<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Precz
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRECZ

W dzieciństwie niegdyś.

Po przeczytaniu fantastycznej „podróży naokoło księżyca“ — marzyłem nocami, że w kuli stalowej odbywam tę podróż...
Umilkły oklaski żegnającego tłumu.
Ziemia coraz szybciej zapada się, ucieka z przed oczu. Kula stalowa pędzi szalonym lotem w górę, — nic już jej nie powstrzyma.
Miasto coraz mniejsze, mniejsze — chmura mi je zakryła.
Cisza. Wielka cisza w bezruchu.
Już ziemia złotą tarczą jest tylko, z plamami mórz i lądów, jak na ślepej mapie. A wokół czarno i zimno.
I nagle budzi się we mnie miłość ziemi. Zatapia mię ból, kąsa tęsknota, — zrywa się uporny lęk przed tą samotnością w bezkresie.
Wrócić, wrócić!
Wrócić, rozbić się o skały, ale być trupem bezkształtnym — tam — na ziemi — pośród swoich — tam, gdzie są wszyscy razem: mama, tatuś, Jadwisia i wszyscy ludzie...
Bezradny i drżący tuliłem się dziecko do poduszki — i płakałem prawdziwemi łzami — i zasypiałem zmęczony.
Była w tem dziwnem marzeniu potrzeba kochania, potrzeba męki i prorocza obawa samotności...
Znów, po latach, uczucie tej pustki ślepej, czarnej, niemej i groźnej — wskrzesło. Ogarnia, okrąża, zatapia miarowo — ścisnęło tchawicę i dusi i ssie chciwie...
— Skąd, dlaczego i poco? — pytam.
— Tak sobie. Tylko — tak sobie. Nic więcej.
— Ja nie chcę. Ja muszę wiedzieć, dlaczego i poco?
— Tak sobie. Tylko — tak sobie.
— Ja nie chcę, nie chcę, — nie chcę.
Uczepiłem się tej myśli kurczowo.
I strach paniczny. Pustka zimna, bezwzględna, silna — i jeszcze szydzi, — i znęca się, — i uśmiecha...
Powoli, skradając się, żeby nie widziała, otwieram szufladę i wyjmuję rewolwer. Powoli, skradając się, żeby nie wytrąciła mi broni, cicho przykładam go do skroni. Ona uśmiecha się i nie dowierza mi...
Serce bić przestało. Powieki zastygły nieruchomo w uroczystem oczekiwaniu cudu.
Na skroni chłodne kółko, które szybkim ruchem śrubowym wdrąża się w czaszkę, nie sprawiając najmniejszego bólu.
— Już!... No już!... No już.
Trzask tępy.
Przymykam oczy. Ręka opada bezwładnie. Dreszcz, jak ołów, przeszywa mi mózg, rozpryskuje się i spływa nerwami.
Tak cicho i dobrze.
Otwieram oczy. Oddycham głęboko. Zęby poczynają szczękać. Przeżyłem śmierć i żyję. Dziwne. Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. Drżę.
Bardzo przyjemnie — żyć...
Serce mocno tłuc poczyna w piersi; czuję mocne jego skurcze.
— Serce się cieszy, że bije.
Fala krwi gorąca, nie tak, aby ból sprawiała, ale się bieg jej znaczy drogą gorącą z piersi do skroni: czuję wyraźnie bieg krwi.
Chowam rewolwer do szuflady, — mój poczciwy, mój dobry rewolwer, kładę go ostrożnie.
Chcę wstać z krzesła, ale nie mogę.
Dziwnie, bardzo dziwnie. Taka bardzo miła cisza. Taki bardzo równy płomień lampy. — Właściwie po co wstawać? Żeby położyć się do łóżka i odpocząć. — Czy jestem zmęczony? — Tak, jestem zmęczony. — Czy bardzo zmęczony? — Oo, bardzo, bardzo. — No, to wstań: tylko powoli, — żeby nie spłoszyć tego miłego, żeby nie urazić. — Oprzyj się ręką o stół. — Dobrze. — I do łóżka. — Dobrze. — Rozbierz się teraz — tylko powoli — wszystko powoli. I zgaś lampę. A może nie gasić? — Ee, lepiej zgaś. — A teraz okryj się kołdrą, bo ten zimny pot jest nieprzyjemny. — A może i przyjemny, bo chłodzi... — Prędko wystygł. — Kto wystygł? No — pot. Acha — tak — pot, — ja wiedziałem, że on.
