Dziecko salonu/Ich poezja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Ich poezja |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Lampka żółtym cieniem spowija izbę suteryny, jej ubogie sprzęty i znużone świętem twarze mieszkańców.
Istnieje pewien niepokój, ździwienie mięśni przywykłych do natężonych skurczów, a dzisiaj oto bezczynnych. Zmęczyły się twarde ręce i tułów — spoczynkiem, zmęczyły płuca przewiewem czystego powietrza cmentarnego.
I myśl się błąka, wytrącona z wązkiej ścieżki drobnych trosk. Troski drobne — nie zakreślają podniebnych tęcz, ale nikłym kłębkiem zwijają się do koła wielu istot. Troski wielkie zarazem, bo dzieciom jeść dać trzeba, samemu jeść trzeba, a o chleb trudno, choć ziemia tyle ziarna daje, i kąt mieć trzeba, a choć na współkę i to wypadnie cztery ruble na miesiąc bez mała.
Zaległa cisza.
Matka, karmiąc piersią swoje najmłodsze, ciągnie opowieść:
„Tak ja siedzę sobie z moim Franusiem na kolanach. Franuś tak palił, jak ogień: oczka niby to miał zamknięte, ale widać, jak mu tam iskry od gorączki latają, i tak dyszy, jakby co go zatykało. Ani stęknie, ani zapłacze, nic, tylko dyszy biedota. Mojego wtedy nie było: wyjechał na robotę. Śnieg nawalił i linję czyścili coś bez dwa tygodnie. Stefka i Tomek spali. A ja z moim Franusiem siedzę sobie na stołeczku przy piecu, jak teraz z Cześkiem.
W zimie na takiej wsi, jak na wsi: cicho i cicho.
Jak ojciec był w domu, to trochę dzieciaka potrzymał, to się tam położyłam na jaką chwilę. Chociaż ja znowu taka jestem, że jak mi które chore, to ani oka nie zmrużę. A i to do ojca w chorobie nie chciał iść, tylko: mama i mama. Bo tak, to bardzo ojca kochał. Jak mój wróci z roboty, tak mój Franuś leci i ciąga go za kapotę: „a ty coś dla Frania przyniósł?“ To jak mu w żartach powiedział, że niema nic, oho, już go mój Franuś wypycha: „idź i kup“. Mój to już o tem wiedział, to mu tam zawsze przyniósł albo karmelek, a to to, a to sio. Takie to było mądre bachorzysko, że Jezus Marja. Aż się wszyscy dziwili, i zadziwili się na śmierć“...
Zebrani znają historję śmierci dziecka; słyszeli ją kilkakrotnie, z różnemi szczegółami i coraz to nowemi zmianami, ale słuchają mimo to: przyjemnie posłuchać ciekawej historji.
Dzieciom kleją się oczy, ale i one siłą zwalczają sen.
A matka ciągnie opowieść:
„Więc siedzę ja sobie z moim Franusiem na kolanach i nie śpię; tylko co raz to mnie tak zamroczy od niewyspania; ale wszystko słyszę. A mieliśmy komodę, co jeszcze matka mi ze swego darowała; ładna była komoda, bo ustawna, a mało miejsca zajmowała. Dopiero, jak mieliśmy już jechać do Warszawy, tak nas zaczęli pętać: a to się połamie, a po co wozić? a my sami jeszcze nie wiedzieli, jak to będzie, tak my ją sprzedali za cztery ruble, po znajomości“.
„Więc ta komoda stała pod oknem, a na niej lampka, zupełnie tak, jak teraz. A tu znowu jakby łóżko, a na poprzek kuferek, a dalej przy ścianie kołyska i już komin. (Tylko, że to nie było w suterynie, więc okno było nizko, zwyczajnie). Ja siedziałam z Franusiem jakby tu. A w naszej sieni nikt więcej nie mieszkał, bo tu zaraz było podwórze, a tam znowu ogród, taki sobie sadek“.
„Więc się ta lampka pali, a ja precz siedzę. Ale jakem oczy zamrużyła, tak jakby mi się coś przywidziało, że mi jakoś przed oczami to ciemno, a to znowu jasno. Otwieram oczy, a tu w moją lampkę jakby coś dmuchało; tak ten ogień migoce, to tu, to tam, to tu, to tam. Ale ja jeszcze nic, bo myślałam, że mi się tak tylko zdaje. Ale potem znowu, to tak jakby coś zimnego przeleciało przez pokój“.
„Wtedy to mnie już coś tknęło. Chcę wstać a nie mogę, chcę, a nie mogę. I tak siedziałam z pięć minut. Ale jeszcze nie wierzę. A tu odrazu, jak nie huknie w komodę; jak ja się nie zerwę i nie dolecę. Aż się cała izba zatrzęsła. — Jeszcze myślałam, że to może które z dzieci, ale patrzę śpią. Więc ja tak stoję, jak zmartwiała: ani głosu, ani się ruszyć, no nic i nic. Tylko Franusia przycisnęłam i patrzę w lampkę. A tu za drzwiami tak: chlap, chlap, — chlap, chlap, — chlap, chlap. Tak ja trochę oprzytomniałam, rzuciłam tylko Franusia na łóżko, a sama do sieni. Sień była może na długość jak ten pokój, tylko wązka. A tam już drzwi i na podwórze. Tak jak ja tak stanęłam, tak tylko widziałam, jak się te drzwi odchyliły, i coś skrzypnęło, tak ja jeszcze sobie nie wierzyłam i na dwór: myślałam, że może złodziej. Nic tam ważnego w sieni nie stało, ale zawsze szkoda“.
„Księżyc był jasny taki, śnieg aż się iskrzył, i ani żadnego znaku, ani nic: kamień i woda. Tak ja do izby. Zatrzasłam drzwi, patrzę a tu mój Franuś cały dygoce, jakby go co podrzucało, i taki się siny zrobił w jednej chwili, że okropnie. A potem już nic tylko dygoce i tak jakby chciał coś mówić, bo patrzał na mnie. Ale nic, tylko rączyny wyciągnął, to mu tak latały, i ani nie złapał“.
„Tak ja dopiero w krzyk. A tu się kobiety pozlatały i dopiero a smarowanie, a to, a tamto. A ja już nic, nic, tylko proszę, żeby go już nie męczyli, bo to już nic nie pomoże“.
„No i co wy powiecie, moi państwo, — za jaką godzinę może, już nie żył mój Franuś“...
Ciekawa historja skończona. W głowie matki nie znalazłbyś żalu po jej Franusiu. Toć prócz tych trojga dzieci, co zmarły, jest jeszcze czworo. A czworo dzieci obuć, oprać, nakarmić, a na noc do snu ułożyć i jeszcze czem ciepłem przykryć — trudno bywa.
W głosie matki brzmi odcień dumy, że ot jej Franuś swą śmiercią nadprzyrodzone siły poruszył, że istnienie jego wplotło się w ów świat tajemniczy, gdzie spoczynek i nagroda za życie w znoju — i kara straszna za grzechy.
Głos matki tchnie przejęciem, a serce tak silnie uderza jak w piersi twórcy.
Ciekawa historja skończona.
I ona, i słuchacze mają policzki spłonione, i ona gotowaby opowiadać, a oni długo jeszcze słuchać...
Toć te mogiłki dziecięce, gęsto rozsiane po kraju, to pierwiastek poezji w szarym bycie pracowników jutra.