetrzymają wiek, co mówię, wieki dwa, może trzy, i więcej, jak zamek... przetrzymają, mówię, bo w niczym nie są gorsze od tego, co budował król. I mury te, com postawił, będą wieki stać, i dom, w którym tyś się rodził...
Zabiło serce moje.
— Ja się rodziłem?
Zmieszał się dziadek, w wąsy dmuchnął.
— Jakże inaczej? Przecież kura cię nie zniosła ani inny ptak.
— Właśnie, dziadziu, spytać chciałem...
— Nic nie pytać! Przez okienko sobie patrz — krzyczał gniewnie — ja się zdrzemnę.
— Jaki, dziadziu, ptak?
— Żaden ptak, żaden ptak, będziesz duży, to się dowiesz, w szkołach cię nauczą o tym, teraz dość, ja śpię — drżały mu ręce, gdy melonik na nos wciskał i podnosił kołnierz palta.
Kłapał konik po nierównym bruku, kołysała się karetka, czasem szarpnął kary i uskoczył w bok. Dziadek spuszczał wtedy szybę, na tył głowy melon zsuwał, lżąc stangreta:
— Trzymaj w pysku, durniu głupi, i uważaj na te diabły!
Diabły — czyli samochody, których bał się koń.
A dziadek zasypiając znowu mruczał:
— Wszystko przejdzie. Moda taka dziś, jutro inna, a com zbudował, to zostanie. Jeszcze wrócą do mnie, prosić będą, żebym woził końmi. Bo co koń, to koń.
W rynku Dubiel stawał przed Hawełką. Sklep to był znany w mieście, stary; kawą pachniał i świeżą skórką z pomarańczy. Nad półkami w poprzek ściany wielbłądy karawaną szły ku oazie z palm zielonych. W sklepie mrok był, tłok i krzyk:
„Prosz... uprzejmie... Służ... uprzejmie... Cał... rączki uprzejmie...” — a nad wejściem złoty napis HAWEŁKA na czarnym, szklanym tle. Sklep ten znałem, bom bliźniaczkom nieraz towarzyszył przy sprawunkach. Z dziadkiem do sklepu nigdy nie wchodziłem, bo on z karetki nie wysiadał. Dubiel tylko z kozła złaził, a dziadek niecierpliwie patrzył za nim, mrucząc:
— Guzdrze się.
Za powrotem Dubiel krył pod płaszczem coś i przez okno panu wręczał:
— Zamknij oczy — mówił do mnie stary pan.
Mrużyłem powieki i słuchałem, jak strzela korek i płyn bulgocze w gardle dziadka. Pachniało potem tak w karetce, jakby w kuchni, w dzień, kiedy się ciasto piecze. To był rum.
— Wio, jedziemy! — wołał dziadek głosem jasnym, odmłodzonym, laską stukał w podłogę karetki dywanikiem wyścielaną i śpiewał:
Miała baba koguta, koguta, koguta,
Wsadziła go do buta, do buta — bęc!
● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● |
Jak stary film przesuwa się miasto w wąskim oknie karetki, gdy je dziś wspominam: jakby snuł się dym ulicą albo jakby właśnie zmierzch zapadał. Czy to mgła, co ściele się w kotlinie, tak je mroczy, albo może szyba stara, zmatowiała, taki obraz mi oddała, czy to w końcu czas światło gasi, kolor zmywa? Widzę litery złote, na szkle malowane, gięte z drutu, z rurek szklanych, próbuję czytać, uciekają, zanim wyraz cały złożę: GŁOGO — MAURI — WEDEL — BANK HAN — BRACIA — SZARSKI — i nową piosnkę dziadek nuci:
Przy samowarze siedzi moja Ata
A w samowarze Szarskiego herbata...
Godła aptek widzę: orzeł biały, w trójkącie oko promieniste, złoty lew i złoty słoń, i inne godła nad bramami: rak, trzy korony, dwaj Murzyni. Bramy dziwne: jedna w głowy ludzkie cała, druga w ćwieki, tutaj czarny nagi tors balkon trzyma, ówdzie rząd baranich głów. Szary mur, tynk odpada, spodem cegła jakby blizna stara, na tym plakat CYRK PRZY — reszta zdarta i kredą hasła gryzmolone PRECZ Z ONR ŻYDA BIJ.
Ludzi widzę — cały tłum — ale tylko głowy, czapki, kapelusze — tyle pomieściła klisza stara. Głowy widzę czarne, dęte, jakby jakieś bulwy krągłe, jakby dynie lub melony. Widzę głowy kwadratowe w krzyż przecięte srebrną nicią, głowy daszkiem lśniącym osłonione, z promienną gwiazdką nad oczami i pisklęciem uskrzydlonym u szczytu rogatych czół. Głowy w skrzydła białe strojne i welony, głowy jak kokardy zwiewne, głowy w kwiatach, dżetach, piórkach, albo skryte w płaskim cieniu głowy-grzyby; głowy-brody: w kłębie włosów smutne oczy, smutny nos, a nad brodą toczek czarny z daszkiem krótkim, jakby ptasi czub.