Dziwnie...
Trzeba leżeć mocno, bo łóżko się kołysze, dziwnie się kołysze.

Aa — aa — kotki — dwa.
Szare — bure — obydwa.

Nie, nie to... Tu będzie coś zupełnie innego...
I oto jasność oślepiająca.

I ukazuje się pierwszy obraz, i cały ich szereg, z ostremi konturami, jak na ekranie. Są tu moje własne obrazy, a obce. Niewiadomo, skąd przyszły i dokąd dążą i czemu się tak śpieszą. Bezładne, a mają jakiś przeczuwany związek, bo płyną tak bez wahania, bez wątpliwości, — jakby na rozkaz. Coś niezależnie ode mnie się buduje — o! fundamenty jakiegoś gmachu, — tworzy się coś, czego się nie domyślam, — zobaczę, czemu współdziałać ani czego powstrzymać nie mogę, — nie chcę; coś się wznosi, czy przetwarza pod ogromnem ciśnieniem, coś roztapia w silnem rozżarzeniu i zastyga, — rozszerza, kurczy i przystosowuje.
Wszystko wiruje, ucieka, powraca, pozornie bez celu, a jednak tak właśnie być powinno...
Ależ nie... To przecież płatki śnieżne — padają, padają — białe, znajome, — białe płatki — wspomnienia, — białe, puszystym kobiercem wokół — ale nie patrzę, — tylko na te, które padają, padają, — białe, śnieżne...
Kto to?!... Czy on musiał?
Nie chcę, — boję się... Tak, — to on.
Boże, ratuj mnie. Boże, wysłuchaj kornego sługi Swego... Boże, zmiłuj się nademną.
Zdrowaś Marja... Boże!... Błogosławionaś... Ja nie chcę!... Boże!... Jezus Marja!... Ja nie — nie — nie!...
Poczwara toczy się ku mnie, przelewając na krzywych, anemicznych nogach — miękka, wilgotna i pulchna. Na wzdętym brzuchu wystaje brunatny pępek; piersi kobiece, obwisłe. Długie palce bez paznogci — jak macki. Twarz biała, zmięta. Nizkie na centymetr czoło; nad niem białorude, twarde, ulizane, tłuste włosy. Z płaskiego nosa sączy się brudna, śmierdząca posoka. W oczodołach dwa mętne, wypukłe, zielonawo–szare bez powiek — wrzody.
Poczwara ma wyraz pożądania.
Zbliża się, kołysze na rachitycznych nogach.
Czuję już słodki, zgniły oddech upiora. Już jest przy mnie. Już mnie opasuje — zagarnia.
Jedną ręką odpycham, a drugą biję w piersi i w brzuch. Wewnątrz poczwary coś przelewa się i bulgoce. Jeśli ustanę, ona przyciśnie mnie do siebie i całować pocznie.
Stoi spokojnie, — bez ruchu, — patrzy się jądrami wrzodów ciekawie, pożądliwie — i uśmiecha się idjotycznym uśmiechem, sytym i lubieżnym.
Gdyby nie te oczy, mętne wrzody, i nie ten uśmiech — jabym zmorę zmógł.
I plunąłem jej w oczy, i drugi raz — w twarz.
I stała się rzecz straszna: zrozumiała!
Z wrzodów–oczu snują się łzy: cichy jęk, a na białych policzkach — sina plama rumieńca wstydu.
I męka targnęła trzewiami mojemi.
— Przebacz, — wołam. Już teraz wiem!
Więc poczwara niewinna, tylko tak być musi..
He, he! Jeden człowiek majaczy, a drugi i tensam zarazem, — błazen i sprawozdawca w jednej osobie, — powieść chce o błaźnie napisać.
He, he!...

W stajni cyrku stoi koń osiodłany; przy nim woltyżerka. Ubrana w trykoty, w kołpaczku na bujnych włosach, z lśniącą przepaską; tyle mieniących się blaszek.
Tuli do twarzy łeb konia.
— Halim! prawda, że ty mnie nie zrzucisz? Prawda, że przeskoczysz? Halim, przeskoczysz — prawda? Będziemy razem, zawsze razem, wszędzie razem. Lubisz cukier? Ja ci zawsze będę cukier dawała. Nigdy nie będę cię biła, choćbyś był niegrzeczny, bardzo niegrzeczny... Ty jesteś mój dobry, mój kochany konik. Ty przeskoczysz, a później znów będziesz sobie odpoczywał... Tyś zazdrosny, Halim?... Więc ci przysięgam, na Boga ci przysięgam, że z nim nie pójdę, ani z nikim nie pójdę... Halim, dlaczego ty na mnie tak patrzysz? Dlaczego ty mnie nie wierzysz? Słuchaj Halim, jakbyś mnie zrzucił, no to pomyśl, sam tylko pomyśl, coby się stało? Halim, prawda, że ty mnie nie zrzucisz?
