Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/12. lipca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
12. lipca.

Już wiem, gdzie ona przebywa i jutro jadę do mojej dziewczyny. Muszę przy niej ukoić nerwy stargane doszczętnie wypadkami ostatnich dni.
Wczoraj spytałem Krzepy, gdzie odbierają pocztę z Porzecza. W Łuczycach... Dziś rano pojechałem konno do Łuczyc, bite cztery mile. Los mi sprzyjał. W drodze spotkałem ogrodnika z Porzecza. Wiózł do osady jakieś ogrodowizny.
Pozdrowiłem go i zatrzymałem się blisko niego... Nie chciałem go wypytywać, dopóki nie zawiedzie mnie inny pomysł. Na poczcie stanąłem tuż przy ogrodniku, który z torby wyjmował korespondencję. Wzrok mam wyborny. Z kilku listów z Porzecza wyłowiłem odrazu ten z jej nazwiskiem. Mgnienie oka i zanotowałem sobie w myśli adres Tereni. Jest w Krakowie, ulica, numer, obce nazwisko kobiece, dla wręczenia... Teresie Orliczównie... Eureka!... Zdaje się, że Archimedes nie wykrzyknął słowa tego z większym triumfem, niż ja w tej chwili. Uradowany zagadałem wesoło do ogrodnika i ni w pięć ni w dziewięć dałem mu rubla, za nic. Skłonił się w pas. Lecz że naczelnik poczty bardzo mi się uważnie przyglądał, zapewne dlatego, że stoję przy okienku bezczynnie (o, gdyby wiedział, jakiego czynu dokonałem w onej minucie!), więc przyszedł mi figiel do głowy i napisałem depeszę do Ganiewicza, który z Krąża nie odebrał jeszcze odemnie ani słowa.
„Wielkie odkrycie, wielki zysk może in spe wielkie szczęście.

Roman“.

Czytając tę depeszę, naczelnik miał bardzo głupią minę. Z Łuczyc pojechałem wprost do Kniażyna, gdzie Krąż wysyła pocztę. Tam napisałem do Tereni list krótki, lecz treściwy i zapowiedziałem swój przyjazd, skoro tylko wyrobię paszport. O bytności w Porzeczu i zawodzie, jaki mnie tam spotkał, napisałem również. Domyśli się ona wszystkiego. List ten, uprzedzający moje wyznanie, będzie u niej za kilka dni, w każdym razie wyprzedzi mnie... Pełen najlepszych nadziei i marzeń wróciłem do Krąża. Przed stajniami spotkałem babkę w jej wytartej burce. Patrzyła na mnie głębinami czarnych, ponurych oczów.
— Gdzieś był? — spytała ostro.
Zapłonąłem z gniewu.
— W Łuczycach i Kniażynie — odrzekłem sucho.
— Pocóż w Łuczycach?
Ponieważ nie tłomaczyłem się zaraz, babka dodała dużo łagodniej:
— Minąłeś się z depeszą do ciebie.
Ognista myśl zajaśniała mi w mózgu.
— Może od Tereni?
Pobiegłem do siebie. Depesza była z Uchań. Ojciec mnie wzywa. W tonie tekstu odczuwa się zdenerwowanie... Sprawy gospodarcze to, zdaje się pozór, między wierszami brzmi wymówka za... Krąż... Jednak wezwanie naglące... A Kraków??...
Będę miał wszakże Warszawę po drodze, lecz do Uchań muszę zbaczać. I co ojcu tak nagle może na mnie zależeć? Psuje mi cały plan. Babka coś podejrzywa, może to podszept sumienia? Ha! — możemy się więcej w życiu nie zobaczyć, będzie to dla niej ulgą, zapewne...
Jest w mej duszy jakiś niepojęty zgrzyt, coś niby żal... Żal Krąża, gdzie przez te cztery tygodnie tak wiele przeżyłem... i... żal babki Gundzi... Pomimo wszystko, mam dla niej sentyment... Żal Paschalisa, Krzepy, zwłaszcza tego dziada właśnie i, puszcz, lasów bezmiernych, rzeki już kochanej, pośredniczki mojej w spotkaniu z Terenią. Nie! ja tu jeszcze wrócę... może z nią?...
