<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Wróżba
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WRÓŻBA.

Dwoje oczu wielkich, czarnych, uparcie nieruchomych i smutnych. Wargi drżące w kurczowym półuśmiechu. Nad białem czołem koroną żałobną włosy bujne. Głos cichy, monotonny.

Lituję się nad tobą, mój pięknie odziany, mój syty, mój urodziwy młodzianie. Widzę twą przeszłość i czytam przyszłość.
Mgła wilgotna i chłodna, opary zgniłe, trujące, a po kolana błoto — i grzęźniesz. Nie masz sił, aby się wyrwać, nie masz odwagi, by wołać o pomoc. Pomarszczona jest dusza twoja, a czoło gładkie — i płakać zapomniałeś. Za wiele we własną, za mało w ludzi patrzysz duszę; nie odnajdujesz we własnej duszy ani przeszłości, ani przyszłości, ani cech wspólnych dla wszystkich dusz. Za wiele wiesz, aby wierzyć, za mało, aby wiarę utraconą odzyskać, a nie wierzyć i kochać nie umiesz, i cierpisz. Kochanką jest ci cierpienie — nie mistrzem: ku ziemi tłoczy cię ono, nie podnosi, karli, nie wyolbrzymia; bo woli nie masz i kochasz cierpienie swoje.
Przekleństwo ściga cię za krzywdy, które wyrządziłeś, — przestępstwa, które nie z własnej popełniłeś woli, — przekleństwo od kołyski do grobu, i poza grób daleko jeszcze.
I pierwszą krzywdą — przestępstwem, które popełniłeś, było, — żeś ssał pierś, która nie tobie przynależna była, zabrałeś dziecku–rówieśnikowi matkę, kradłeś pokarm, niemowlę. I drugą krzywdą–przestępstwem, które popełniłeś, było, — że nie matce, która cię w bólu wielkim zrodziła, lecz płatnej kobiecie–mamce, pierwszy swój uśmiech złożyłeś w darze, dziecię–samolubie. I cały ich szereg płynął i płynął, a Bóg je liczył...
Czy pamiętasz, gdyś miał długie loki, które ci opadały na ramiona, białka oczu bez żadnej żyłki czerwonej, i całowano cię, i dawano cukierki — cukierki za pocałunki? Łóżeczko twoje było miękkie i ciepłe, a głodu nie znałeś, i dużo zabawek miałeś pięknych i kosztownych. Obawiałeś się ludzi, a gdy cię całowano, piąstkami ścierałeś ślinę, choć to nieładnie. Kazano ci dla wszystkich być grzecznym, a nawet dla tych, o kim źle mówiono, — nawet dla... służby — chłodno grzecznym.
I przeczucie jasne, lękliwe jasnej duszy dziecięcej mówiło ci, że sierotą jesteś, że niema pogody w dzieciństwie twojem. Miałeś świat swój własny i tajemniczy — ponury świat zaczarowanych królewien, złych czarowników i wiedźm mściwych, o których ci nie ojciec i nie matka opowiadali. Uczyłeś się tabliczki mnożenia, która trudna była, i karano cię, jeśli cacko kosztowne zbiłeś. Starałeś się nie walać czystych ubranek, i hałaśliwe zabawy pod okiem czujnem płatnej wychowawczyni nie twoim były światem.
A czy pamiętasz swe modlitwy dziecięce, naiwne i tęskne?...