Dzwonek.
A wuj pisał:
„Mam już 60 lat. Wszystko jedno, gdzie pochowają...“
Świeca dogasa w lichtarzu. Świeca się dopala. Knot się wydłużył i wysysa resztki brudnego tłuszczu. Knot się zapadł i wylizuje ostatnie krople. Płomień się chwieje i kopci... Zgaśnie?... Jeszcze nie: wystrzelił jaśniejszym błyskiem i skurczył się, i trzeszczy, i pryska... Zgaśnie?... Jeszcze nie. Znów wysunął się poza obręb lichtarza i liże ściany. Kołysze się, dojada brudny, zakopcony tłuszcz. Boryka się z niemocą i dławi.
Tragedja dogasającej świecy...
A królewna wyszła z kąpieli i położyła się nad brzegiem zdroju, na słońcu, wśród lilji. I lilja zapłodniła królewnę. I urodziło się dzieciątko, królewna–lilja...
Idzie chłop za pługiem i orze. Kto orał pole? Pradziad, dziad i ojciec. Kto będzie orał pole? Syn, wnuk i prawnuk... A chłop idzie pochylony i krople potu z brunatnego czoła na czarną ziemię padają...! Pole duże, mały chłop. Chłop daje pot, a zbiera ziarno skąpe. Co chłop jadł w poniedziałek? Żur, kartofle na rzadko i na gęsto. Co jadł we wtorek? Żur i kartofle drewnianą łyżką. Co we środę? Żur i kartofle ze wspólnej misy. Żegna się nabożnie i je żur i kartofle siedm „raz“ w tygodniu. Idzie chłop za pługiem — słońce pali. Koń, słońce, chłop, ziemia, śnieg, rosa i pług żelazny razem, pracują na chleb czarny i na rozpustę miast. Ruszczyc jest wielkim malarzem.
„Muzyka“ znów dostał pałkę i ryczy. Ojciec go będzie znów łoił. „Jak nie przestaniesz piszczeć, za drzwi wyrzucę... Won! za drzwi.“ — „Muzyka“ — za drzwi, — cieszy się wstępna klasa, i popychają go. Ostatni uczeń!...
Szelest jedwabiu jest bezmyślny; szelest jedwabiu jest tak bezmyślny, jak kosz kwiatów dla aktorki, jak szyld, gdzie z muszel od ostryg zrobiono napis: „ostrygi“. Ale z dźwięków szelest jedwabnej spódnicy jest najbezmyślniejszy; jest w nim wilgoć, egoizm i chłód!...
Urodziła suka–matka szczenięta pod płotem.
Suka stara, chora, — z jednem okiem. Zawlokła się do zajazdu — gość rzucił kiełbasę. Pochwyciła kiełbasę zębami, chciwie, — i nie może. I zawyła suka–matka. Rozgniewał się gość. Zrzucili sukę ze schodów, — na śmietnik. I zdechła, — trup, — trup suki—matki, — i szczenięta—sieroty — pod płotem, — i pisk szczeniąt głodnych.
I płakałem. Dygasiński, pedagogu — poeto, czemu wycisnąłeś dziecku łzy, jałowe łzy, z oczu?...
Kamila siedzi na kolanach bankiera z blaszanką wódki we wzniesionej ręce. „Za zdrowie mojej matki–ulicy i ojca–cyrkułu. Śmierć filistrom“. „Pijcie, chłopcy — Pupek płaci“. Bankier patrzy nieufnie na obdartych przyjaciół z podmiejskiej karczmy. A oni krzyczą: „Niech żyje ulica, niech żyje Pupek!“ Kamila obejmuje mnie za szyję: „Tyś mój, tyś mój... synek“. Całuje bankiera: „I Pupuś — tysz“...
Siada Ironja w czerwonym stroju trefnisia, — siada na biurku; zakłada nogę na nogę; puszcza kółka dymu z cieniutkiego papierosa, i raz po raz pryska mi w twarz śmiechem i mówi:
— Tak, tak... tyś człowiek, człowiek, człowiek, król stworzenia...