Kocham cię tak bardzo, ty moja!... Usłyszałem jakby sercem jej ciche słowa z zaczarowanego walca w Porzeczu, gdy na zapytanie moje, co widzi w moich oczach, odrzekła: „moc upiorną!“ — a potem te ostatnie, po mojej wymówce, że jestem dla niej Pobogiem z Krąża..... Nie! Roman Pobóg, to wystarczy“. Ile uroku było w tych kilku słowach... ile wyrazu... Tak! upiorną mocą chcę ciebie zdobyć i zdobędę...
Gdy pogrążony w ekstazie tych marzeń spacerowałem po parku, nagle zaszeleściło za mną i ze skupiny krzewów wysunęła się do mnie Weroninka, zastępując mi drogę. Była wyzywająca, pewna siebie. Stanęła tak blizko, że piersią wypukłą przyparła się prawie do mnie.
— Dokąd pan jeździł konno, tak daleko?
Tego było mi stanowczo za wiele.
— Proszę panią bardzo zaniechać niedorzecznych pytań i... proszę mi zejść z drogi.
Byłem zły.
Dziewczyna zachichotała szyderczo... i w jednej chwili, jak kot na zdobycz, rzuciła się na mnie, owijając moją szyję ramionami.
— Pan jeździ do jakiejś panny?... a ja pana kocham, i pan, niby to o tem nie wie?
Odwinąłem natrętne ramiona bardzo łatwo, choć prężne były jak dwa węże.
— Ojej, jaki pan straszny i silny, ale właśnie dlatego ja się pana nie boję... bo...
Odsunąłem ją daleko od siebie, spokojnie, lecz bardzo stanowczo, panując nad sobą, by nie odepchnąć brutalnie tej lubieżnicy i... bez słowa poszedłem do mieszkania.
— Poczekaj! jeszcze ty mnie będziesz błagał o miłość! — usłyszałem za sobą głos drapieżny i urągliwy.
W pawilonie trafiłem na obiad. Kacper mnie właśnie szukał.
Gabrjel przyszedł zły, zaczął dogryzać babce i Korejwie w bardzo niesmaczny sposób, wreszcie rzekł:
— Hetmanówna niech dziś przyjdzie do mojej narzeczonej i razem z nią zrobi wypis dokładny wyprawy. Proszę prędko zrobić ten wypis i mnie przedstawić. Pojedzie pani ze mną i moją narzeczoną do Warszawy po zakupy.
Chmielnickiej wystąpiły na twarzy czerwone wypieki. W oczach pokazały się łzy. Zaczęła coś bąkać.
Wtem babka blada jak kreda, rzekła tonem mrożącym:
— Panna Chmielnicka podlega tylko moim dyspozycjom i nikt prócz mnie, prawa do niej niema.
Gabrjel sarknął jakiś epitet przez zęby i dodał głośno:
— Zobaczymy! Zwrócił się do Korejwy: — Pan przygotuje za tydzień dziesięć tysięcy rubli, gotówką, koniecznie, będą mi potrzebne.
— Czyś ty zwarjował do reszty? — zawołała babka.
Korejwo ostentacyjnie wzruszył ramionami.
— Dalibóg!... pan to tak jak dziecko.
Gabrjel ścisnął pięść i położył ją na stole, patrząc na babkę i Korejwę wzrokiem doprawdy bestjalskim, okropnym.
— Ja wam wszystkim pokażę, kto ja tu jestem... Ja wam teraz... ja wam...
— Gabrjelu, zastanów się, tracisz miarę — ostrzegłem go cicho, lecz z naciskiem, pochyliwszy się ku niemu. — Jesteś rozdrażniony, ale bądź dobrze wychowany.
Wtem hetmanówna wybuchnęła histerycznym płaczem, zerwała się z krzesła i, wpychając sobie chusteczkę w usta, opuściła salę. Gabrjel zarechotał przykrym śmiechem i, wskazując mi odchodzącą, zawołał na głos:
— Widziałeś dziewkę!... ryczy!... Czego ona ryczy u czarta? No, ale to jej na zdrowie pójdzie, schudnie, bo już wygląda dziewica, jak przed konsolacją...
— Gabrjelu! — syknąłem ostro, ściskając go za rękę.
— Cóż złego mówię? — poprawił wesoło monokl — aa... bo... zapewne odgadłem trafnie?... Ale kto deflorował tę cnotę atamańską?... pewno pan, Korejwo!...
