Dziecko salonu/Dusza moja ziewa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Dusza moja ziewa
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DUSZA MOJA ZIEWA

Ojciec miał dziś ze mną „poważną“ rozmowę.

Wszedł. Mina stanowcza, ale jeszcze nie groźna. Usiadł na krześle.
Usiadłem na krześle naoklep, wsparłem ręce na poręczy, na rękach oparłem brodę — i czekam.
Milczenie.
Wydobywam z bocznej kieszeni papierośnicę, powoli ją otwieram; wyjmuję i zapalam papierosa.
Zagajenie:
— Wpis zapłaciłem.
— Szkoda wielka.
Długa chwila milczenia.
— Co masz zamiar robić?
— Nie wiem jeszcze...
— Zagranicę już nie pojedziesz.
— I nie pragnę wcale.
Jeszcze dłuższa chwila milczenia.
— Masz lat dwadzieścia trzy...
— I miesięcy pięć.
— Ja w twoim wieku...
— Od siedmiu lat sam na siebie pracowałem — wiem o tem.
Długie, ponure milczenie.
— Jesteś... pasorzytem.
— I gorzej jeszcze. Pasorzyt tylko się karmi na koszt swego gospodarza, a ja się jeszcze ubieram, jeżdżę zagranicę i szukam rozrywek...
— Widzę, że nieźle spędziłeś ten roczek.
— Niekoniecznie dobrze.
— Bo nie rozjaśniło ci się w głowie za tą granicą.
— Widocznie zadługo żyłem w ciemności.
— Acha — filozofja.
— Nie lubię, gdy kto używa wyrazów, których nie rozumie.
Pauza. Burza wisi w powietrzu.
Ziewam.
— Wiesz: wolałbym cię widzieć ostatnim łajdakiem, niż takim niezdecydowanym błaznem.
— Tylko marny i nieuczciwy lekarz woli ciężkie i nieuleczalne cierpienie, byle mu to ułatwiło postawienie djagnozy.
Cisza.
— Widzę, że ci się zupełnie przewróciło w głowie...
— Bez najmniejszego wątpienia.
— Z lenistwa, z braku obowiązku, z dobrego bytu.
— Ojciec ma zupełną słuszność...
— Powiedz mi, czego ty chcesz?
— Chcę wiedzieć przedewszystkiem, czego ojciec chce ode mnie.
— Chcę, żebyś był człowiekiem.
— Poco?
Ojciec wstaje z krzesła i chodzi po pokoju.
— Wstyd mi przynosisz.
— Wobec kogo?
— Wobec wszystkich.
— A kto są ci wszyscy?
— Ci wszyscy, to są ludzie.
— A co znaczy: być człowiekiem?
Ojciec staje przy oknie i bębni w szybę.
— Bo jeżeli być człowiekiem — znaczy zarabiać ileś tysięcy rubli rocznie, ożenić się, mieć dzieci, wychować dzieci na pasorzytów, a gdy te dzieci pytają w swoim czasie, co znaczy być człowiekiem — zamiast odpowiedzi bębnić w szybę, — to takie człowieczeństwo ani trochę mnie nie pociąga.
— A czem jest twoje człowieczeństwo?
— Nie wiem i szukam.
— Acha. Chcesz być mądrzejszym od miljonów ludzi?
— Czy jest w tem coś złego? Gdyby ktoś jeden nie chciał być mądrzejszy od miljonów innych i nie zaczął wyrabiać mydła z gliceryną, toby nie istniały wcale na świecie glicerynowe mydła.
— ...Te mydła glicerynowe dają ci jeść i pić; mydła glicerynowe ciebie wychowały — rozumiesz?!...
— Mydła wychowały mnie widocznie źle, kiedy ojciec jest ze mnie niezadowolony.
Atmosfera ciężka, jak paka mydeł.
— Tak dalej nie będzie!
— I ja tego pragnę...
— Chciałeś być doktorem, pozwoliłem ci być doktorem; chciałeś być nagle filozofem, pozwoliłem ci być filozofem; chciałeś być zagranicznym chemikiem, wysłałem cię dokąd chciałeś. Ale jeżeli chcesz być nieukiem i błaznem, to bądź sobie bez mojej pomocy.
— Ja właśnie nie chcę być błaznem.
— Ale nim jesteś!
— Ależ zapewniam ojca, że ojciec się myli. Doprawdy, ojciec się myli...
La bonne papa trzasnęła drzwiami i wyszła.

