Dziecko salonu/Pierwszy dzień w gnieździe rodzinnem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Pierwszy dzień w gnieździe rodzinnem
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIERWSZY DZIEŃ W GNIEŹDZIE RODZINNEM

I.
Moja rozmowa ze Stefcią.

Stefcia liczy siedemnastą wiosnę życia.
— O tak, rozumie się. To jest wielki poeta: pisze bardzo ładne wierszyki. Choć z drugiej znów strony...
— Co z drugiej strony?
— Nic z drugiej strony. Ja tylko tak sobie powiedziałem. Pani ma słuszność.
— Mam słuszność? Kiedy pan wcale nie wie, o czem ja mówię.
— Ależ wiem. Pani mówi o wielkim poecie.
— A czy on żyje?
— Rozumie się, że żyje. Dlaczegoby wielki poeta nie miał żyć?
— No, to niech pan powie, jak on się nazywa.
(Jesteś, moja mała, taka śliczna, że wszyscy wielcy poeci całego świata tyle mnie obchodzą, co zeszłoroczna zima).
— No, widzi pan. Czy to tak ładnie? Nie słucha pan, daje pan odpowiedzi ni przypiął ni przyłatał. I wogóle tak, jakby mi pan łaskę robił.
— A panna Stefcia gniewa się na mnie?
— Rozumie się, że się gniewam.
— I panna Stefcia nie chce już ze mną rozmawiać?
— Rozumie się, że nie.
— No, to niech panna Stefcia weźmie jeszcze kawałek mięsa.
— Nie chcę; dziękuję bardzo... Doprawdy, co się z panem zrobiło? Taki pan jakiś dziwny.
— A pani nie pamięta, że ja zawsze byłem taki jakiś dziwny?
— Ale dziś pan taki jakiś zamyślony, zamiast się cieszyć.
— A dlaczego to panna Stefcia każe mi się cieszyć?
— Niby pan nie wie. Przecież to pana siostry zaręczyny.
— Ale przecież moja siostra nie dziś się zaręczyła.
— Ale to są oficjalne zaręczyny.
— No, kiedy to są oficjalne zaręczyny, to niech panna Stefcia weźmie jeszcze łyżeczkę kompotu.
— Niech mnie pan przestanie nazywać ciągle panną Stefcią.
— A dlaczego ja nie mam nazywać panny Stefci panną Stefcią?
— Bo nie mam dwunastu lat.
— A ile panna Stefcia ma lat?
— Ile mam, to mam.
— Więc jakże ja mam nazywać pannę Stefcię, kiedy panna Stefcia, ile ma — to ma — lat.
— Proszę mnie wcale nie nazywać.
(Czuję ogromne zadowolenie z gadania od rzeczy. Żal mi dzieciaka, ale nie mogę inaczej. Jaka to już kobieta).
— Naprawdę, taka jestem zła na pana. Tyle czasu nie widzieliśmy się. Tyle pan podróżował, tyle pan widział.
— To ja mam opowiedzieć wszystko, co widziałem?
— Myślę, że to byłoby ciekawsze, niż takie bajanie.
— Kiedy ja nie mogę wszystkiego opowiedzieć.
— Ciekawa jestem bardzo, dlaczego?
— Bo by się pani mama na mnie gniewała.
— O, niech się pan nie obawia.
— To mama by się nie gniewała?
— Panu się ciągle zdaje, że jestem dzieckiem. A pan to niby taki dojrzały człowiek.
— Rozumie się, że jestem dojrzały.
— Ciekawam bardzo, dlaczego?
— No, bo ja mam już wąsy, a panna Stefcia nie ma jeszcze wąsów.
— To chyba.
— Bo ja palę papierosy, a panna Stefcia nie pali papierosów.
— Jakbym chciała, tobym paliła.
— A panna Stefcia nie chce?
— Nie chcę.
— No, to niech panna Stefcia weźmie bardzo dużo lodów. A potem będziemy pili wino szampańskie.
— Ale pan tyle już pił.
— Muszę pić, bo to są przecież oficjalne zaręczyny siostry.
— A pan powie toast?
— Pan nie powie toastu.
— A jak ja pana poproszę?
— To także nie powiem.
— A jak ja pana bardzo poproszę?
— To panna Stefcia umie bardzo prosić? A jak to się — bardzo prosi?
— Jaki pan niedobry.
(Rozkosznie zepsuty dzieciak. Tak mało wie, a tak wiele przeczuwa).
— Czy pani umie flirtować?
— Niech pan nie nalewa, bo nie będę piła.
— To pani tak kocha Jadzię; to pani tak dobrze życzy mojej siostrze? Bardzo ładnie... O, widzi pani, mama patrzy na panią i kiwa głową. Mama pozwala.
— Nie potrzebuję, żeby mama pozwalała, albo nie pozwalała. Jak zechcę, to sama będę piła.
— A pani bardzo mamę kocha?
— O, widzi pan. Niech pan teraz nic nie mówi.
(Pierwszy toast).
— A teraz na pana kolej.
— Ale proszę wypić cały kieliszek.
— A powie pan toast?... Doprawdy, że to nieładnie: wszyscy wiedzą, że pan jest poeta.
— A czy ja także jestem wielki poeta?
— Nie, mały, uparty i nieznośny. Niech pan nie dolewa... Cicho.
(Drugi toast: nasz lekarz fabryczny).
— Czego się pan śmieje?
— Bo bardzo lubię pannę Stefcię i tak się z tego cieszę.
— Jest z czego.
— I tak mi okrutnie wesoło, że aż strach.
— Bo mnie wcale.
— To panna Stefcia smutna? Biedna panna Stefcia.
— Bardzo proszę. Mówiłam, że pan za wiele pije.
(Trzeci toast).
— O, widzi pani, — teraz za gospodarzy. To zupełnie co innego. Teraz trzeba już wypić calutki kieliszek.
— Więc pan nic nie powie? Bo zaraz wstaną.
— Kiedy teraz już nie mam o czem. Jak pani bardzo chce, to powiem taki toast, żeby się cały świat mył naszemi mydłami i perfumował naszemi perfumami. To pani tatuś i mój tatuś zarobią bardzo dużo pieniędzy. Dobrze?
— Fe! jaki pan nieznośny.
— No widzi pani: fe!
— Niech się pan odsunie. Patrzą na nas.
— A gdyby nie patrzyli?...
Wstajemy.
Ogólne wrażenie:
Ptaszyno mała, jesteś urocza ze swą wstążeczką białą w czarnych włosach i swemi błękitnemi oczętami, patrzącemi z niezdrowem zaciekawieniem na świat przeczuwany; z policzkami, zarumienionemi drganiem nieznanych żądz.
Całowałbym, całował, całował — bez opamiętania.