Można wymiotować wspomnienia... A rewolwer miał cztery naboje... Dlaczego ten upiór nie był ubrany w zieloną jedwabną spódnicę?...
Istnieje na świecie x szczęścia i x nieszczęścia. Kto bierze szczęście, — innym zostawia mniej...
Czy ja muszę tak myśleć, czy to jest błazeństwo, jak wszystko... wszystko... wszystko?...
A czytałem w gazecie, że miljoner zatrzasnął się we własnej ogniotrwałej szafie–skarbcu i umarł tam — może z głodu?... I czytałem, że chłop ma raka na języku; mieli mu język wyciąć. „No, powiedz coś sobie, — coś ostatniego — w życiu — w całem życiu“. A chłop powiedział:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“... Ostatnie słowa — w życiu...
Dlaczego na lipie Dobrzańskiej niema bocianiego gniazda? Czemu lipa Dobrzańska smutna?... A Anielka za weterynarzem, — aż pod Uralem, — daleko... Jak wygląda człowiek dojrzały, którego nikt w życiu jeszcze nie pocałował, — ale to nikt?...
„Nieszczęsny, kto częściami do mogiły wrastał“ — mówi Mickiewicz.
„Wiara i wiedza w najwyższej potędze, są równie potrzebne, ale każda w swoim zakresie; wiara dla kierowania duszą, wiedza dla opanowania przyrody. Najuniwersalniejsza wiedza w służbie najgorętszej wiary, — najskuteczniejsza umiejętność działania w służbie najszlachetniejszego charakteru — oto typ, co zawładnie ludzkością, bo któż się oprze takiej potędze?“ — mówił Szczepanowski.
„Nie credo wyznawane w słowach, ale credo objawiające się w życiu, — jest miernikiem i sprawdzianem religji każdego człowieka i każdej epoki“ — mówił Szczepanowski — i zasiadł na ławie oskarżonych — fałszerz, oszust, szkodnik!...
„Jestem naturą, nie mam sumienia, bo ona go niema“.
„Dążenie jest bólem, a posiadanie nudą“ — mówi Przybyszewski...
I tego siedzi we mnie tysiące. Każdy choć przez chwilę był moim bogiem...
Śmieszne: jeden ja majaczy, a drugi ja go obserwuje, żeby napisać powieść...
Dziewczę — dziecko, kocha się w nauczycielce, i oto klęczy i modli się: „niech ja będę najnieszczęśliwsza, byle ona była szczęśliwa“. I pisze pamiętnik: „moja stokrotka była dziś smutna. Długo płakałam. Dzisiaj Mańka podawała jej palto, a jutro — moja kolej. I Zośka także chciała, ale dałyśmy jej odprawę, bo tylko małpuje. Kupujemy jej palmę; mam już trzy ruble z tego, co mama daje mi codzień na ciastko. Boże, czy to nie grzech, że ja ją czasem więcej kocham niż rodziców?“
— Tatuś ma rację, — mówi matka.
— A gdzie tatuś ma rację? — pyta dziecko.
I dlaczego się mówi: „pogoda pod psem?“...

Zgubiłem duszę. Dziwne...
Zgubiłem nie pamiątkowy zegarek, nie cenne cacko, nie laskę ze srebrną rączką, ale zgubiłem duszę, — zatraciłem gdzieś siebie.
Ja — to nie ja.
Ja — to katalog czytelni, fonograf kupiony na raty, z dokupywanemi coraz to nowemi sztuczkami, ja — to księgarnia; ja — to wszystko, co sobie kto życzy, byle nie taki ja jednolity, taki, który wie, skąd, dlaczego i po co, taki ja, świadomy siebie, swych dążeń, myśli, czynów.
Ja — to Mickiewicz, Rozbicki, Żuławski i Laskowski; ja — to Gawalewicz i Żeromski, Tołstoj i Rodziewiczówna, Bałucki i Świętochowski, Andersen i Przybyszewski, Nowaczyński i Klementyna z Tańskich Hofmanowa. Ja — to „powieści polskie oryginalne i tłumaczone“ — z czterdziestu kopiejkami miesięcznie za dwie książki — i dwoma rublami kaucji.
Smutne, — doprawdy smutne...
Zgubiłem duszę.
Zgubiłem nie mopsa ulubionego, nie kwit lombardowy, nie książkę legitymacyjną lub fotografię kochanki, — ale zgubiłem własną swoją duszę.