Ojciec przemawiał do rozumu, matka — do serca.
— Swojem postępowaniem zabijasz ojca.
Nie odpowiadam.
— Czy ty naprawdę straciłeś dla nas zupełnie serce? Cośmy ci złego zrobili? Miałeś wszystko, czegoś chciał. Przecież niczego ci nie brakowało. Powiedz: może naprawdę — może my nie wiemy. Przecież widzisz, że się staramy, żeby wam dogodzić; przecież my nic innego nie robimy, tylko o was myślimy. Ojciec chciał, żebyś był chemikiem. Nie, to nie. Bądź sobie doktorem... Słuchaj, Janku, — jeżeli ci ojciec powiedział coś takiego, to nie powinieneś mu brać za złe. Zawsze mężczyzna jest bardziej prędki. Skąd ty możesz wiedzieć, jakie on ma kłopoty i zmartwienia? Ty niby taki psycholog, powinieneś to rozumieć... On nie powie, bo tacy ludzie, co wszystko zawdzięczają własnej pracy, — są skryci i zamknięci w sobie. Ty tego nie możesz rozumieć, boś ty się wychował w zupełnie innych warunkach. Ty wszystko bierzesz po swojemu... Może ty naprawdę więcej wiesz i więcej umiesz. Ojciec nie miał czasu ani tyle czytać, ani tyle pracować nad sobą. Pomyśl tylko, jak on musi cierpieć, jak widzi, że ty mu się marnujesz... Straciłeś rok — no dobrze. Ale teraz powinieneś znowu wziąć się do pracy.
Chwila milczenia.
— I żebyś był jakiś niezdolny, albo chorowity — no, to trudno. Ale tak: wiesz, jak to ludzie umieją wszystko, szczególniej, jak się komu lepiej powodzi. Tacy zaraz kontenci. A kto dziecku lepiej życzy, niż rodzice?
Pauza.
— Ja nie rozumiem, zkąd nagle takie zniechęcenie... Ja nie chcę, żebyś odrazu coś postanowił. Teraz zajęci jesteśmy Jadzią. Pomyśl sobie jeszcze; tylko cię proszę: oszczędzaj ojca. Bo powinieneś rozumieć, że on nietylko do ciebie należy i, jakby mu się, broń Boże, coś przez ciebie stało, to jesteś przed nami wszystkiemi odpowiedzialny.
Pocałunek serdeczny, macierzyński i znów wir myśli.
Przypomniał mi się wiersz, bardzo gdzieś dawno czytany:
Leży lew w klatce. Za chwilę rozpocznie się przedstawienie. W uszach króla pustyni brzmią poszumy jego wolnej ojczyzny. Oto wytaczają klatkę na arenę. Do klatki wchodzi pogromca. Lew wita go rykiem, opiera się jego rozkazom, — pełen nienawiści i buntu. Ale pogromca błyska w powietrzu stalowemi końcami kańczuga. Chwilę krótką patrzą sobie groźnie w oczy. Lew cofa się w głąb klatki, jeży grzywę, groźnie przykuca — i na dane hasło...
Hop! i przez kijek przeskoczył.
Czy istnieją specjalne mikroby, które zabijają wolę, a lęgną się w atmosferze niewoli?

Nie koniec jeszcze.
Rozmowa z panem Andrzejem, mecenasem, Jadwigi panny narzeczonym, rodziców moich przyszłym zięciem, a moim niezadługo szwagrem.
Wyciągnął mnie na „kawalerski“ kieliszek.
— Panie Janie, pragnąłbym z panem pomówić, ale się obawiam, aby pan nie sądził, że czynię to z polecenia, lub za namową rodziców... Nie... Ja mam dla was wszystkich bardzo wiele życzliwości, i przykro mi, że bez ważnego powodu dręczycie się wzajemnie.
— ?
— Idzie o to, że — o ile się nie mylę — pan chce się poświęcić dziennikarstwu... Panie Janie, co to jest u nas dziennikarstwo?
— Są tacy, którzy zarabiają po kilka tysięcy rubli rocznie.
— No tak, ale to są wyjątki.
— Czemu ja właśnie nie mam być takim wyjątkiem?
— Pan jest za wielkim idealistą. To przeszkadza.
— Nietylko w dziennikarstwie.
— I przytem pan się w ten sposób wykoleja.
— Proszę pana, o ile ani myślę zostać dziennikarzem, o tyle całą duszą pragnę się wykoleić.
Ogromne zdziwienie.

Ząb mnie boli; jestem wściekły.
Przyszedł mi na myśl początek powieści: taki miły, dobrze wychowany, posłuszny i wierny pudel — budzi się nagle z upodlenia i gryzie...
Doznaję wrażenia po tych dwóch dniach, przeżytych na łonie rodziny, — jakbym je przespał w kurzu i spiekocie; — aż oczy palą, w gardle zasycha, i jakoś brudno w całej istocie.
Iść w ślady dziadka i w łeb sobie palnąć? Gotowi pomyśleć, żem się zakochał nieszczęśliwie w szwajcarskiej krowie...
Ilekroć wpadnie mi w rękę nudna powieść, rzucam ją bez skrupułów w piec, albo na piec, i nie czytam dalej. A przecież tak nudnej książki, jak moje życie — nie spotkałem jeszcze. Takie rozpaczliwe ubóstwo treści.
I czytam to życie, jak się czyta arkusz powieści, znalezionej w szalecie, pozostawionej tam przez poprzednika. Nie znam autora, ani tytułu, ani początku; bohaterowie mnie nie zajmują, a końca się nigdy nie dowiem.
I mdli, oddechu brak — i dusza ziewa.
Zapewne przez tydzień będzie dyplomatyczna cisza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.