Nagle kolor, światło, dźwięk — jakby biało-czarny film zamienił się w technicolor of 20 -th Century Fox: chorągwie biało-czerwone z okien zwisają deszczem spłukane, girlandy z lampek i choiny drżą na wietrze, orkiestry brzęczą wśród pochodni smolnych i po mokrym bruku chrzęści miarowy krok. Spośród dymów, złotych trąb, proporców, orłów, z okien wystawowych i balkonów, patrzy na mnie wzrok posępny starca, który zmarszczył brew i wydął wąs. Dłonie obie wsparł na szabli, jak na lasce dziadek mój, kiedy gniewa się lub duma. Twarz ta sama i gest ten sam, ten sam mars na czole i cień w zszarzałych oczach. Dziadek ze mną, tu, w karetce, czkając rumem o wskrzeszeniu firmy śni, na baby mruczy, klnie stangreta — dziadek w światłach, w słońcu trąb, wśród grzmotu bębnów, z szablą w dłoni lub buławą, w czapce z orłem, wstęgą błękitną przepasany stoi, w fotelu siedzi, albo konno stąpa na tle chmur skłębionych, w złotych ramach i girlandach, jesiennym wiatrem kołysany. Dziadek tu i dziadek tam. Za rękaw ciągnę czarne palto.
— Hę?
— Święta jakieś, dziadku.
— U nas ciągle, panie, święto.
— Popatrz, wojsko idzie.
— Na paradę — niech se idzie.
— Popatrz, portret!
— Widzę. Stary już jest, tak jak ja.
— Czy on naprawdę wszystkim rządzi? Wojskiem, szkołą i koleją, pocztą, bankiem i policją, każdą rzeczą i każdym z nas?
— A bo co takiego? Cóż ci oczy tak latają, rączki drżą i głosik tak się łamie, jakbyś płakać chciał czy co?
— Nie wiem, dziadku. Jakiś urok na mnie rzuca jego wzrok ponury i jego wąs, i jego brew, i jego szabla, i buława, i jego koń, i mundur siwy... Może dlatego, żem sierota, ojca nie znam, więc szukam jego wyobrażeń i miłość moją ofiaruję symbolom władzy i ojcostwa.
— Jakim symbolom, co ty pleciesz?
— Tak mi powiedział doktór Kraft.
— To babskie wychowanie, panie, ja z tym skończę.
— Ach, nie mów o nim źle, dziaduniu, on mnie rozumie. Powiedz jeszcze: to jemu wszystko zawdzięczamy?
— Komu znaczy?
— Dziadkowi, to jest marszałkowi, szefowi państwa, który królem byłby pewnie, gdyby się czasy nie zmieniły?
— Co mu zawdzięczamy, mówisz?
— Życie i wolność.
— Co za bzdury! Ach, to wychowanie bab i doktorów! Ja wiem dobrze, skąd to wszystko! To ten zeszyt czarny...
— Nie mam zeszytu, ach, dziaduniu!
— Wiem, że go pod poduszką chowasz. Ja go zabrać każę, spalę, bo wiem dobrze, czym to pachnie — tu głos załamał się starcowi. Czerwony z gniewu spuścił szybę i w głos wykrzyknął:
— Do domu wracaj! Mam dość tych, panie, trąb.
— Och — płakałem — wybacz, dziadku. — A skrycie pomyślałem: „Figę znajdziesz. Dobrze skryłem.”
Aż do samego domu dziadek na brzeżku ławki siedział z ręką na klamce, na wpół ode mnie odwrócony, zły jak chrzan. Po rękawie go gładziłem i rączkami dwiema chciałem objąć:
— Dziaduniu, nie gniewaj się, zeszytu już nie ma, zginął gdzieś... podarłem... strzałki porobiłem z jego kart, obrazki zasmarowałem, zniszczyłem...
Nie odpowiadał ani twarzy nie odwrócił w moją stronę, główką laski w ścianę stukał, a na to „wio” i „hep” krzyczał Dubiel, i świstał jego bat nad koniem, i głośniej nasza trumna grała. Nie zdążył stangret dobrze zahamować przed domem, a dziadka furia zniosła precz — przez kafelkową sień prawie biegł z lagą do szturmu pochyloną. W palcie, w melonie do pokoju mego wpadł, za nim ja, bliźniaczki za mną, jak zwykle jednakowe w czarnych spódnicach, w bluzkach w pasy. Dziadek lagą z łóżka zdjął kapkę muślinową jak kożuch z mleka i na podłogę rzucił, sapiąc.
— Co ojciec! — wrzasnęły ciotki. — Prane świeżo!
Za kapką w ślad poduszki poszły, kołdra, kocyk — do materaca musiał schylić się i oburącz dźwignąć pasiaty płat. Przy tej robocie spurpurowiał i zaklął głośno, gdy drucianą siatkę zobaczył, na niej paprochów trochę i więcej nic.
— Gdzie to jest? — groźnie ryknął.
— Zasmarowany, stargany — bąkałem — do śmieci poszedł.
— Łżesz!
— Ale co? Na Boga! — wołały ciotki ręce łamiąc, a dziadek za piecem lagą gmerał, szafę grabił, zabawki moje rozrzucał i gniótł, żołnierzy moich lżył bezwstydnie i uniformom cześć odbierał.
Aż znalazł! Nie to, co chciał, lecz małą cząstkę, ślad, namiastkę: pocztówkę małą, w bladych kolorach, za szybkę serwantki wsuniętą ukradkiem, pocztówkę groszową, z której ku niemu spojrzał ponuro spod brwi ściągniętych jego sobowtór w siwym mundurze, na szabli wsparty. Portrecik zaraz w strzępy poszedł w dziadkowych palcach i gruby kalosz zdeptał szczątki.
— Co ojciec — krzyknęły ciotki ręce łamiąc — wodza bezcześcisz i sam się narażasz! Niechby kto zobaczył... — story zaraz spuściły, ja udałem gorzki płacz, a dziadek jak przez łzy przemówił:
— Wodza gdzieś mam... Niech mi dziecko zwróci...
I z pokoju wyszedł, kaloszami człapiąc, pochylony. Bliźniaczki krótko zaszlochały, w dłoniach twarze ukrywszy.