Lituję się nad tobą, młodzianie, bo nikt cię nie kocha, i ty nie kochasz nikogo, i nienawidzieć nawet silnie nie potrafisz, i nie znasz walk, jeno z duchem własnym, i sierotą jesteś. Nie wierzysz, a zabobonny jesteś, drwisz z miłości, a kochać pragniesz, nie cenisz życia, a boisz się śmierci, pogardzasz sobą, a czujesz się być wyższym ponad mrowisko ludzkie, śmiejesz się z przesądów i konwenansów, a ulegasz im z pokorą niewolnika; nie cenisz otoczenia, a grasz przed niem wieczną komedję, aby o tobie mówiono; uwodzisz i wołasz o równouprawnienie kobiet; jesteś bystrym obserwatorem, a widzisz w człowieku to tylko, co śmieszne i brudne, nie dostrzegasz tego, co smutne; wśród towarzyszów chwalisz się tem, coś złego uczynił, a kryjesz i wstydzisz, jeśliś pomyślał, jak człowiek. I z życia, i z poezji truciznę ssiesz, jak pszczoła miód z kwiatu. Cierpisz nad cierpieniami świata, a silny ból zęba gotów jesteś okupić cierpieniem tysięcy, niewolniku bólu, psie, czujny na każdą zachciankę ciała.
I wleczesz swe życie niechlujne i nudne, bez myśli mocnej i czynnej, bez punktu stałego, gwiazdy przewodniej, idei szerokiej — wąskie i samolubne i prawie zwierzęce.
I nie wiesz nawet, co jest tobą, a co obce tobie...
A czy pamiętasz owe marzenia chłopięce, dumne?
A czy pamiętasz to rwanie się wyżej, wyżej — na szczyty.
O sławie marzyłeś i ludzkość szczęśliwą widzieć pragnąłeś, — i mówiono, że dzieckiem jesteś kapryśnem; ty czułeś, że dzieckiem być już przestałeś. A czy pamiętasz owe modlitwy młodzieńcze, natchnione? A czy pamiętasz legendę o bocianie, i uśmiechy, i półsłówka — i szeptane, poufne zwierzenia rówieśników? I to, co piękne i tajemniczo święte, jak nieśmiertelność życia, — brudnem, i śmiesznem, i nęcącym grzechem się stawało.
I nieraz zwisało ci na ustach pytanie serdeczne, które ci chłodem niezrozumienia mrożono i jadem zepsucia w zawiązku zatruwano. Pamiętasz, jak byłeś zatrwożony, zraniony, gdy po raz pierwszy zrozumiałeś to, o czem starsi mówili, sądząc, że ich nie słyszysz, lub nie rozumiesz? I gdyś ty świat reformował, bohaterów wzywał, przyjaciela szukał, — kazano ci przynosić piątki z uwagi i algebry.
A wiara twoja wówczas się chwiać poczęła, gdy widmo nieznane, zrazu niejasne, przyoblekło się w formę cielesną, i przerażało cię, i krew twą pić chciało, i zbliżało się krokiem miarowym, upartym; chłód konieczności powiał na cię. Czułeś, że odstępuje cię wszystko, co dobre, a otaczają złe moce, i uciec nie możesz, bo drogi nie znasz, i niema — kogobyś zapytał o drogę. Pamiętasz swą miłość pierwszą, czystą; pamiętasz dziewczę, które ci się w tęczy kolorach, jak święte, na krótką ukazało chwilę i znikło na zawsze? I przyszła kochanka pierwsza — druga — trzecia — czwarta — piąta — dziesiąta — płatne — widzisz ich twarze? Nie płaczesz, piękny młodzianie?...
Płynie echo wspomnień dziecięcych skargą bolesną, obłędną; płynie, jak fala wielka, przejrzysta, i otacza cię, i dech wstrzymuje w piersi, i serce zamiera w skurczu bolesnym. Drży struna wspomnień nutą jękliwą, i miast coraz ciszej, coraz głośniej dźwięczy, zawodzi żałośnie.
Gdyby posąg, który miał wyobrażać rysy szlachetne męża wielkiego, oszpecon sromotnie przez nieudolność jednych, przez złośliwość nikczemną drugich, gdyby posąg ten umiał czuć, a taką jak ty wolę posiadał, toby tak, jak ty, czuł żal i wstręt, i stałby ułomny i śmieszny.
