Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/11. sierpnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
11. sierpnia.

Pani Orliczowa przyjechała dziś w południe, prędzej niż sądziliśmy. Terenia prosiła mnie, bym matki nie witał na dworcu, gdyż ona chce sama uprzedzić ją o mnie i naszych zaręczynach. Usunąłem się tedy, obserwując zdaleka powitanie matki z córką.
Pani Orliczowa wydała mi się zmienioną i dziwnie surową. Parę godzin wałęsałem się samotnie, oczekując, wedle umowy z Terenią, na kartkę od niej, by przyjść i powitać matkę.
Nareszcie zaniepokojony brakiem wiadomości, pośpieszyłem do mieszkania pani Śniadeckiej.
Powitała mnie sama z tajemniczą miną, kładąc ostrzegawczo palec na ustach.
— Co się stało? — spytałem zdziwiony.
— Nic, nic, niech pan tu spocznie w saloniku. Bo to widzi pan, Terenia miała dużo przykrości od matki. Odrazu, jak tylko przyjechała, zauważyła te wszystkie kwiaty od pana, bo u mnie w domu nigdy takiej oranżerji nie bywa... i spytała, co to znaczy. Terenia, jak to ona, rzuciła się matce na szyję i wyznała wszystko, o listach pańskich do Rzymu, o spotkaniu w Wiedniu i że jesteście narzeczeni. Awantura, drogi panie! Matka dostała ataku sercowego, mdlała, zrobił się gwałt... przyszedł lekarz, polecił spokój i ciszę. Mnie powiedział, że to raczej na tle histeryczno-nerwowym, ale że z sercem nie nazbyt dobrze, więc ostrożność nie zawadzi. Terenia biedactwo, spuchła od płaczu, ale to dzielna dziewczyna i bardzo pana kocha.
— Czyli, że powodem rozpaczy pani Orliczowej i płaczu Tereni jestem ja... — rzekłem matowym głosem.
Doznałem uczucia, że stoję pod jakimś murem, który oto zaraz runie... czyżby mnie zmiażdżył?....
Pan i Śniadecka złożyła ręce na piersiach pobożnie.
— To nie chodzi o to, drogi panie, czy to pan, czy byłby Albert Orlicz, czy kto inny, bo matka wogóle nie chce, żeby Terenia wyszła za mąż...
— Dlaczego? Cóż to za wyrok dziwaczny?
— Ot, widzi pan, jakby to panu powiedzieć? Matka pragnie zawsze i postanowiła to sobie jeszcze wtedy, gdy Terenia była dzieciną malutką, że ją poświęci Bogu, że Terenia będzie zakonnicą, i teraz żąda tego od córki.
Zatrząsłem się z gniewu i oburzenia. Mur runął, ale mnie nie zmiażdżył, cios nie wydał mi się nawet groźnym.
— To barbarzyńskie wprost żądanie matki! — zawołałem zły. — Zamykać taką Terenię, w której życie wre, w klasztorze, bez powołania?... to średniowieczna tyranja, to absurd! Ale to się nie stanie, bo ja na to nie pozwolę! Kocham Terenię i ona mnie kocha, więc nasze szczęście potrafię ocalić od niedorzecznych pomysłów matki. Gdzie jest Terenia, pragnę ją zobaczyć.
Pani Śniadecka patrzyła na mnie serdecznie.
— Ja wiem, wiem, że pan ją ocali... Ale widzi pan, Joasia ma obłęd na tym punkcie... Bo trzeba panu wiedzieć, że ona sama, od małego dziecka była poświęcona Bogu, wychowywała się w klasztorze, na zakonnicę, ale nie miała powołania, męczyła się strasznie. Dopiero moja matka nieboszczka, dawno to już dawno, zrządzeniem losu, wyrwała Joasię z klasztoru w Belgji, prawie w przededniu składania ślubów zakonnych. Matka moja opiekowała się nią aż do czasu wyjścia jej za mąż. Związek małżeński zawarła bardzo późno, bo za karę, że nie została zakonnicą, postanowiła sobie trwać w panieństwie całe życie. Bóg chciał widocznie inaczej, bo wyszła w końcu za Józefa Orlicza z Pieńczyc, ojca Tereni. Kilkoro dzieci starszych straciła, co znowu sobie poczytywała za karę, jak zawsze i wszystko, aż dostała manji na tym punkcie. Gdy Terenia, najmłodsza, przyszła na świat, Joasia wymarzyła sobie, że ona odkupi błąd matki i przywdzieje habit. Joasia, panie drogi, to wyjątkowo zacna kobieta, ale okropnie biedaczka nieszczęśliwa. Trzeba być dla niej wyrozumiałym, bo to męczennica własnego obłędu.
W miarę słuchania słów pani Śniadeckiej, zdawało mi się, że i ja dostaję obłędu. Co się ze mną wówczas działo, opisać nie potrafię, nie zdołałbym wyrazić. Gdy cichy głos tej pani umilkł, powtórzyłem, jak w malignie:
— Joasia?... klasztor?... Co to jest, na Boga?
Nagle myśl piorunowa zapaliła mi iskrę w mózgu, iskrę oślepiającą. Chwyciwszy ręce pani Śniadeckiej, spytałem nie swoim głosem:
— Kto zamknął małą Joasię w klasztorze, w Belgji?
— Co to panu?... Jezus, Marja!...
— Kto zamknął Joasię w klasztorze? — powtórzyłem gwałtownie.
— Jej własny ojciec, podobno za jakieś swoje grzechy....
— Jak się nazywał jej ojciec?...
— Krzysztof Hradec-Hradecki.
— Co to panu, drogi panie? Pan tak strasznie zbladł — usłyszałem przerażony głos Śniadeckiej.
Wyprostowałem się i, odetchnąwszy głęboko, przetarłem ręką czoło wilgotne. Krew spłynęła mi do serca.
W tej chwil weszła Terenia. Na widok jej smutnej twarzyczki i zapłakanych oczów wzburzyło się we mnie wszystko.
Porwałem jej ręce, jak najdroższe talizmany mego szczęścia i zawołałem z podnieceniem niezwykłem.
— Ty moja, tyś mi oddana wyraźną wolą Boga, przeznaczenia, losu, Opatrzności! Oddana jesteś mi wolą twego dziada. On ciebie dla mnie przeznaczył! Ręka woli silniejszej nadewszystko na świecie, kierowała naszemi losami. Jesteś moją, na wieki moją!...
— Oddana wolą mego dziada?... co pan mówi, co panu jest, Romku?!...
— Powiem ci wszystko, ale nie teraz. To jedno wiedz, Tereniu najdroższa, że już matka twoja nie będzie żądała od ciebie ofiary habitu, gdyż sama zrozumie, żeś ty tylko dla mnie przeznaczona...
Nic jej więcej dziś nie powiedziałem.
W głowie czuję chaos. Ileż niespodziewanych zdarzeń przeżywam ciągle od chwili przyjazdu do Krąża, nie! już od momentu spotkania się z Gabrjelem w operze warszawskiej...
Spowiedź Halmozena przejrzałem raz jeszcze... Jakie też wrażenie zrobi na pani Orliczowej ten manuskrypt ojca, nieznanego... bo wszak muszę go oddać jej.... to jej własność... jej dziedzictwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.