II.

Mama Stefci:
— Cóż, panie Januszu? Jakże moja córa? Gąsiątko jeszcze? Nic nie spoważniała... Obserwowałam was (was — z naciskiem). Zdaje mi się, że pan pokpiwał z niej trochę. Straszny to dzieciak. Pan jej rok cały nie widział?
— Panna Stefanja bardzo spoważniała.
— O, bo pan ogromnie się zmienił. Nic dziwnego: zagranica szalenie kształci. Ja wszystko zawdzięczam zagranicy.
— ?
— Cóż pan zamierza dalej czynić?
— Jak dotychczas, nie wiem jeszcze.
— Burzy się pan? Tak, ja rozumiem młodych.
— ?
— Długo pan bawił w Wiedniu?
— Tydzień.
— Cudowne miasto. Zwiedzał pan galerje, muzea? Ile razy przejeżdżam, zawsze muszę się zatrzymać. Ale pan pędził dalej. Rozumiem młodych.
— ?
— Ach, pan bawił dłuższy czas w Krakowie... Poznał pan tak zwaną Młodą Polskę.
— Niekoniecznie.
— Prawda, pan taki nietowarzyski... Czy pan sądzi, że z tego się coś wykluje?
— Owszem, bardzo być może.
— Ale nie Mickiewicz i nie Słowacki... Jakże Warszawa? — Czy pan ma zamiar pozostać już w kraju?
— W tej chwili sam nie wiem jeszcze.
— Tak. Po zagranicy trudno się przyzwyczaić do Warszawy. Choć z drugiej znów strony, ciągnie rodzina, stosunki. Jak to mówi przysłowie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej... Sądzę, że pan znów będzie u nas częstym gościem...
— Poczekaj, babo, — ze swojem: „rozumiem młodych“; — będziesz siedziała w powieści, i to na honorowem miejscu. Tylko twego starego trzeba zmienić.

III.