— Gabrjelu, milcz! Dosyć!... jesteś nieprzytomny, niepoczytalny! — zawołałem z oburzeniem podniesionym głosem, gniotąc mu ramię, zdecydowany wyprowadzić go natychmiast z sali.
Gabrjel spojrzał na mnie wyzywająco, lecz w jednej chwili spuścił oczy, zadrżał, monokl spadł mu na piersi, szukał go nerwowo, milczał i mienił się na twarzy, skurczony jakiś, jakby zgnieciony cały. Tak niesłychanie nagłą była ta przemiana, że mnie samego zdziwiła. Puściłem już jego ramię, a on siedział wciąż jak przygwożdżony, jak obity.
— Ehe! toś ty taki, bratku?! potrzeba na ciebie bata — pomyślałem z niesmakiem i... teraz dopiero spostrzegłem utkwione w siebie oczy babki i Korejwy, bezmiernie zdumione, prawie przerażone. Patrzyłem na nich pytająco.
— Jezus, Marja!... Jezus, Marja! — powtarzała babka białemi ustami, nie odrywając odemnie oczów pełnych grozy.
— Co się stało? — spytałem.
— Pan jest teraz... żywym portretem pradziada, z sali mahoniowej... wierzyć trudno, że to nie tamten, — szepnął Korejwo strwożony.
Babka Zatorzecka powtarzała jak urzeczona:
— Obraz z przed laty, obraz ojca... Chryste Panie!... to... ojciec... to on!
Zapanowała chwila tak szczególna i tak ciężka, że drugiej takiej nie pamiętam. Siedziałem jak pod pręgierzem oczów babki i Korejwy, którzy patrzyli na mnie niby zahypnotyzowani. Gabrjel nie spojrzał na mnie więcej i siedział wciąż skulony, jakby się bał ruszyć.
Zrozumiałem wszystko. W gniewie byłem, jak słyszę, jeszcze bardziej podobny do pradziada i to wywołało przestrach Gabrjela i jego gwałtowne umitygowanie się. Babka zaś znała ojca swego żywym i młodym.
Coś mię uniosło z miejsca. Prędko podsunąłem się do staruszki i pochylony nisko nad nią, wziąłem jej lodowate ręce w swoje dłonie.
— Babciu, uspokój się, proszę... wszak to ja... Roman...
Patrzała na mnie ze zgrozą...
— Romek?... Niebywałe, straszne, niepojęte podobieństwo — powtarzała.
Jej wrażenie wzruszyło mnie. Ucałowałem jej ręce.
— Przypomniałem ci ojca... babciu?...
— Zawsze... zawsze bardzo, ale nigdy tak, jak teraz, w gniewie. Ten sam nizki baryton głosu, te same pioruny w oczach, ten sam mars na czole i zmarszczenie brwi takie same... Niesłychane podobieństwo!...
Wtem Gabrjel z hałasem odsunął krzesło, zerwał się i, patrząc w ziemię, prędko skoczył do drzwi. Tam natknął się na Kacpra niosącego deser; ogromną piramidę jakiegoś kremu. Jak się to stało, nie wiem, tylko nagle ujrzeliśmy cały krem na głowie, twarzy i ramionach chłopca, a Gabrjel z furją walił go półmiskiem po głowie, aż porcelana rozprysła się w kawałki. Dopadłem o lokajczyka, gdy Gabrjel znikł za drzwiami. Kacper wyglądał, jak bałwan ze śniegu i wrzeszczał tak, że nie mogliśmy go obaj z Korejwą uspokoić. Zdawał się nie pojmować, skąd to na niego spadło. Gdy jęcząc uciekł z sali, babka rzekła z bezmiernym żalem w głosie:
— Jak wyjedziesz... Romek, co tu się będzie działo?, Gabrjel warjat i... podły, podły!! Tyś go skuł jak kajdanami, on się teraz ciebie będzie bał... a mnie... zakatuje...
— Niech pan zostanie u nas jeszcze — poprosił serdecznie Korejwo.
Wytłomaczyłem mu, że mam swoje obowiązki, do których mi pilno, ale Korejwo, pokiwał głową i szepnął cicho:
— W Krążu może i najpierwszy pana obowiązek.
Czy babka słyszała te słowa, nie wiem, bo zwiesiła głowę na piersi i blada wyszła z sali...
Jutro opuszczam Krąż.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.