Dziecko salonu/Bez nadziei

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Bez nadziei
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BEZ NADZIEI

Za dawnych czasów ojciec przeklinał marnotrawnego syna, nakazywał hajdukowi wyliczyć mu pięćdziesiąt batów i wyrzucał na cztery wiatry. A dzisiaj, mniej poetycznie, — tylko z nim nie rozmawia, zamyka worek — i na tem koniec.

Bo też i syn marnotrawny nie bywa dziś „skończonym łajdakiem“, tylko „niezdecydowanym błaznem“. To nawet było wcale dowcipnie powiedziane...
Wstałem o godzinie jedenastej. Ojciec na mieście, mała na pensji, mama z Jadzią w magazynie konfekcji (wstrętny wyraz!).
Chodziłem po mieszkaniu.
Ani jednego sprzętu z tradycją, ani jednego przedmiotu ze związanem z nim jasnem wspomnieniem. Takie sobie pyszałkowate mieszkanie kapitalisty, fabrykanta, który powoli się dorabiał, kupował, co w danej chwili było modne, a stare meble zastępował nowemi.
Na meblach stołowego pokoju uczyłem się słówek francuskich z mademoiselle Jeanne.
Duszno mi w tem obszernem, codziennie przewietrzanem i zaopatrzonem w wentylatory ulepszone, mieszkaniu.
Taka nuda beznadziejna, jak pukanie palcem w szybę...
Byłem u Adeli. Ani słowa o niedawnej przeszłości. Ani chwili zakłopotania.
Ucharakteryzowała się na szanującą się żonę statecznego męża.
„Co robiłem przez ten rok? Czy pisałem?“
— Nic nie pisałem.
Uśmiechnęła się. Uśmiech pogardliwy miał oznaczać, że spodziewała się tej odpowiedzi. Naiwną była: wierzyła, że powrócę w promieniach sławy, aby ją unieść za sobą w podniebia. Rozumie dziś już, że jestem tylko rozkapryszonym synkiem bogatego papusia, a nie orłem.
Przyszedł mąż, całował się ze mną, pytał, dlaczego w początkach tylko przysyłałem mu takie dowcipne pocztówki, a potem przestałem. Pokazywał albumy z pocztówkami.
— Prawda, że ładny zbiorek?
— Bardzo ładny.
Prosił, żebym został na obiedzie. Wolałem, niż wracać do domu.
Nuda beznadziejna, jak album z dowcipnemi pocztówkami.
Chodzę po ulicy.
Ludzie snują się. Każdy z nich ma jakiś cel urojony, złudzenie celu. Żaden nie zdaje sobie jasno sprawy, że on jest zupełnie niepotrzebny.
Do Adeli nie pójdę więcej. Niech będzie cnotliwa.
Spotkałem Władka i spiesznie go pożegnałem. Ma tyle spraw do załatwienia, tyle ważnych i różnolitych spraw, — tak zajęty, tak pracuje.
Bajecznie się to wszystko trzyma kupy...
Sklep obok sklepu. Każdy sklep ma swego właściciela, a każdy właściciel ma swoich dostawców i odbiorców, subjektów, kasjerki, służących i praktykantów.
Właściciel sklepu albo sam wyrabia towary, albo je sprowadza. W każdym z tych wypadków stara się jaknajtaniej kupić i jaknajdrożej sprzedać. Różnica — to dochód brutto. Z owego dochodu płaci komorne posiadaczowi placu i domu, opłaca ogłoszenia, patent, gaz, personel.
Wśród personelu są ludzie, którzy przez kilkadziesiąt często lat po trzysta kilkadziesiąt razy do roku przychodzą do sklepu o ósmej rano i siedzą wieczór do ósmej lub dłużej — by drożej sprzedać tańszy towar pryncypała.
A później, aż do udania się na spoczynek, kształcą się, szukają tanich rozrywek, kochają się, marzą, żenią, płodzą dzieci. Czasem uwodzą szwaczki, albo chorują na choroby weneryczne i podczas pauzy obiadowej biegną do lekarza.
I ludzi, którzy wiodą taki lub podobny byt, zwany ironicznie życiem, istnieją miljony.
(W tramwaju widziałem konduktora, który mi dawał „książeczki“ od biletów, gdym był we wstępnej klasie. Dwadzieścia lat jest konduktorem tramwajowym. To przecież straszne!).
A pan pryncypał?
Ba, jego synowie kształcą się w domu lub zagranicą, chorują na zmodernizowany bajronizm, a żona — czytuje powieści z „Czytelni dla kobiet“, lub inne. Pan pryncypał chodzi z żoną na koncerty do Filharmonji, na kolacje, do teatrów. To dochód — netto.
Przechodzę koło naszej „firmy“. Szyby błyszczą, gaz się pali, a w oknie: mydła, perfumy, eliksiry, pomady, szczotki do zębów. Na pierwszem miejscu własne wyroby, dalej — składy główne, jeszcze dalej — obce „wydawnictwa“.
To jest handel!...
Byłem w „Tygodniku“ z ohydnie głupią nowelą:
Stary służący z prosektorjum ma syna, który kształci się na fryzjera. Wieczorem młody fryzjer wprawia się w czesanie na trupach. Sadza je na fotelu, nagie, blade i nieruchome, zwilża skłębione włosy, fiksatuaruje i, czesząc, opowiada nowiny z miasta — dowcipy, — zupełnie, jak żywym — żeby się wprawić. Jest nastrój.
Redaktor przyjmuje przed obiadem. Poco pójdę tam jutro? Acha — sława...
Zastawiłem breloki. A te dumania na temat: vanitas vanitatum — wykwitły na gruncie zamkniętej na cztery spusty kasy ojcowskiej. Ale mniejsza — i to jest natchnienie...
Byłem w cukierni i czytałem pisma. Przyszło mi na myśl, że to wszystko było nasamprzód pisane, potem żmudnie składane po literze przez zecera, potem poprawiane dwa razy, — i to się nazywa naprzód, excelsior — wyżej — ad astra...
Czybym ja, u djabła, więcej miał wiedzieć, niż inni? A może to głupia, niezręcznie robiona poza?
Nudno, aż mdli.
A dalej?
Kilka dni nie będziemy z papą rozmawiali, potem papa strzeli w moją stronę, ja odpowiem. Będzie burza. Ojciec wyjdzie i trzaśnie drzwiami, albo ja trzasnę drzwiami. Wyniosę się na kilka dni do Janka, napiszę wiersz, zacznę powieść — jedno i drugie podrę, i wrócę do domu.
Synku, synku, synku — hop przez kijek!
— Janku, chodź do salonu. Jest Andrzej. Dwa razy się już pytał o ciebie. Tak wygląda, jakbyś go unikał.
— Acha: wygląda. Mam — do salonu? Już idę.
Salon.
Lampa, abażur, pianino, firanki, dywany, meble stylowe, na stole „Tadeusz“ nieczytany, w bogatej oprawie, „Wojna“ w teczce — krakowskie wydanie, jakieś widoki, „Rok Polski“. Wszystko lśniące, wytworne.
— Więc Zosia nie da mi buzi? Zosia boi się, że jej wąsy urosną? — ciągnie Andrzej.
— Wcale nie — odcina się mała.
— A dlaczego Zosia nie chce mi dać buzi? Przecież ja jestem teraz Zosi wujaszek.
— Ładny mi wujaszek.
— Fe, Zosiu, kto tak mówi! — gromi mama.
— Bo przecież nie wujaszek, tylko szwagier, bo Jadzia jest moja siostra, — broni się mała, mocno zawstydzona.
— No, a szwagrowi nie można dać buzi? — ciągnie bardzo dowcipnie Andrzej.
— Ale pan dopiero będzie, a nie jest jeszcze.
— Wszystko jedno: mnie już panna Zosia może dać buzi, bo ja jestem już staruszek.
— A jakże: staruszek.
— Rozumie się, że staruszek. Czyż nie, panno Jadwigo?
Rozmowa kropka w kropkę w tym samym tonie, w jakim ja prowadziłem ze Stefą. Tylko Zocha ma dopiero dwanaście lat. Drażni mnie ten pan, ten pan narzeczony.
Zosia siedzi chwilę jeszcze na fotelu, bujając nogami w powietrzu, — zakłopotana. Nagle zrywa się, przybiega do mnie i całuje mnie w usta.
— A to kokietka, — śmieje się uradowany „mecenas“, — jak ona grzecznie dała mi do zrozumienia, do kogo jej buzia należy...
Potem rozmawiano o literaturze.
Potem przyszedł ojciec, ze mną się nie przywitał — i mówił z Andrzejem o prawie, o podatkach, o rynkach, cłach i ciężarach, o demoralizacji pracowników, niesumienności — i o głupich mrzonkach niedowarzonych młokosów, którym się we łbach poprzewracało.
Więc papa ma mnie za socjalistę? Ale może i lepiej wreszcie: postawił djagnozę przynajmniej.
Przechodzimy do stołowego pokoju. Zasiadamy. Andrzej stara się wytworzyć serdeczny nastrój, co mu się fatalnie nie udaje. Jest śmieszny. Mama z nim na współkę pragną mnie gwałtem wciągnąć do rozmowy. Duszno!
Wreszcie dają mi spokój...
Przyglądam się ojcu, jak się patrzy na człowieka dawno niewidzianego lub człowieka, o którym się wiele sprzecznych zdań słyszało, — i oto jest przed nami.
Widzę każdy najdrobniejszy szczegół jego postaci: znużone oczy, krawat jedwabny, poczernione zlekka wąsy, zmarszczki na czole i nieskazitelnie czysty gors koszuli.
Czegoś bezwiednie szukam w tej postaci i znaleźć nie mogę, pytam o coś, na co mi nie daje odpowiedzi.
Czemu pan, panie ojcze, jesteś mi tak obcy?
Gdy patrzę na pana, widzę przed sobą przemysłowca, który w ruchach i mowie zdradza wiele nieszczerości, widzę takiego niemiłego pana, który jest moim wierzycielem, którego niewypłacalnym dłużnikiem jestem ja.
Wiem, że mi pan nie przyślesz komornika, nie zamkniesz mnie do kozy, że mnie pan nie będziesz szykanował. Owszem, cenię pańską grzeczność, może nawet wspaniałomyślność. A mimo to, wybacz pan, wolałbym być dłużny każdemu innemu raczej, niż panu.
I dlaczego to tak jest?
Czemu pan, panie ojcze, jesteś mi tak bardzo obcy?
Teraz patrzę mu już prosto w oczy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.