— Cóż poeto, myśleliśmy, że nam palniesz mówkę? Ja, stary, musiałem gadać za was, młodych. I to, panie, młodzież — młodzież z dyplomami, uniwersytetami, zagranicami, lichami. Wstyd!
(„Jowialnie“).
— Cóż robić? Takie teraz czasy.
— Czasy, nie czasy, tylko młodzież djabła warta. Nie czasy robią ludzi, ale ludzie — czasy... Cóż? nawłóczyliśmy się, a teraz znowu do orki? Ja tam pana zawsze broniłem. Cóż to złego, że sobie młody zrobił wakacje? Niech papa trząśnie workiem.
Klepie mnie po ramieniu.
— No co? Nie pogadasz pan ze starym przyjacielem? Jakoś głupio w rodzinie po rocznem fiu! fiu!... Ha, ha, ha, ha — co?
— Myli się pan. Ciepło rodzinne bardzo mile mnie grzeje.
— A grzeje, grzeje... Oj! filut z pana. Wiem ja coś o tem. No, chodźmy na cygarko.
I on rozumie młodych.

IV.

Pan doktór:
— Cóż, kolego, jako syn marnotrawny, powracacie na łono medycyny?
— Być może.
— Nie — może, a musi i powinno.
— Chyba na brak lekarzy pan doktór nie ma powodu się żalić.
(Myśli sobie: poczekaj smarkaczu, dam ja ci za to).
— Ha, powołanych dużo, ale wybranych mało. Ale po zapale, z jakim, mimo protestów ojca, wziął się kolega do naszej biednej medycyny, — należałoby się spodziewać, że nasza biedna medycyna zyska w koledze, jeśli nie fundament, to choć filar.
(I pojednawczo).
— Nie macie pojęcia, co tu teraz chorób. Bronchitis, pneumonja, tyfus. Aż strach pomyśleć... Tak. Poezja i medycyna nie dadzą się połączyć żadną miarą. Tu trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Niema czasu na marzenia. Zobaczycie sami: niewdzięczny zawód.
(Wwąchuje się w dym cygara, — cynicznie wytworny).


V.

— Bójcie się Boga. Panny w salonie, a młodzież i kochany gospodarz junior siedzą tu sobie w najlepsze... No, powiedz no pan kilka świeżych, zagranicznych anegdotek — i jazda do panien. No, gadaj pan... prędzej.
— Zaraz. Muszę sobie przypomnieć.
— Otóż to. Takich rzeczy nie wolno zapominać. Ja w pańskim wieku miałem do tego specjalny notesik. Nie radzę panu, coprawda, bo po ślubie, licho wie jak — dostał się do rąk mojej żony. Miałem ja za swoje. No, jazda młodzi. Panie mecenasie, panowie, siadamy? — Jeżeli dziś przegram, to jak Boga kocham, kart już do rąk nie wezmę. Wczoraj dostałem tak w główkę, że proszę siadać. Trzydzieści rubli bez małych kopiejek djabli wzięli. Cały ten tydzień. Panowie, prędzej, bo czasu szkoda.

VI.

— A ty, smyku, dlaczego jeszcze nie śpisz?
— Prosiłam Jadzi, żeby poprosiła mamy, i mama mi pozwoliła. Jutro i tak nie pójdę na pensję.
— A pałek masz dużo?
— A jakże — pałek. Żeby nie ta żydówa — Zilberhornówna, tobym była pierwsza. Ale mama wzięła mi znów szwabkę, i ona zjedzie ze swojego pierwszego miejsca... Słuchaj, Janek: prawda, że ty znowu wstąpisz na uniwersytet? Tatuś zapłacił wpis, bo pisali w kurjerze, że drugoroczni muszą zaraz płacić, bo ich wyrzucają inaczej.
— A ty zkąd wiesz o tem wszystkiem?
— Bo jabym okropnie chciała, żebyś znowu włożył mundur. Tak ci paskudnie w tem ubraniu.



Nie chce mi się już pisać.
Po rocznem oddaleniu wszystko żywiej wpada mi w oczy.
Jacy oni niesmaczni i obcy.
Nie wiem jeszcze, co to ma być, ale chciałbym ich tak trochę pokąsać, wydrwić, odebrać im tę pewność siebie, i strącić uśmiech bezmyślnego zadowolenia.
A, naprawdę, chwilami tęskniłem za nimi — tam.
Znów ten sam pokój, ten mój pokój.
Ciekaw jestem, kto zacz ów pan narzeczony.
Chciałbym, żeby Jadzi było dobrze.
A ja? — Znów? — A potem, w nagrodę — Stefa.
Tfu, tfu, tfu! Spać mi się chce. Znużyła mnie podróż i — to tam wszystko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.