Dziecko salonu/Pudel
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Pudel |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Miałem sierść wygoloną. Było mi cokolwiek chłodno w tym stroju, ale widziałem, że mój pan jest ze mnie zadowolony, więc wesoło machałem ogonem i patrzałem mu w oczy.
Na szyi miałem ładną, błyszczącą, cokolwiek ciasną obrożę — i znak, że jestem opłacony, że mam właściciela, który mnie karmi i poi, że należę do klasy uprzywilejowanej.
Było mi dobrze na świecie. Pchły mnie nie gryzły: codziennie mnie czesano. Ani kłopotów, ani obowiązków. Jednakże musiałem być posłuszny i wierny, a przytem w miarę roztropny, gdyż żąda się tego od każdego psa zwyczajnego, a cóż dopiero — od pudla.
Mój pan nie prowadził mnie na smyczy podczas wspólnych przechadzek. Mogłem wyprzedzić go o kilka kroków, zboczyć, lub cofnąć się i biedz za nim; mogłem zatrzymać się dla obwąchania ściany domu lub latarni; mogłem pędzić za dorożką i szczekać na konie, — oglądać się za przechodzącemi suczkami, lub zaglądać do bram i sklepów, obok których przechodziliśmy.
Od czasu do czasu mój pan szukał mnie oczami, a wówczas nadbiegałem pośpiesznie, okazując mu obłudnie wielkie zadowolenie, aby nie bronił mi owych niewinnych rozrywek; stanowiły one jedyną rozmaitość w nudnej przechadzce po ludnych ulicach miasta, gdzie co krok musiałem zręcznie wymijać przechodniów, by nie być potrąconym lub nadeptanym. Już to ludzie strasznie są nieuważni.
Wprawdzie, ten i ów zwracał na mnie uwagę, cmoknął ustami, obejrzał się za mną, lub pogłaskał. A ja, stosownie do wrażenia, jakie wywierał na mnie przygodny znajomy, przebiegałem obok obojętnie, machnąłem mu w podzięce ogonem, a czasem cichutko warknąłem. Warczałem cicho, by nie słyszał ani on, ani, co najgłówniejsze, mój pan. Bo mój pan był niezmiernie wrażliwy na każdy przejaw złego wychowania mej pudlej osoby.
Zdarzało się jednak i tak, że ktoś z przechodniów silniej mnie zajął i odrazu zyskiwał moją sympatję. Wówczas biegłem za nim kilkanaście kroków, ale wnet powracałem do swego pana, łasząc się i patrząc mu w oczy, by nie wzbudzić w nim podejrzeń co do mej psiej wierności i wdzięczności i nie narazić się na gniew, który był mi niemiły.
Przedewszystkiem ceniłem spokój i pogodę.
Sny bywają bajecznie nielogiczne. Już sam fakt, że człowiekowi śni się, że jest pudlem — wydaje mi się dziwny. Jednakże druga część snu była jeszcze mniej zrozumiała.
Oto razu pewnego, jeden z przechodniów spojrzał na mnie, i miast rzec: „jaki to ładny piesek“ — powiedział poważnie, z głębokim smutkiem w oczach:
— Ten pies ma kaganiec na duszy.
Jest to coś przekraczającego wszelkie granice logiki.
Po pierwsze, nigdy żadnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy zastanawiać się nad duchową istotą pudla, lub boleć nad jego upodleniem; po drugie, jeśliby się coś podobnego zdarzyło, pudel nie zrozumiałby przecież jego ludzkiej mowy.
A ja nietylko zrozumiałem znaczenie przenośni, ale i odczułem ją głęboko.
W jednej chwili prysło całe moje zadowolenie z życia; to co uważałem dotychczas za naturalne i zupełnie słuszne, wydało mi się nieznośnem i wstrętnem. Zmieniłem się nie do poznania. Posmutniałem, stałem się opryskliwym i nieposłusznym; straciłem apetyt i sen. Nie smakowało mi jedzenie wykwintne, nie odczuwałem zadowolenia, gdym rozciągał się na spoczynek na puszystym, ciepłym dywanie przy piecu; nie cieszyły mnie pieszczoty mego pana i jego rodziny. Nie chciałem wykonywać tak łatwych dla mnie, uczonego pudla, sztuczek, jakiemi są: chodzenie na dwóch łapach, aportowanie, lub trzymanie na własnym nosie cukru, gdy ktoś z obecnych grozi mi palcem, powtarzając: „nie rusz, nie ru–u–sz“. Uważałem, rzecz śmieszna, że to mnie poniża, — i unikałem ludzi.
Stosunki moje z domem mego dobroczyńcy z dnia na dzień się pogarszały. Aż doszło do tego, że podczas wymierzanej mi kary, ugryzłem pana mego w rękę.
Był to wypadek tak niezwykły, tak nielicujący z moim dotychczasowym charakterem, tak niezrozumiały wobec starannego wychowania, które otrzymałem, tak wreszcie potworny, jeśli zważymy cały ciężar jego dla mnie dobrodziejstw, — że postanowiono mnie bez zwłoki zastrzelić, a jego natychmiast odwieźć pod obserwację do doktora Palmirskiego.
Pan mój zdjął ze ściany dubeltówkę, wycelował i wystrzelił.
Zdaje mi się, że nie trafił...
I obudziłem się.