Roślina, którąby wyhodowano w sztucznem świetle, cieple i sztucznej rosie, obrączkowana, karłowata, twoim byłaby obrazem. Ptak, który długą niewolą miałby połamane skrzydła, nie mógł wzlecieć i nie wołał o pomoc, bo nikt go nie usłyszy, do ciebie byłby podobny...
I pytasz myślą bezradną:
„Co mętne jutro ze mną uczyni?...“
Nie wzywaj, mój kształtny ciałem, a duszą garbaty młodzieńcze, upiorów zamarłego dzieciństwa, nie wywołuj bladych widm dawnych, poblakłych obrazów, marzeń twych młodocianych, modlitw i miłości białych bielą konwalji. Bo ci one myśl z orbity wytrącą, i błądzić pocznie, i jutrzni wypatrywać tęsknie, i ludzie orzekną cię obłąkanym. Niema, pomnij, ducha, jest tylko system nerwowy, i lekarze leczą ten duch — nerwy, ów mózg — sumienie. Zażywaj brom, gdy ci myśli kłębić się poczną i szamotać, i w przeszłość rwać się, i ciągnąć ku marom smętnym i niepowrotnym. Niech przyjaciele kielichem, i pieśnią, i żartem, i nocą bezsenną — widma te o wielkich nieruchomych i pełnych wyrzutu oczach — odpędzą, — dziewczyna pocałunkiem strąci westchnienie, krew gorąca wstęgą krwawej łuny oczy ci przepasze; ty patrzeć przestaniesz, myśleć przestaniesz, i ukojenie znajdziesz... na chwilę.
Inaczej zbrzydzisz sobie życie. Zechcesz uciec, i nie będziesz miał woli ani w niem pozostać, ani je wyzwać do boju; połamać cenne cacka, które zdobią twe biurko, ludziom prawdę mówić, płakać, kiedy chcesz płakać, nie kłamać ani śmiechem, ani ukłonem, ani pocałunkiem, nie zdobywać nic podstępem ni obłudą: ani życzliwości, ani wygód życia salonu.
Wżarł się w ciebie ten salon, w którym i dla którego wychowałeś się i dojrzałeś. Nie imaj się żadnej pracy dla ludzi, bo wszystko, czego się dotkniesz duszą zakażoną, tobie i ludziom na złe się obróci. Idź drogą udeptaną, bagnistą; wyzyskuj prostotę, i słabość, i szczerość, korzystaj ze swej siły, — i zrównoważysz się, ustanie ferment w twej duszy.
Ożenisz się, będziesz miał dziecko; lekarz przyjdzie, zbada pokarm mamki; naciśnie pierś, obejrzy zęby i powie, że dobrą będzie karmicielką. Dasz lekarzowi pięć rubli, w kantorze zapłacisz dług, mamce obiecasz nową suknię na gwiazdkę. Otoczysz nerwowe swe dzieci komfortem, córkę obwarujesz zgrają płatnych strażników cnoty, aby ją czystą ciałem dochować dla takiego, jakim ty jesteś i jakim syn twój będzie.
Nie przywiązuj się do nikogo, nie kochaj ani nauki, ani ludzi, i wyklnij wszystko, co białe i czyste w przeszłości twej było, — i może jeszcze część szczęścia utraconego odzyskasz...
I oto między myśli moje zwykłe, codzienne, wplątało się coś nieprzezroczystego, z tępemi brzegami, jakgdyby łańcuch, złożony z wielu ogniw, porozrzucanych w różnych punktach mego mózgu, na rozmaitych jego powierzchniach, a jednak ciągły. Jakgdyby ten łańcuch poruszał się ruchem leniwym węża, a nie zwijał się w kłębek, tylko cisnął tam we wnętrzu czaszki, gdzie niema miejsca. I to mi ból nieznośny sprawia.
Poparzyłem sobie duszę wspomnieniami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.