A bez duszy przecież żyć nie można... Co to będzie teraz?...
Ja nie umiem duszy szukać.
Uczyli mnie szukać logarytmów, i sodu w rozczynie, i nerwów na trupie — ale jak szukać duszy, kiedy zaginie?...
Panowie! Ja proszę, żeby mi z duszy wyszli wszyscy, którzy tam siedzą: wszyscy wielcy i mali, mądrzy i mądrale, silni i słabi, dobrzy i źli, bohaterowie i niewolnicy, cynicy i zapaleńcy, szczerzy i obłudni, łajdacy i asceci, — wszyscy — co do jednego.
Stańcie wszyscy długim, nieskończenie długim szeregiem, jak żołnierze na mustrze, stańcie ramię do ramienia. Może sobie jakoś poradzę.
Bo tak nie można. Bo w tym tłumie bezładnym stanowczo nie znajdę siebie, — nic nie znajdę, — a dłużej już tak nie mogę i nie chcę. Nie chcę — rozumiecie?
Tyle różnych, różnych dusz, — a pośród nich zabłąkała się gdzieś moja jedna. Jak ja ją znajdę?
Proszę was, panowie, stańcie w szeregu, — nie wstydźcie się. — Widzicie, — wszyscy mi w duszy wiercili, każdy tam coś zostawiał, przestawiał. Widzicie, ja was wszystkich z taką ufnością wpuszczałem. No, i coście zrobili? Mierzwiliście, gnoiliście mi duszę pod zasiew życia, — ażeście mi ją zaśmiecili, — i krzywda mi się stała.
Nie myślę wam czynić wymówek. Byli wśród was i tacy, którzy dobrze chcieli. Wyście — niektórzy — rolę użyźniali: życie miało siać.
Otóż to właśnie: życie miało siać. Możeby i dobrze było. Ale rodzice nie pozwolili siać, nie pozwolili żyć.
— O, masz tu, synuś, ciasteczko. Masz, synuś, czystą chusteczkę do nosa. Nie wychylaj się, dzidziuś, przez okno, bo wylecisz; nie biegaj, aniołku... Masz tu, synku, wykształcenie. Masz, kochanku, dyplom... O, masz złotko, — dziewczynę: bądź sobie trochę świnią, pobaw się trochę, młodość musi się wyszumieć. Synuś, masz tu protekcję, posadę, stanowisko, — pozycję w świecie, kochasiu. Widzisz, jacy my dobrzy: wszystko ci dajemy, o wszystkiem pamiętamy. A kochasz ty nas — co? — daj buzi... A teraz, synuś, masz żonkę — widzisz: i o żonce pomyśleliśmy. A teraz weź żonkę pod pachę, ruszaj z nią do sypialni — i teraz sam już będziesz robił dzieci, — musisz sam, — niema rady. A czy potrafisz?
— Oj, oj, tatusiu! Dobrze.
— A kto cię nauczył, hultaju — co?
— Sam z siebie, tatusiu.
— A... ty... ty... łobuzie jeden...
I tatuś się śmieje. I synuś tatusia pac! w rączkę, i mamusię pac–pac! w rączkę. A oni mają w oczach — łzy rozrzewnienia... Udał im się: porządny chłopiec...
A mnie znudziło przedstawienie, i nie chciałem takt w takt, na komendę. Nie stanąłem, broń Boże, dęba, nie kopnąłem pogromcy. Tylko opuściłem łeb w ziemię i nie chciałem więcej, — i tak bardzo się na mnie rozgniewano...
Oj, za długo żyłem w smrodzie bezpłodnych marzeń, jałowych łez nowelkowych i cyrkowych, popisowych czynów...
Więc otwieram duszę naoścież i powiadam:
— Precz!
Zrzucam z pyska kaganiec i biegnę w świat siebie szukać.
A wam wszystkim powiadam mocne i stanowcze:
— Precz!
Dość kompromisów z wami i z sobą — dość.
— Precz! precz! precz!!!
Świta. Dzień.

Notatka późniejsza:
Urywek ten daje blady obraz tego, com przeżył owej nocy. Niezmierne ciśnienie, pod którem odbywał się cały proces myślowy — nie może być oddane w tłomaczeniu na mowę. Notatki tej nie chciałem przerabiać, gdyż utraciłaby wartość dokumentu, niewiele zyskując na sile.
Uwaga ta dotyczy wielu miejsc moich „materjałów“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.